poniedziałek, 28 marca 2011

Bali Paradise.


  Bali – Purnati Art Center. Yoga and Poi Retreatment 2011 from playpoi


   Tą część historii miałam w planach pominąć. I zostanie pominięta ;)
   Ku mojemu zdziwieniu pomimo kilku przeszkód napotkanych po drodze, nie przybyłam wcale spóźniona na Retreatment..
      

    …………..
    ………..
    …….
    …
    .

   Tej nocy kiedy oni tańczyli między palmami rozsiewając w okół siebie setki niepojętych, perfekcyjnych wzorów… Tej nocy kiedy każdy z nich miał setki nóg i rąk.. Tej nocy kiedy perfekcja była nie do ogarnięcia umysłem.. Tej nocy musiałam się ewakuować do swojego wszechświata w którym ja wiem co robię..


    Shin wiedział w życiu doskonale co robi…
  


    nic nam nie zostało.
    Bawić się, bawić i siać perfekcję do upadłego albo siedzieć pod drzewem….


   i oddychać.. oddychać głęboko..

   Miejsce na warsztaty, ćwiczenia jest w domu.
   Tutaj przyjeżdża się po to, aby władać wszechświatem. Aby zmierzyli się najlepsi z najlepszymi. Nie wiem czy wiecie czym jest fireshow. Ci ludzie błyszczą..
  My przyjechaliśmy tutaj jako obserwatorzy.
  I am Just observer and I can not breath…


  .
  ..
  …
  …….
  ………..
  …………..
 
 
   Znalazłam się wreszcie w Purnati.. po szalonych dniach w Malezji.

   Gdy moje oczy ujrzały Bali osobiście a moje płuca wypełniło Indonezyjskie tropikalne powietrze, dotarło do mnie wreszcie, że europejska wizja raju ma swoje odbicie w rzeczywistości.

   Miałam spotkać się z legendami o których wie każdy kto tylko interesował się chodź trochę światem fireshowa. Wydawało mi się, że będę bardziej spięta niż miało to miejsce w rzeczywistości.

  Taxówka podjechała na podjazd. Wdrapałam się schodami pod górkę. Pomiędzy palmami znajdowały się ukryte drewniane domy na wysokich palach. Gdzieniegdzie prześwitywały małe hinduistyczne świątynki.
  Kobieta  na przywitanie wręczyła mi mleko kokosowe z wetkniętym w szklankę egzotycznym kwiatem. Idąc z plecakiem spotkałam na swojej drodze pierwszą osobę. Spytała się skąd przyjechałam a na moją odpowiedź, że wracam właśnie z Korei odpowiedziała: „I jak tam ci się podoba?” tylko, że.. po koreańsku. Okazało się, że w żyłach Jinju płynie połowicznie koreańska połowicznie amerykańska krew. Jest piękną kobietą, nie przypominającą jednak wcale wyglądem Koreańczyków. Gdy tak szłyśmy kamienną dróżką minęłyśmy dzikiego mężczyznę w hinduskich spodniach o tak płomiennych, błyszczących oczach, które tak mnie zahipnotyzowały, że aż potknęłam się o próg rozlewając swojego drinka. Chłopak się uśmiechnął. Wiedziałam już, że znalazłam się w otoczeniu cudownie potężnych ludzi..

   Droga do pokoju wiła się za basenem. Po kamiennych obrośniętych mchem schodkach, w otoczeniu płonących pochodni utkniętych w bujnej tropikalnej roślinności. Pierwsza moja wędrówka zakończyła się spotkaniem z wężem. Innym razem były to kolorowe pająki czy biegająco dziko po kamieniach to duże to malutkie jaszczurki.

   Wzięłam prysznic. Woda lała się strumieniem po prawdziwych skałach mojej łazienki. Gdy oddychałam z ulgą po przebytej podróży, niespodziewanie do pokoju wpadł Shin wołając głośno: „Laraaa?!”.
    Shin będzie moim współlokatorem. Tak śmiesznie się złożyