niedziela, 3 kwietnia 2011

Autostopem w pojedynkę 1800km przez Tajlandię do Malezji z dwoma dolarami w kieszeni.



   Autostopem w pojedynkę 1800km przez Tajlandię do Malezji z dwoma dolarami w kieszeni.

   Już przy bramkach mój pogubiony i zmęczony ciągłym wirowaniem wszechświata umysł, po całej nocy niespania.. doprowadził mnie do zrobienia z siebie ładnej idiotki w oczach całej załogi.
   Świat jest pomylony i rządzi nim władza to więc gdy pani powiedziała mi, że muszę zapłacić 150tys jakiegoś śmiesznego podatku za usługi indonezyjskiego lotniska z których ani przez chwilę nie skorzystałam.. Spytałam się co zrobią jeśli pieniędzy nie posiadam? To tak  jak taki kłopotliwy dziadek siedzący pod drzewem i mówiący odwalcie się ode mnie wszyscy. Ja się w wasze zabawy nie bawię.
   Co się dzieje w takiej sytuacji gdy położysz się na glebę, otworzysz ręce i powiesz: nie mam nic, jestem najniżej, nic mi już nie zrobicie?
   Wtedy.. mówią ci, że to niemożliwe. Że jak to nie masz żadnych pieniędzy. Wmawiają ci, że masz.
   Gdy jednak w dalszej części się upierasz.. mają cię za wariata. Kogoś poza kategoriami. Wykluczonego.
   Gdy tylko podważysz ich bezsensowność oczywiście nie wezmą ciężaru zarzutu na swoje barki. Powołają się na kogoś kto jest szczebelek wyżej i jeszcze wyżej. Pani z okienka robi to co kazał szef, szef robi to co ustaliło lotnisko, a lotnisko robi to co wymyślił rząd, a rząd jak się nie ma na kogo powołać to powoła się na władzę i Boga.

   Nie mam pieniędzy. Wydałam resztę na taxówkę z Purnati, a w kieszeni ostatni koreański banknot jaki mi został. Stwierdziłam, że może się przydać w Tajlandii na wydostanie się z lotniska.. O właśnie co ja zrobię w tej betonowej metropolii bez żadnych pieniędzy? Hmm..

   Póki co świtała mi myśl autostopu do tajskiej wioski? O.
   Możliwe, że nie ma żadnej tajskiej wioski. A ja nie mam żadnych pieniędzy, nic do jedzenia i 1800km lądem do przybycia do najbliższych przyjaciół, którzy na mnie czekają w Kuala Lumpur…
  Tak szczerze, bez bajerowania autoprezentacją - idąc tym tokiem myślenia poczułam, że się trochę znowu wkopałam.

  To teraz.. omm. Po co mi jakiś lęk? I tak nie wiem co się stanie. Dzień dobry świecie.
  Każdy najmniejszy przejaw woli rodzi niezliczone komplikacje.. Ciągle czegoś chcąc można się bawić w tą gonitwę całe życie nie będąc nigdy zadowolonym.
  Ommmm. W sumie to ja nie chcę nic.
  Hah i co mi teraz zrobicie..

  Podeszłam do setnej z dupy wyjętej bramki siejącej postrach i udającej, że coś tutaj jest poważne. Młody chłopak siedział w obklejonym znaczkami bez znaczenia mundurku mającym siać tenże postrach i nudził się niemiłosiernie. Wziął do ręki mój paszport i udając, że coś robi spytał się o moje bransoletki na ręce. Ucieszona, że jest miły i pójdzie bez problemu odpowiedziałam, że ta jedna należała do mojej mamy, a wcześniej do babci. Chłopak poczuł, że odbębnił swój poważny obowiązek pełnienia kontroli i walnął piecząteczkę. Dałam się złapać na ich gierkę o władzę. Nieświadomie z przyzwyczajenia.
   Zamknęłam się znowu w mniej zatłoczonym pokoju dla palaczy, aby mieć spokój. Koło mnie siedział starszy mężczyzna. Sprzedawał swoje bajki. Mi nie chciało się sprzedawać swoich. Jesteś spoko koleś, znaczysz coś, nie martw się.

   Po chwili zaczęło mnie to bawić. Jeden wielki zajebisty plac zabaw stojący otworem, gdzie zawsze można wymyślić sobie nową misję.. Jestem zmęczona muszę spać, chcę zjeść muszę zdobyć jedzenie, nie czuję się bezpieczna samotnie w Tajlandii bez pieniędzy – chcę znaleźć się u przyjaciół w Malezji. Takie ciągle nowo powstające misje. Albo można też pozostać nieprzejęty niczym..

  Wracając do serii wydarzeń, które czyta się przyjemniej niż cały kontekst mojej głowy…

  Znalazłam się na lotnisku w Tajlandii późnym popołudniem. Kolejne pierdoły na drodze i problemy o nic.. Zdjęcie do wizy nie będącej wizą, bo za nią się nie płaci.. Miałam w portfelu tylko zdjęcia przyjaciół z dzieciństwa. Wiedziałam, że dla nich biała twarz to jedno i to samo, ale nie chciało mi się bawić w dalsze komplikacje gdy przyłapią mnie ze zdjęciem 16letniego Esiaka przy podaniu.. Pani przy punkcie foto była nieugięta i chciała koniecznie kasę. Miałam jeden banknot o dużym nominale i nie zostało mi nic innego jak wymienić go po kurewsko złym kursie w jedynym miejscu przed bramkami. Jak zawsze ludzie lubią komplikować..
   Czekając przy kolejnych bramkach chcieli zobaczyć mój bilet powrotny. Nie lecę do Europy, mam jeszcze jednak ten bilet.. Co prawda niewydrukowany i brak baterii w laptopie. No nic. Mężczyzna też nie chciał problemów w życiu. Kazał mi usiąść i się nie odzywać.
   Siedząc i czekając aż spławią swój mały problem czyli mnie – wypatrzyłam chłopaka z polskim paszportem. Postanowiłam sobie porozmawiać w związku z tym, że ostatnią okazję na rozmowę na żywo po polsku miałam kilka miesięcy temu. Chłopak też się bawił w bajerowanie wschodem. Siedział obwinięty w hinduskie szmaty i leciał do jakiejś dupy do Birmy. Opowiadałam mu o moich wyborach.. że w sumie mogę wracać do Polski, mogę wracać do Korei, mogę posiedzieć sobie dłużej w Malezji albo udać się do znajomych poznanych w Korei przesiadujących właśnie na północy Tajlandii.. a to wszystko i tak nie ma znaczenia. Jedna wielka gonitwa. Najchętniej usiadłabym pod drzewem i oddychała bo i tak jest to punkt w którym znajdzie się każdy z nas, kiedy znudzi mu się gonitwa.. Chłopak poczuł niepokój. Zaczął mi wciskać kity o sensie życia. Jakim sensie? Kolejne filmy na bani którym przypisujemy znaczenie aby gonić dalej? Nie, nie mam depresji, nie jestem też zagubiona. Wiem, że mogę wszystko, a nie muszę nic. Przepraszam, jeśli brzmi to brutalnie. Tak naprawdę nikomu się to nie podoba.
    Chłopak poczuł za duże napięcie, skwasił się i uciekł. Może i lepiej dla niego. Każdy chce wierzyć w sens, aby nie zwariować.
    Po wydostaniu się z ostatniej bramkowej pułapki odetchnęłam jeszcze intensywniej. Nie chciało mi się decydować teraz. Położyłam się spać w miejscu w którym jest to najbardziej przyzwoite i legalne, czyli na sali odpraw. Koło mnie leżał jeszcze jeden chłopak. Przywitałam go szczerym uśmiechem. Kolejne dziecko wolności nie przejęte niczym. Śmierdział niemiłosiernie, mógłby się umyć.. Odpoczywał na ławkach, był chory. Zapewne chciał tylko spokoju. Oczywiście ludzie zatrzymywali się przy nim pytając czy chce pomocy. Przynieśli mu jedzenie. A on sobie leżał i zastanawiał się czym by się teraz zająć..
   Gdy odwróciłam głowę w drugą stronę zobaczyłam bardzo interesującą scenę.. Mężczyzna w garniturze w otoczeniu całej rodziny.. Starsi państwo to zapewne rodzice. Brat, siostra… dzieci siostry, kuzyni.. wszyscy bardzo ładnie ubrani na tą okazję. Młody mężczyzna w kwiecie wieku płakał jak dziecko. Na prawym ramieniu miał przyczepioną japońską dyplomatyczną plakietkę, która pozwoliła mi się domyślić o co chodzi. Ten mężczyzna wybrał wyścig za „byciem kimś” w którym musiał poświęcić swoją rodzinę. Kolejny wybór. Tak dobry jak każdy inny.
   Zasypiając postanowiłam, że jednak obiorę jakiś kierunek..Pojadę teraz na stopa do Kuala Lumpur spotkać się z Anepem i załogą, porobić z nimi fireshowy.. W pewien sposób dalej mnie to jara. A jak zarobię kasę na bilet lotniczy wspólnymi występami wrócę na jakiś czas do Korei i pomęczę Shina aby mnie porządnie nauczył. To taki plan na ten miesiąc czy dwa.
   Chłopak ciągle kaszlał. Ewakuowałam się z ławki cherchlaka.
   Robiąc sobie spacerek po okolicy zawsze można sobie obserwować. Wędrowanie od tak sobie po wszechświatach innych to dobra zabawa.
    Przy wejściu para zachodniaków bawiących się w ten sam styl co i ja.. szukających zbawienia na wschodzie.. Tajlandczyk zamiatający ulicę mokrą szczotą, rozmazując wylaną przez kogoś kawę w ciekawe wzory.. Inny chłopak z tak uroczą łysinką zamaskowaną bujną grzywą na przedzie. I najzabawniejszy widok.. turysta grzebiący z całkowitym przejęciem w swoim plecaku jakby szukał czegoś co jest w stanie odmienić całe jego życie.. no np. portfela.
   Boski Chillout jest najwspanialszą rzeczą daną ludzkości.

    Przyszedł wczesny poranek.. Zjadłam śniadanko w postaci zesłych krakersów z Bali. Póki umiem oddychać nie potrzebuję za dużo energii. W zupełności mi wystarcza.
    Weszłam na neta obczaić mniej więcej jak będzie wyglądała droga do Kuala Lumpur.. I skontaktować się z biurem w sprawie zmiany daty lotu do Europy. Żadnych informacji na temat przekraczania lądem granicy przez zachodniaków w punkcie zwanym „Taman Seritemin” nie znalazłam. No dobra. Będzie pioniersko.
   Ostatnie poważniejsze pieniądze z koreańskiego banknotu postanowiłam wydać na taksówkę, aby wydostać się z lotniska i nie bawić w przedzieranie przez stolicę. Zostały mi te sławne dwa dolary.
    Podałam numer drogi taxówkarzowi. Oczywiście nie rozumiał co chcę zrobić. Po co na stację benzynową bez auta? Wiedziałam jednak, że będzie to tutaj jak najbardziej możliwe.
    Wyrzucili moją butelkę z wodą podczas odprawy bojąc się, że podpalę samolot ze sobą na pokładzie. To więc zainwestowałam w nową, wiedząc, że i tak nie muszę, bo ktoś mi ją da.
     Zagadałam do pierwszego pana. Bardzo ucieszonego, że może ze mną porozmawiać. On akurat jechał do Bangkoku, ale jego koledzy jechali 200km na południe. Byli inżynierami i mieli tam jakieś zlecenie. Ucieszyli się, że mogą pomóc młodej zachodniej damie. Damie bezdomnej bez pieniędzy. Szarmancko otworzyli drzwi abym wsiadła.

    Tajlandia zza szyb samochodu jest ciekawym widokiem..
    Wszędzie wizerunki ich króla oprawione w złote ramy. Rama IX Road, Rama to Rama tamto.. Nie wiem ile państw na tym świecie ma jeszcze króla, ale myślę, że łatwiej jest sprzedać taki autorytet niż prezydenta. Tajlandczycy go kochają. W każdym domu znajdziesz jego obrazek.
    To co kojarzy mi się z takimi krajami jak ten to ciężarówki z odkrytym tyłem na którym siedzą ludzie. Czasami nawet wiszą w powietrzu. Metalowe ławeczki umieszczone po obu stronach pełne dzieci jadących do szkoły czy służb porządkujących jadących do pracy.. Co jakiś czas zamontowany pomiędzy kratami hamak w którym buja się jakiś zaspany pasażer. To dopiero musi być przyjemne.. Jechać sobie patrząc w niebo i czując wiatr we włosach..
    Co jakiś czas mijaliśmy przydrożne straganiki pełne dziwnych owoców. Podoba mi się to proste życie. Kobieta chodząca zawsze w jednej, tej samej tradycyjnej sukni i mieszkająca w drewnianym domku nieopodal ogrodu z którego te owoce właśnie pochodzą..
    Hordy bezpańskich psów wyglądających bez kitu jak te preriowe..
    Pola ryżowe.. kilometry pól ryżowych.. W tle złota pagoda. Buddyjska. Dzisiaj nie lśni. Za pochmurno.
    Przy autostradzie brak jest jednak klimatycznych zabytkowych świątynek wyjętych żywcem z folderów turystycznych. Tajlandia to kraj jak każdy inny. Trochę brudny i trochę biedny.
    Panowie wysadzili mnie w mieście wskazując paluchem w którą stronę znajduje się wylot na południe.. Oczywiście okazało się, że znajdował się dokładnie po przeciwnej stronie. Zakłopotani tubylcy zaczepili grubszego Szweda aby mi pomógł.. Przespacerowaliśmy się trochę razem. Baaardzo dużo tutaj turystów. Tajlandia ma dobrą reklamę. Część osób zostaje nawet na dłużej kupując wakacyjne domy. Bo po co mieszkać gdzieś gdzie jest zimno.
    Wędrując tak po ulicach miałam wrażenie, że Tajlandia śmierdzi jednak bardziej niż Malezja..
 Tylko w niektórych miejscach pachnie naprawdę ładnie. W miejscach sprzedawanych turystom takich jak sklep z pięknie pachnącymi meblami ze świeżego drewna. Tymi które tak bardzo lubimy sobie ustawiać na tarasie.
    Miałam na sobie sukienkę poza kolano oraz parę antygwałtów – legginsów do kostek. Był ukrop nawet bez słońca, jednak wolałam ich na wszelki wypadek nie ściągać.
   Autostop przez Tajlandię okazał się jednak niesamowitą zabawą.
   Gdy tak szłam sobie poboczem wypatrując stację benzynową zatrzymało się przede mną auto w odległości jakiś 100m. Podbiegłam do faceta niosącego zimne browary. „Oczywiście nie ma sprawy wskakuj!”. Z tyłu siedziało ściśniętych trzech młodych chłopaczków hotelowych. Wybałuszyli oczy gdy tylko mnie zobaczyli. Ekipa jechała do kurortu oddalonego jakieś 15km stąd. Dobrze, dobrze, będę poza miastem. Nauczyli mnie jak się woła „Cheers” w ich języku i poczęstowali zimnym piwem.
   Gdy tylko wysiadłam na kolejnym poboczu zatrzymało się kolejne auto. Parka angoli chciała obejrzeć kwiatki doniczkowe sprzedawane przez lokalsów. Wypytałam ich kierowcę o to czy znajduje się w pobliżu jakaś stacja benzynowa. Był taxówkarzem, ale oczywiście zgodził się mnie podrzucić. Żonka pana angola tak naprawdę pochodziła z… Malezji. Z Kuala Lumpur. Nie ukrywała swojej sympatii do mnie gdy opowiedziałam jej, że właśnie tam jadę odwiedzić swoich przyjaciół. Ja również nie kryłam swojej sympatii do tego kraju.
   Pożegnali mnie gorąco. Mężczyzna zaśmiał się, że tacy jak ja narodzili się do autostopu. Podziękowałam szczerze za ich zrozumienie.
   Kolejna stacja.. 12sto, 14letnie chłopaczki z obsługi jak zawsze przyglądające mi się ze szczerym zaciekawieniem. Większość ludzi jechała w stronę Bangkoku. Podjechała ciemna sportowa bryka. Alfa Romeo. Nie wiedziałam, że mają takie auta w Tajlandii…
   Ku mojemu zdziwieniu nie siedzieli tam żadni podejrzani lansiarze, ale bardzo miły młody mężczyzna ze swoim 5letnim synkiem. Jak to zazwyczaj w tym kraju wcale nie potraktował mnie jak śmiecia. Był tylko solidnie rozbawiony.
   Lubię dobre auta. Mają niezłe przyspieszenie.
   To co przeszło moje najśmielsze oczekiwania to sytuacja z kolejnej stacji benzynowej.. Podeszła do mnie pani pytając się jak może mi pomóc. Podeszła do mnie parka pytając się czy oni też mogą mi pomóc. Nagle otoczyło mnie pięciu ludzi debatując kto może podrzucić mnie najdalej. Wszyscy uśmiechali się serdecznie, nie widzieli żadnego problemu. Znowu uwierzyłam w to, że ludzie mogą być dobrzy sami z siebie. No bo czemu nie.
   Przetarg o kilometry wygrała kobieta w firmowej koszulce z psiarni. Była dostawcą i jechała jakieś 250km do kolejnego miasta. Nie mając nic ciekawszego do roboty opowiedziałam jej swoją historię.. Jak to przyjechałam do Korei ponieważ kocham Taekwondo, wracam z Bali z warsztatów fireshowa i jadę sobie przed siebie, bo skończyły mi się pieniądze, a lubię jak historia pisze się sama.. Szczerze podziwiałam tą dziewczynę. Była jedną wielką oazą spokoju i dobroci. Nie goniła nigdzie. Była po prostu życzliwa. Mam nadzieję, że ja też kiedyś taka będę. Spokojna i dobra. Zadowolona z życia i pokorna. Nie chcąca zbyt wiele.
   Podała mi swojego facebooka. Tikky, tak ją nazywano – chciała się wybrać do Korei pewnego dnia. Wydawało jej się, że jest to piękny kraj. No tak. Każdy sens jest tak samo dobry.
   Tikky była również buddystą. Większość ludzi w Tajlandii jest. Przy kierownicy miała zawiązany biały sznurek, będący w sumie grubości sznura.. Widziałam go już wcześniej u innych kierowców. Mnisi buddyjscy wręczają takie podarunki kierowcom jako błogosławieństwo szczęśliwej drogi. Spodobało mi się to bardzo.
   Jak wielu kierowców wcześniej chciała mi kupić jedzenie. Nie byłam głodna. Oddychałam pełnią.
  
   Po pewnym czasie dotarłyśmy na miejsce, gdzie nasze drogi się rozchodziły. Na szczęście ulewa, która złapała nas po drodze już przeszła. Myślę, że tutejsi mieszkańcy są do nich przywykli. Toteż gdy droga zamieniła się w rzekę i nie było nic widać oprócz świateł samochodu i linii pobocza.. Tikky dalej pozostawała kochaną nieporuszoną oazą spokoju.
   Wysiadłam na krzyżówce. Zaprosiłam ją do Korei i podziękowałam serdecznie.

   Idąc poboczem jak zawsze budziłam zainteresowanie. Okazało się, że jednak stacji benzynowej w pobliżu nie znajdę. No nic. Wolałam tego nie robić wiedząc, że Tajlandczycy nie rozumieją czym jest autostop, ale stanęłam z wyciągniętym kciukiem na błotnistym poboczu. Tym razem z kciukiem.. lewym! Rozbawiło mnie to solidnie. Moja prawda ręka jest tak przywyknięto do autostopu, że pomiędzy prawym kciukiem a resztą dłoni znajduje się kąt prosty. Teraz pora potrenować lewą rękę.
   Trening nie trwał zbyt długo. Trzy minuty i zatrzymał się przy mnie jeden z szalonych tajlandzkich motocyklistów. Spytał się gdzie jadę. No przed siebie, na południe.. Gas station. Otworzył tylne nóżki swojej machiny.
   To było jedno z moich marzeń. Złapać na stopa motor. Ciężko się trochę oddychało bez kasku jadąc w dodatku z plecakiem na grzbiecie. Mężczyzna zatrzymał się po kilku kilometrach wskazując na prawo. Nie nie nie. Nie chodziło mi o Bus station. Auto station! Gdy mój kierowca pobiegł do sklepu w poszukiwaniach tłumacza zatrzymało się przy mnie auto.. Uśmiechnięty wesoły chłopak widział mnie na krzyżówce kilka kilometrów wcześniej i zastanawiał się co taka dziewczyna jak ja tutaj robi. Jechał od swojej rodziny do miejsca w którym pracuje. Miasto nazywało się Surat Thani i znajdowało się kolejne 200km stąd. Ok. Zaufałam mu od razu.
    Śmiał się bardzo i cieszył z mojego towarzystwa. Nie wiem dlaczego ludzie na wschodzie traktują mnie jako kogoś wyjątkowego. Jestem tym samym czym są i oni. Mam dwie ręce i ciepłe serduszko.
    Poznałam Ep’a. Jak wielu ludzi napotkanych przeze mnie na drodze chciał mi dużo dać. Zatrzymaliśmy się przy sklepie i przybiegł z moimi ukochanymi paróweczkami. Jeśli już jem to jak dzikus. Same warzywa, owoce i czyste mięso. Nie słodycze, nie zamulacze, nie chleby i ryże.
    Zrobiło się ciemno, a mi było bardzo dobrze. Chłopak promieniał i był niesamowicie dobry. Nie że się starał być dobry przede mną. Po prostu był. Spytał się czy nie chcę wstąpić do niego na kolację. Jego brat – Don – przygotuje dla nas Tomjankung. Muszę spróbować jeśli chcę wiedzieć czym jest Tajlandia.
   Miał rację. Słyszałam legendy o najbardziej śmierdzącym owocu na świecie – Durianie – ale nigdy go nie jadłam. Gdy zatrzymaliśmy się przy straganie z suszonymi owocami odkryłam, że jest to najbardziej pożywna i jedna z najlepszych rzeczy jakie kiedykolwiek jadłam. Tak samo jak lotus w Korei.
   Padał deszcz, jechaliśmy ciemną drogą słuchając starych popowych kawałków z jego cd. Czułam się doskonale. Moment kiedy mogę zatopić się w muzykę z mocnym bitem gdy mknę przez ciemną noc przed siebie jest jednym z moich ulubionych momentów w życiu. Kocham to.
   Szybko też odkryłam na nowo jak wielką zabawą może być życie.
   Z głośników leciała piosenka, która będzie mi się już zawsze kojarzyć z moją pierwszą wizytą w Tajlandii.. „Let me drive you… tralalalaaa” Księżyc prześwitywał przez chmury a ja byłam sobie w świętym chillaucie.

   Dojechaliśmy na miejsce. Ładne mają domki z ogrodami. Można kupić taki za 30 tysięcy dolarów. Dacie wiarę?
    Usiedliśmy na zewnątrz. Przywitałam się z jego bratem tak podobnym z wyglądu do niego.
Chłopaki zaczęły gotować. Wpadł jeszcze jeden kumpel. Chwila była idealna. Po prawej stronie rosło drzewo z dziwnymi włochatymi owocami wielkości piłki nożnej. Spytałam się czy to durian? Chłopaki pokładali się ze śmiechu. Dla nich to tak jakbym pomyliła arbuza z pomarańczą. Nie, nie.. To kanun. Eeee… dobra.
   Ep hodował na ganku swoje zwierzaczki. Mieszkały w wiaderkach pomiędzy glonami. Krzyżówka moich ukochanych żyjątek- krewetek z rakiem. Śmiesznie wyglądały. Karmił je z czułością.
   Noc była upalna, a my szczęśliwi. W pewnym momencie coś zawyło za moimi plecami. Koguty w klatkach. Tak samo jak w Indonezji tutaj bardzo lubią walki kogutów. Ludzie na zachodzie się burzą, że powinni tego zakazać, ale idąc takim tokiem myślenia można zakazać wszystkiego. To jest część tej tradycji i bardzo do niej pasuje.
   Chłopaki ugotowały Tomjamkung. Nie wyobrażałam sobie, że coś takiego istnieje.. Smakowało jak coś pomiędzy pomidorówką a ogórkową mojej babci. Dam sobie głowę uciąć, że oba te smaki były w niej obecne i łączyły się w jednej wielkiej synergii. Tęsknię za polską kuchnią i znajduję coś takiego w Tajlandii. W dodatku pływały w niej kawałki świeżej nie mrożonej ryby.. Dokładniej takiej jaką dziadek przynosił nam znad rzeki.. Wzruszyłam się mocno.
   Ep wyciągnął z bagażnika ananasy. Prawdziwe ananasy prosto z drzewa z ogródka jego rodzinki. Nie wiedziałam, że ananas może być tak soczysty. Sok lał mi się z palców na sukienkę.
   W pewnym momencie przybiegła kochana sunia którą nakarmiłam resztką swoich parówek jak tylko wysiadłam z auta. Kolejna sytuacja kiedy obserwuję zachowania chłopaków. To ważne. Jeśli reagują złymi emocjami oznacza, że wcale nie są takimi dobrymi ludźmi i powinnam zacząć myśleć o  ewakuacji.. Chłopaki zaczęły karmić psiaka i się do niego tulić z bananami na ryjach. Za sunią przybiegły trzy szczeniaki. Śmialiśmy się z tego grubiutkiego. Stwierdziłam, że mogę go adoptować.
   Nazwaliśmy szczeniaczki – Ep, Dot i Lara. Ep i Dot były włochatymi czarnymi kuleczkami, a Lara brązową chudzinką w sportowej wersji. Karmiliśmy je ciesząc się z ich zabaw. Szczeniaki były takie urocze, wesołe i niewinne..
   Ep przyniósł jakieś małe opakowanie czegoś. Poczułam się na tyle zdeterminowana aby odszyfrować znajdujący się na nim napis. Koreański przy tajlandzkim to pikuś. Jeden tajski znaczek może oznaczać 6liter w zależności od tego przy towarzystwie jakiego innego stoi. I czasami widząc sylabę nie czyta się jej od lewej ale od środka. A język pisany jest zupełnie inny od drukowanego. Za cholerę tego dzisiaj nie pojmę.
   W pełnej fazie szczęścia położyłam się wykończona spać.. Poprzednia noc na lotnisku trwała tylko kilka godzin.. a noc wcześniejsza trwała całą noc bez ani sekundy snu. Pościel pachniała magicznie. Przyszedł Ep i spytał się czy może mnie przytulić. Wiedziałam, że to dobry człowiek, ale wystarczy mi na jakiś czas kontaktu z facetami. Powiedziałam, że nie.. że chcę spać. I wiecie co? W ogóle się nie oburzył.. Uśmiechnął się i niewinnie zasnął na kanapie w salonie.

   Nazajutrz o poranku zaczęły piać koguty. Wyszłam na ganek. Kręciło się tam pięciu jego kolegów, których nie kojarzyłam. Czułam się trochę dziwnie jako obserwator tak wyjęty znikąd. Wyciągnęłam notatnik i poie. Ep spytał się czy chcę się z nim przejechać do jego pracy. Nie, dzięki. Chciałam odpocząć, oddychać, popisać i poćwiczyć fireshowa.. Kupił mi smażony ryż na śniadanie. Nastawił herbatę. Spytał się czy chcę jego firmowego Tshirta? Wczoraj dał mi śliczny notatnik z długopisem. A najbardziej spodobał mi prezent od niego w postaci skondensowanego wywaru z kurczaka. Prosty mocny kop energii zamknięty w małej szklanej buteleczce. Cieszę się, dziękuję. Ale ja nie potrzebuję niczego. Totalnie niczego.
   W sumie chciałam się nawet obudzić z jakimś filmem na bani. Z pragnieniem czegokolwiek.
   A tak to ponownie odkrywam, że jedyne co mi pozostało to oddychać.. Gdy oddycham sobie spokojnie prawie nie chcę jeść… a ludzie i tak jedzenie mi przynoszą. Gdy jestem zmęczona mogę usiąść i odpocząć wszędzie. Nie jest mi zimno. Od czasu do czasu wypada się umyć aby nie śmierdzieć innym ludziom.. z tym też nie ma problemu.
   Ep spytał się czy będę tutaj jak wróci. No właśnie. Zawsze mogę odejść.
 
   Dobrze jest mi przy nim. Bardzo lubię towarzystwo chłopaków. Zostanę do jutra kiedy to Don będzie jechał kolejne 300km na południe w związku ze swoją pracą. Uwielbiam dzielić się momentem z innymi ludźmi. Szczególnie gdy są tacy dobrzy. Nie dlatego, że chcą co chwile mi coś dać, kiedy ja i tak tego nie potrzebuję. Dlatego, że są szczęśliwi i możemy się dzielić naszym szczęściem.
   

   Chłopaki były w pracy. Ja usiadłam spisać historię z Tajlandii, dopracować tą z Malezji.. Szybko się okazało, że jednak za odważnie potraktowałam swoją wizytę w świecie innej flory bakteryjnej. Umyłam zęby kranówą to też załatwiłam swój żołądek. No i genialna kuchnia werandowa na otwartym powietrzu do sterylnych także nie należała.
   Było gorąco. Pierwszy tajlandzki ukrop jakiego doświadczam. Szczeniaczki leżały zdechnięte na ulicy w cieniu z wyciągniętymi jęzorami. Suszyłam swoje trampki, które zmokły jeszcze na Bali. Co jakiś czas siadały na nich wróbelki. Dokładnie takie same jak u nas, tylko, że chudsze.
   Zamknęłam się w pokoju z lustrem i wiatrakiem. Pomimo chorego żołądka męczyłam w dalszej części mojego fireshowa. Wiedziałam, że nie za wiele mi brakuje aby zostać dobrą. No może trochę więcej aby stać się mega dobrą.

   Ep wrócił z pracy. Pojechaliśmy na przejażdżkę do miasta.
   Uliczki w dalszym ciągu wyglądały dla mnie egzotycznie. Rowerowe riksze, małe straganiki.. Wszędzie dojrzysz pędzące skuterki obładowane rodzinkami, pakunkami czy nawet psami, które grzecznie siedzą na tyle siedzenia.
   Ep chciał kupić buty, weszliśmy więc do galerii handlowej. Nie miał specjalnej wizji w głowie, więc zakup normalnej pary zajął mu dosłownie 5minut. Może czasami i lepiej nie mieć specjalnych wizji..
   Pokręciliśmy się po okolicy. Ludzie przyglądali mi się jeszcze bardziej niż ma to miejsce w Korei. I uśmiechali się bardzo szeroko.
   Mój towarzysz musiał skoczyć do biura w którym pracuje, aby spotkać się z szefem. Ku mojemu zaskoczeniu siedziba jego biura znajdowała się dokładnie naprzeciwko kompleksu buddyjskich świątyń. Umówiliśmy się na parkingu za pół godziny.
   Miałam na sobie krótkie spodenki to też nie chciałam za bardzo wchodzić do środka rozpraszając tym samym siedzących wewnątrz mnichów.. Usiadłam pod obsranym drzewem przyglądając się otoczeniu.. Po krużganku biegały koguty wyciągając prężnie swoje długie szyje i trzepocząc dostojnie płomiennymi skrzydłami. Wałęsała się również cała horda psów. Z dziesięć, może nawet piętnaście.. Były niegroźne, ospałe w tym upale.. I bardzo biedne. Co jakiś czas zaczepiały się nawzajem dla rozrywki.
   Siedząc pod drzewem wypatrzyłam również jednego mnicha w dresiku na popołudniowym joggingu. W pewnym momencie z głośników rozległa się mantra. Brzmiała dobrze, porywająco.. Co prawda nie wiem czy oświecenie potrzebuje takiej paplaniny i czy cała dawka emocji serwowanych w dziadkowym głosie jest mu potrzebna.. ale podobało mi się bardzo. Minęło 10minut, a mnich zatoczył pełne koło po krużganku. Znalazł się w tym samym miejscu tylko, że trochę bardziej zmęczony.
   Dojrzałam też innego mnicha. Przerzucającego coś właśnie z bagażnika swojego auta z fajką w gębie, zaczepiającego przy okazji pracujące nieopodal kobiety. No proszę! A gdzie sławny brak woli oświeconego?
   Minęło pół godziny – wróciłam na parking. Ep’a w dalszym ciągu nie było. Wyciągnęłam notebooka i zaczepiłam ochroniarzy o hasło do hotspota. Jak zawsze życzliwi Tajlandczycy zalogowali się na moim komputerku, a ja rozsiadłam się zadowolona na tyle otwartej półciężarówki.
    Bardzo fajnie mi się kojarzy siedzenie na pace. Słońce zachodziło.. Odkryłam, że księżyc jest zjadany z innej strony niż ma to miejsce na naszym „europejskim niebie”. Tak jakby ktoś go zjadał bardziej od góry i od lewej strony. Dziwne, a może mi się wydaje.. Czarodziejka z księżyca będąc rodowitą japonką z blond warkoczami również miała odwrócony półksiężyc na czole, a ja nareszcie wiem dlaczego.
   Niusy ze świata.. Agata Surma o której tyle słyszałam nie żyje.. Wierzę, że mając umysł nauczyciela Dharmy odeszła spokojnie. O ile coś takiego w ogóle istnieje..
   Ojcu udało się przebukować mój bilet lotniczy. Co prawda nie na grudzień, ale na sierpień. Nie mam za dużo do powiedzenia mając gotówkę zamiast karty kredytowej. Tak czy inaczej przynajmniej czują się spokojniejsi.
  Odnośnie spokoju. Minęło kilka minut. Ojciec akurat był online i wysłał mi jedną szokującą informację z serii tych, które zawsze skutecznie rozwalają twój mały spokojny świat.. Tsunami wdarło się do Japonii. Trzęsienie ziemi o sile 8,9. Prezydent apeluje o zachowanie spokoju. Elektrownia atomowa płonie. No to kaszana.. Wszystko tak zabójczo ulotne.
  Ep wrócił z biura. Otworzył pakę i dosiadł się do mnie. Sprawdzaliśmy mapy głowiąc się nad tym czy fala wody do nas dotrze czy raczej nie.. Dzieliło nas jakieś 30, 35km od wschodniego wybrzeża. I 20km od dużej rzeki. Surat Thani znajduje się w regionie będącym oczywistą depresją. Miasto ze wszystkich stron okala system rzeczny.
  Jednak nie panikowaliśmy. Nikt wokół nie panikował, a tak naprawdę nie mieliśmy dostępu do żadnych sensownych źródeł informacji. Opowiadałam więc mu o świątyni z której właśnie wróciłam.. pokazałam swoje nowe opowiadanie z Malezji.. Patrzyliśmy na księżyc i dawaliśmy się zeżreć tym małym wstrętnym tajskim komarom.
   Chciałam obejrzeć za wszelką cenę jakiś dobry tajlandzki film. Po drodze podjechaliśmy do jednego sklepu z piratami, gdzie moje oczy ujrzały setki, dosłownie setki zarąbistych filmów ze sztukami walk. Cholera, wszystkie wyłącznie po tajlandzku. Tak czy inaczej wiem co będę robić leniąc się w tych krajach w przyszłości na emeryturze.
    W dużym markecie znaleźliśmy kilka filmów z angielskimi napisami. Między innymi o królowej z czasów dawnej dynastii, która zaprowadziła swój lud do walki czyniąc z Tajlandii lokalną potęgę. To taka tutejsza legenda.
    Zahaczyliśmy również o lokalny rynek. Wnętrzności ryb w ściekach przypominały mi miejsce narodzin Granouilliego z Perfume. Widok też nie był najwspanialszy. Kurczaki obrane z pierza w CAŁOŚCI z głowami i łapami. Ubabrane w jakimś dziwnym żółtym proszku do konserwacji.
    Wieczór toczył się leniwie. Zadzwoniła siostra Ep’a poinformować go, że Tsunami dotrze jednak dzisiaj w nocy do wybrzeży Tajlandii. Nigdy nie byłam w miejscu w którym dzieją się takie dziwne rzeczy jak Tsunami i dosyć poważnie obawiałam się wielkiej wody. Zawsze mieliśmy auto, jednak zdecydowaliśmy się nie ewakuować.
     Film odpalił bez napisów. Tak czy inaczej nie ciężko było go zrozumieć.

    Nastał poranek. Za dwie godziny Don jedzie do miasta oddalonego o 300km na południe. Mogę się z nim zabrać. Spojrzałam w roześmiane oczy Ep’a i zobaczyłam jak bardzo cieszy się z mojego towarzystwa. Postanowiłam zostać jeszcze jeden dzień dłużej w podzięce za jego radość i towarzystwo.
     Na zewnątrz jak zawsze ujrzałam trzech czy czterech kolegów w czerwonych koszulkach z jego firmy. Są ze sobą nieźle zbratani. Jeden z nich- najstarszy – głaskał właśnie swojego koguta, co zabrzmiało dosyć dziwnie po angielsku.
     Dzisiaj jest A-monk Day, czyli dzień modłów kiedy walki kogutów są zakazane tak samo jak walki ryb. Nie pytajcie mnie o to czym są walki ryb, bo nie mam pojęcia jak coś takiego może wyglądać.. Tak czy inaczej Tajlandczycy mają świadomość brutalności z jaką odbywają się pojedynki tak więc tego dnia nigdzie ich nie znajdziecie.
    Nie ukrywam swojego zainteresowania tym tematem. Chciałam się przekonać na własne oczy jak taka walka może wyglądać. Nie tyle co sama walka, która zapewne jest widowiskowa biorąc pod uwagę dostojeństwo kogutów. Bardziej ciekawiła mnie atmosfera, która towarzyszy takim widowiskom. Gdy dziesiątki dorosłych facetów jara się walczącym kurczakiem.
    W ogrodzie starszy Tajlandczyk (jak się okazało kolejny brat Epa) z ogromną troską obmywał swojego koguta przed jutrzejszą walką. Kurczak był żywy, ale obmywany tą samą mazią co te zakonserwowane z targowiska wczoraj. Prawie zawsze jeden kogut ginie.
    Chłopaki obiecały zabrać mnie jutro na walkę. Tak samo jak na arenę Muay Thai. Nie wyjechałabym z Tajlandii bez przekonania się czym naprawdę Muay Thai jest.
    No właśnie. Gdzie zniknęło Tsunami? Faktycznie dotarło tej nocy do wybrzeża Tajlandii w powalającej formie 20centymetrowej fali…

   Nie ukrywam, że bardzo odpowiada mi czas kiedy chłopaki są w pracy a ja mogę się zatopić w swoich klimacikach.. Włączyć swoją muzykę i tańczyć fireshowa, usiąść na ganku i obserwować niebo.. Siedzieć w pięknym ogrodzie, bo to w Tajlandii jest najcudowniejsze.. roślinność.. czasami też pisać czy tworzyć jakieś kolejne wizje. Najbardziej odpowiada mi moje własne towarzystwo. Jest najmniej męczące.
   Gdy tak biegałam sobie w nieoficjalnym stroju po chacie nagle wpadł Don. Przyjechał tylko po to aby dać mi obiad. Ale ja tu mam jedzenie. Zwariowani ludzie.. 
   Omm..

   Ep po pracy postanowił pokazać mi jedno z kultowych miejsc w tym mieście. Po drodze wstąpiliśmy do jego rodzinki. Pożyczyliśmy skuter i zajechaliśmy po ciasteczka.
   No właśnie, nie za bardzo lubię pokazywania siebie. Co kogo spotykam w tych krajach to musi mnie zaprezentować całej swojej rodzinie. Rozszyfrowałam już umysł mojego tajlandzkiego towarzysza. On jest ze mnie dumny jak cholera. Idąc ulicą nie ma ani jednej osoby, która by na mnie nie spojrzała. Co więcej co chwilę ktoś rzuca komentarzem (po tajlandzku aby było śmiesznie) jaka to jestem piękna i wspaniała. No nie wiem czy to o to mi chodziło.. I czy nie stoi to na przeszkodzie aby poznać prawdziwą Tajlandię.
    Kultowe miejsce okazało się lokalnym targowiskiem na brzegu rzeki. Zaciekawiona usiadłam przy rozwalonej rampie obserwując wyczyny chłopaczków. Chyba w każdym kraju dzieciaki skaczą na deskorolkach. To co rzuciło mi się w oczy i przypomniało o moim koszmarze ostatniej nocy na Bali.. znowu chodziło tutaj o władzę. Ten kto skakał lepiej i prężniej wypinał klatę czuł się ważny i miał posłuch. I czasami zastanawiałam się czy to nie tylko o to w tym całym skakaniu im chodzi..
   Przy rampie zaparkowało nic innego jak stary hipisowski ogórek. Dobiegała z niego tak dobrze mi znana wschodnia muzyczka.. Na czerwonym dachu właściciel ustawił pacyfę i sprzedawał herbatę.
   Chodząc sobie pomiędzy straganikami doszłam do wniosku, że podróżowanie pozwala przedłużyć okres dzieciństwa. Byłam jak dziecko z zaciekawieniem patrzące na świat, który widzi po raz pierwszy. Kobieta sprzedawała morskie potworki wyglądem przypominające skamienieliny z Pokemona. Większa od dłoni płaska skorupa, a po wewnętrznej stronie z 8 czy 10 nóżek i mały móżdżek. I ludzie to jedli ooh..
    Najbardziej kocham tutaj owoce.
    Za cholerę nie znam nazw. Jedne w wiązkach po piętnaście sztuk wyglądały centralnie jak szyszki. Były też brązowe. Poprosiłam Epa aby kupił mi te żółte śliwki. Okazało się, że pod miękką skórką kryje się coś co smakuje jak cytryna, tylko że słodka i bez włókienek. Tak też nazwał ten owoc Ep. Słodka cytryna. Gdy po powrocie do domu dodałam ją do herbaty zdziwił się co wyprawiam i stwierdził, że na pewno znowu rozchoruję się na żołądek.
    Moim ulubieńcem został jednak najpiękniejszy z owoców jakie widziałam w życiu. Rażąco różowy korpus przechodził w strzeliste rażąco zielone odnogi. Nie wierzyłam, że nie jest trujący. Wyglądał jak pomalowana plastikowa bomba o wielkości ananasa. Przepiękny. Dragon Fruit.
    Ep za wszelką cenę chciał mi coś dać. Nie wiedział jak wiele mi daje.
    Nieopodal siedział mężczyzna robiący ręcznie breloczki. Napisał na nim po tajlandzku Lara. Było również miejsce na drugi wyraz jednak Traveller okazało się zbyt długie. Zaśmiałam się, że może napisać FOREVER. Takie śmieszne to było w kontekście moich ostatnich obserwacji..
    Wracaliśmy do domu słuchając kultowych kawałków z cd. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy sklepie ze zwierzakami. Oj nie.. Na walki kurczaków i ich śmierć mogę patrzeć. Ale na życie w niewoli nie daję rady.
    Klatka z iguanami przykuła moją uwagę. Wiedziałam, że Esra marzy o takim jednym pupilku. Iguanki były wielkości gekonów biegających po ścianach naszego domu. Wyrosną jednak na metrowe bydlaki wcinając jedynie sałatę.

   Dwa nowe słówka na dzisiaj: Kop-Kun-Ka z prawie niemym p jako dziękuję oraz Sabaidi – I’m ok.

   Następnym dniem była niedziela, czyli jedyny dzień w tygodniu w którym chłopaki nie pracują.
 Ep obiecał zabrać mnie na walki kogutów.
    Wsiedliśmy z jego bratem do auta i wybraliśmy się w drogę. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam.. koguty wcale nie walczyły na ulicy w otoczeniu rzucających pogniecione banknoty mężczyzn. Za miastem wyrosła ogromna, profesjonalna arena do walk. Przed wejściem były rozstawione tablice z rozpiskami jakie koguty dzisiaj walczą. Niektóre były sławne. Wygrały już wiele walk.
     Oczywiście zakłady szły o całkiem spore pieniądze. Tak samo jak sławne koguty wygrywały dla swoich właścicieli kupę kasy. Dziesiątki dolarów, co tutaj jest sporą sumką.
     Rozejrzeliśmy się wokół. Każdy właściciel z ogromnym przejęciem starał się zrelaksować swojego ptaka. Nosił go na rękach gładząc, kąpał w specjalnym płynie, robił masaż..
   Dojrzałam stoisko obsługiwane przez szczerbatą kobieciną sprzedającą tysiące balsamów, pożywek, szczoteczek i innych pierdołów dla kogutów. No nie wątpliwie to one były w centrum uwagi..
   To co przykuło moje spojrzenie to jednak nie balsamy ale haki zakończone płaskimi blaszkami. Przyjrzałam się uważniej. Mężczyźni mocowali je kogutom z tyłu ich łap. Gdy tylko te wzbijały się w powietrze z trzepotem skrzydeł nie podlegało wątpliwości, że któryś z nich może dostać kolcem po karku.
   Chłopacy kupili dla nas bilety. Każdy rząd bliżej areny kosztował stówę więcej.
    
    Rozsiedliśmy się. Walki miały się właśnie zacząć.
  Byłam jedyną białą twarzą w całym tłumie Tajlandczyków. Nie pozwolono mi filmować rozgrywek. Policja w dalszym ciągu nie jest zadowolona z ich poczynań to też stadion jest ustawiony pośrodku pola poza miastem.
   Dosiadł się do mnie jeden koleś w policyjnej czapeczce. Akurat nie był na służbie.
Zaczął wykrzykiwać do swoich kolegów siedzących po różnych stronach trybun, że jestem jego koleżanką. Tak jak każdy Tajlandczyk pałał dumą ze znajomości z białą młodą damą. Następnym razem przed wizytą w Tajlandii przysięgam zgolić sobie głowę.
   Rozpoczęła się pierwsza walka. Trenerzy, a raczej właściciele, bo nie wiem jak można kurczaki trenować - wyszli z kogutami na arenę. Przystawili je dziobami do siebie próbując tym samym nastawić bojowo do walki. Wkroczył sędzia z gwizdkiem. Wziął obydwa koguty do rąk i zaczął się z nimi obracać prezentując widowni ich potęgę. Co jakiś czas zbliżał je szybkim ruchem do siebie doprowadzając do furii, po czym puszczał jednego wolno na ziemię obracając się w kółko z tym drugim w dłoni. Tym sposobem publika mogła oszacować ich kondycję jeszcze przed walką.
   Ludzie darli się wymachując dłońmi w powietrzu. Szły zakłady. Ktoś dawał 200, ktoś inny 500..
Policjant wypytywał na kogo stawiam.
   To ciekawe jak walka jest uniwersalną sprawą. Obserwowałam ruch ptaka. To z jaką gracją się poruszał. To jakie miał nogi, jakie skrzydła.. Oraz w jakim stanie pobudzenia się właśnie znajdował.
Czasami byłeś pewien, że właśnie ten kogut jest dostojnym wojownikiem. Czasami jednak kogut, który wcześniej nie za bardzo kapował o co chodzi nagle wpadał w Berserski szał powalając swojego przeciwnika na ziemię w kałuży krwi.
  Pierwsza walka się rozpoczęła. Siedzący przy mnie Tajlandczycy za wszelką cenę chcieli wiedzieć na kogo obstawiam. Na czerwonego.
   Pierwsza walka trwała dosłownie minutę. Kogut padł od ciosu w głowę.
Nie uwierzycie, bowiem kurczaki które jemy z grilla wydają nam się tak mało dostojne. Te koguty wzbijały się w powietrze sięgając sobie do karków z rozpostartymi skrzydłami zupełnie jak młode gryfy w ogniu walki. Przepiękny widok.
   Nie zawsze któryś musiał zginąć. W trzeciej walce jeden kogut wiedział, że przegra to też o dziwo.. uciekł dwa razy z areny. Sędzia oznajmił wygraną walkowerem.
   Innym razem spotykali się godni sobie przeciwnicy. Widownia wpadała w szał wykrzykując coraz to większe sumy podczas gdy toczyła się walka. Momentami emocje równały się tym, które nieraz towarzyszą meczom piłki nożnej. W końcu walka jest rzeczą pierwotną.. Jak dla mnie najmocniejszą w życiu.
   Czasami też krew tryskała po arenie.. W przerwach przychodził sprzątacz ze zmiotką starając się ją zmyć z klepiska..
   Gdy jednak żaden kogut nie dawał za wygraną w grę wchodził czas. Ustawiono specjalne miarki w postaci sitek w pojemnikach wypełnionych wodą. Dziesięć minut to jednak bardzo długi czas.. Koszmarnie długi jeśli chodzi o walkę. Rzadko, która to miarka opadała na dno.
    Emocje wrzały niemiłosiernie podkręcając temperaturę powietrza. Mężczyźni chłodzili się siedząc z zawiązanymi mokrymi ręcznikami na czołach. Pomimo tego wykrzykiwane przez nich „Uuu!!” stawało się coraz, coraz głośniejsze…

    Walki dobiegły końca. Późnym popołudniem Don wyruszał w drogę. Ep zapytał czy chcę się dzisiaj zabrać z jego kumplem. Ruszyć przed siebie. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam jak wiele znaczy dla niego czas spędzony razem. Dobra, pojedziemy jutro.
   Niestety tym razem nie było mi pisane przekonać się o tym czym właściwie jest Muay Thai. Wyjątkowo chłopaki nie trenowały odpoczywając przed zawodami w których startują za kilka dni.
   Ep był mega szczęśliwy z faktu, że możemy spędzić razem jeszcze kilka godzin. Szczerze pragnął mojego szczęścia, to też byłam pewna, że zaakceptuje fakt mojego odejścia. Co jakiś czas powtarzałam mu z wielkim przekonaniem: „I’m noone special”. Dla niego jednak wszystkie bliskie mu osoby były tymi wyjątkowymi.
   Wracając do tematu.. Ep jechał jutro na kolejną wizytację w związku ze swoją pracą. Do miasta o nazwie Hat Yai oddalonego niecałe 100km od granicy, co oznaczało, że znajdę się późnym wieczorem w Kuala Lumpur. No chyba, że spotka mnie po drodze kolejna przygoda.
   Podjechaliśmy pod chatę jego kumpla poznanego przeze mnie wcześniej i ruszyliśmy powolutku bez przekonania w drogę. Chciałam się przespać jednak muzyka z radia nie dawała mi spokoju swoją niesamowitością. Chłopaki pokazały mi tajlandzki sposób na realizację marzeń. Gdy mijasz most pomyśl o swoje życzenie i zatkaj nos. Nie waż się wziąć oddechu aż do momentu gdy most się skończy. Prosta recepta na „good luck”.
   Zboczyliśmy z drogi zajeżdżając do małego miasteczka po żonę jego kumpla. Mieszkała w prawdziwej Tajlandzkiej wsi u prawdziwej Tajlandzkiej rodziny. Na ganek wybiegło z dziesięć osób.. Babcia, ciocia, kuzynka, cała horda obsmarkanych dzieciaków, które nie widziały nigdy przedtem białej twarzy. Machały do mnie nieśmiało gdy tak przykucnęłam sobie w cieniu. Kumpel Ep’a – Pai – przyniósł na rękach swojego 4miesięcznego synka. Jego żona pracowała w tej samej firmie jednak kapitalistyczna machina nie przejmowała się rodzinnymi więzami przydzielając ich do innych miejsc pracy. Widywali się raz w miesiącu.
   Była nas czwórka, a temperatura spadała wraz z zachodzącym słońcem to też postanowiliśmy zapakować się na pakę.

   Bóg mi świadkiem, że nigdy przedtem Niebo nie było tak piękne jak tego wieczoru..
   Gdy Pai brał zakręty ze zdumiewającą zawrotnością my przesuwaliśmy się na pace to w górę to w dół śmiejąc się przy tym szaleńczo. A niebo przesuwało się razem z nami.
   Byłam szczęśliwa.

   Zapadł zmierzch. Wjechaliśmy do miasta w którym przywitały nas święcące elektryczne palmy. Zajechaliśmy do hotelu, gdzie czekała na nas już cała wesoła gromadka kompanów Ep’a. Poznałam Boy’a, Mai oraz Pum. Dołączając do tego Pai, Fon, Ep’a i mnie było nas razem siedmioro. Od tej chwili ta liczba zaczęła mi towarzyszyć. Fon oznacza tyle co deszcz. Ich pełne imiona są dosyć skomplikowane to też na co dzień używają krótszych form.
   W hotelu znajdowała się wanna za którą tak strasznie tęskniłam. Przez minione pół roku nie miałam okazji takowej spotkać z racji koreańskich mikro rozmiarów.
   Woda jednak jak to w całej Tajlandii nie była podgrzewana. Lodowata.

   Wybraliśmy się na kolację rozsiadając się pod bambusowym daszkiem. Mieli moją ukochaną malezyjską herbatę i oczywiście wykłócali się, że malezyjska to ona wcale nie jest. Oraz muzułmańskie żarcie, które jest całkiem całkiem.. Słodki naleśnik z zapiekanym w środku bananem w połączeniu z cukrem i mlekiem w którym macza się każdy kawałeczek.. Praaawdziwe niebo w gębie.
   Spytali się oczywiście skąd jestem. Na moją odpowiedź, że z Europy, a dokładniej z Polski przytaknęli głowami. Nie krępowałam się jednak spytać czy wiedzą gdzie to jest. Oczywiście, że nie.
   Może się wam wydawać, że ci ludzie są idiotami bo jak można nie znać Europy? Jednak w rzeczywistości są bardzo mądrymi ludźmi. Tylko, że żyją w świecie gdzie takie kraje jak nasz nie mają większego znaczenia.
   Fon ucieszyła się na myśl, że mam tak blisko do Anglii. Czy znam Menchester United?
  
   Nie siedzieliśmy za długo. Podjechaliśmy pod tak dobrze znane mi z Korei seven-eleven kupić browary. Siedząc na ławeczkach przed hotelem wznosiliśmy toasty za udane życie: „Chon Khao!”. Wypytywali się też o różne słówka po koreańsku. O dziwo znałam odpowiedzi na ich pytania.
   Sącząc tak powolutku Leo – tajskiego browara z gepardem - powoli zostawaliśmy przyjaciółmi. Mai dała mi talizman z buddyjskiej świątyni, który miała na ręce. Przypominał żyłkę na ryby z zawieszonym ciężarkiem. Miał mi pomóc w szczęśliwej podróży, która miała zacząć się już jutro..



   Nauczyłam się w Tajlandii dosyć sporo.
   Otworzyłam głowę na różnorodność. Przekonałam się o dobroci ludzi. Odkryłam też swoją niezależność i możliwości. Nauczyłam się nawet korzystać z toalety po tajlandzku.
   Myślę, a nawet wiem, że podróż jest jedną z najlepszych metod na otworzenie umysłu..

   Spędziłam razem z Ep’em cztery dni.
   Cała wesoła gromadka odwiozła mnie na stację benzynową przy wylocie na Malezję.
   Jestem pewna, że moje towarzystwo przyniosło mu dużo szczęścia i pozostanę w jego pamięci na długi czas. Jego oczy błyszczały jak zawsze. Posmutniał na chwilę rzucając mi ostatnie spojrzenie.
    Ja natomiast..odetchnęłam z ulgą.. nareszcie.. znowu… WOLNA!!

    Było za wcześnie na autostop. Rozsiadłam się leniwie na kamiennych ławeczkach w cieniu kwitnących drzew. Podbiegła do mnie obsługa pytając się w czym może mi pomóc. Przedstawili się serdecznie. Powiedziałam im, że jadę do Malezji bez auta. Polubili mnie to też siedząc sobie pod drzewem nie musiałam się wcale trudzić o transport. Wypytywali podjeżdżających kierowców za mnie. Welcome to Thailand.

    Mój pierwszy kierowca zawiózł mnie pod samą granicę. Ciekawe było to, że miał na imię Kitty będąc mężczyzną i zostawił na siebie dokładne namiary razem z adresem. Było gorąco, zatrzymaliśmy się więc na poboczu napić czegoś orzeźwiającego. Mężczyzna obierał maczetą bambusy ścięte w lesie nieopodal. Jego syn podał nam tak typowe woreczki ze słomką wypełnione lodem i dziwną kleistą substancją. Tak. Zielony sok z bambusa. No albo czegoś podobnego. Pachniał rdzą z maczety.
    Dojechaliśmy do granicy. Pożegnałam się grzecznie i podreptałam do punktu odpraw, gdzie wmieszałam się w grupę autokarowiczów aby nie budzić zbytnich podejrzeń. Zadziałało. Szybki skan oka, wyrwanie chwilowej Tajlandzkiej wizy bez numeru lotu czy innych bajerów.
   Przy następnej bramce rozmawiałam z ciężarówkami, które jednak robiły wyłącznie przeładunek na granicy. Zaczepiłam wreszcie mężczyznę odpoczywającego w cieniu. Jeden z tych ludzi będących żywym chodzącym dobrem. Po chwili zjawiła się jego muzułmańska żonka młodsza od niego o 10lat. Jechali wyłącznie 40km do oddalonego nieopodal miasta o nazwie Alor Setar i nie rozumieli za cholerę, że chcę się dostać na Gas Station nawet rozumiejąc znaczenie tego słowa. Zależało mi jednak na wydostaniu się z martwego punktu na granicy. Gdy tylko usłyszałam „no problem” z tych ich urzekającym malezyjskim akcentem poczułam się jak u siebie.
   Parka była przekochana. Rozmawiało nam się bardzo przyjemnie, a oni byli totalnie wyrozumiali. Przed nami była jeszcze kontrola bagaży. Nie chciałam robić szumu i niepotrzebnych problemów to też odstawiłam piękną grę aktorską nie wiedząc, że mnie na nią stać.
   Wręczyłam panu graniczniakowi swój paszport akcentując indonezyjską wizę i tłumacząc, że wracam właśnie z wakacji do Kuala Lumpur, skąd lecę z powrotem do swojego kraju. W dalszym ciągu był zdziwiony co robię w aucie starszej muzułmańskiej parki. Zapytał kobietę, a ta palnęła, że nie wie do końca o co chodzi, ale poprosiłam o podrzucenie na „Gas station”. Uśmiech mężczyzny zniknął i wywęszyłam nadchodzące komplikacje. Uśmiechnięta bez mrugnięcia okiem rzuciłam, że jakie Gas Station! Bus station! Mężczyzna zasalutował a my się pośpiesznie zmyliśmy.
    Wytłumaczyłam im od razu, że ludzie nie rozumieją co tutaj robię, że nie mam pieniędzy i jest to dla nich podejrzane. I że oczywiście proszę o Gas Station.
     Zajechaliśmy po drodze do szkoły w której uczyli się ich synowie. 18letni i 16letni. Zważając na wiek kobiety musiała wyjść za mąż i urodzić pierwszego syna w wieku.. 17lat.
     Szkoła znajdowała się w dzielnicy prywatnych wilii, czyli pośrodku niczego. Synowie przyszli uniżenie pocałować dłonie swoich dobroczyńców. Zaproponowałam, że wrzucę torbę na pakę aby zrobić dla nich miejsce.. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie wsiedli. Odebrali pakunek z jedzeniem, stertę czystej bielizny i.. wrócili do siebie.
     Oczywiście paradowali ubrani w ich tradycyjne muzułmańskie szaty. Oni tam MIESZKALI. W muzułmańskiej szkole, która jak wytłumaczył mi mój kierowca :„uczy pokory, dyscypliny i przygotowuje do dobrego życia”. Nic dziwnego, że Anep stamtąd spierdolił.
     Jak się możecie domyślić.. pomimo pewności w głosie jaką miałam prezentując im przejrzyste instrukcje udzielenia mi pomocy.. zawieźli mnie na Bus Station. Nie mieli po prostu innej kategorii w głowie.
     Bardziej męcząca była perswazja to też postanowiłam się ewakuować dziękując szczerze za wspólną przejażdżkę. Gdy doszłam do pierwszych ludzi pytając w którą stronę na autostradę dobiegła do mnie muzułmańska żonka tłumacząc, że chcą mi naprawdę pomóc. Podziękowałam serdecznie z zabójczą pewnością siebie. Wzięłam jej dłoń i przycisnęłam sobie mocno do czoła.
     Wolność wolność.. Zawsze można się ewakuować i wskoczyć w nowy wszechświat.
Wszechświat drogi na autostradę się trochę dłuuuużył.. Zaczepiłam inną muzułmańską rodzinkę. Nie jechali nigdzie jednak oczywiście mi pomogli wywożąc na stację benzynową. Bardzo cieszyli się z moich opowieści.
    Stacja znajdowała się na wylocie małego miasteczka na totalnym zadupiu. Zrezygnowałam i postanowiłam znowu odmienić świat w którym się znajduję wędrując dalej.. Idąc poboczem dojrzałam dwóch mężczyzn, którzy zamachali do mnie wesoło z pytaniem gdzie wędruję. Podeszłam z mapą i uwierzcie mi.. gdy jesteś pewny tego co mówisz ludzie są twoi.
    Spytałam ich o drogę. Chcieli usłyszeć moją długą historię to im ją sprzedałam. Ludzie lubią rzeczy, które wybudzają ich na chwilę z życiowego letargu. Poznałam Pit’a. Jego kumple studiowali w KL to więc zrobił mi zdjęcie publikując na fejsie z podpisem czy mogę się z kimś zabrać.
    Cień i zimna malajska herbata postawiła mnie prawie od razu na nogi. Pit będąc pod 30stkę sprzedawał przydrożne żarcie. W sumie sam z siebie przyznał, że jego życie to raczej gonitwa za przetrwaniem. Nic wyjątkowego. Skończył jakieś tam studia, ale jego angielski nie jest za dobry (doprawdy błogosławię Malezyjczyków za ich angielski!) to więc nie znalazł żadnej poważnej fuchy.
   Zrobiło się późno. 4.30. Jego kumple byli już w stolicy albo wybierali się znacznie później to też postanowił podrzucić mnie na autostradę do oddalonej o jakieś 30km dużej stacji.
   Otworzyliśmy się na siebie jak to bywa w sytuacji gdy spotykają się ludzie z innych światów tylko na kilka godzin w życiu i wiedzą, że więcej się już nie spotkają. Przyznał, że jestem jego pierwszym zagranicznym przyjacielem i bardzo się cieszy z możliwości rozmowy ze mną po angielsku. Kiedyś był instruktorem w siłowni i trenował Muay Thai. Dużo gadaliśmy o motorach i downhillu. W końcu znaleźliśmy się na stacji siadając na trawniku i wypijając wspólnie ostatnią wodę mineralną.
   Stacja była duża. W zachodnim stylu. Miałam do wyboru zagadać do muzułmańskiej tradycyjnej rodzinki chętnej do pomocy jednak zdezorientowanej w moim młodym, tętniącym życiem stylu, albo.. do młodego chińczyka tankującego swoją sportową brykę.
   Chińczyk nie mówił za bardzo po angielsku to też zaprowadził mnie do swoich kumpli: Joha, Chin Chee, Kenta, Senglon i Terence. Jechali właśnie do stolicy.
   Byli chińczykami mieszkającymi od pokoleń w Malezji. Przyznali, że jest im trochę ciężko. Chociaż urodzili się tutaj i mieszkają w tym kraju od zawsze.. dalej nie są do końca tolerowani. Rząd nie chce im pomagać. Co więcej nawet gdy chcą kupić telefon w normalnym sklepie zapłacą więcej niż rodowity malejczyk. Wyłącznie przez ich twarz. Na początku przyznam szczerze, że nie zauważyłam ich odmienności.. dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że ich GPS nadaje po chińsku, że z radia leci chińska muzyka, a oni wszyscy gadają do siebie również po chińsku..
   Dużo rozmawialiśmy. Wypytywali się jak się mi żyje w Korei. Oni nigdy nie byli w Chinach.
  
   Napisałam sms’a do Anepa, że będę dzisiaj wieczorem w stolicy. Odpowiedział mi w pełni przerażonym tekstem, że jak to?! On właśnie znajduje się na wybrzeżu..
   Nie widziałam najmniejszego problemu. Co prawda nie uśmiechało mi się znowu spanie na zasyfionej punkowej podłodze to więc może napiszę do Lam’a? Podróżnika z couchsurfingu? Albo zdrzemnę się na stacji zanim ruszę w dalszą drogę.
   Joha – mój chiński kierowca – też nie widział problemu. Zatrzymam się dzisiaj u nich.
   Efekty możecie zobaczyć na facebook’u. Zdjęcia z roześmianymi chińskimi przyjaciółmi.
 

   ONLY LOVE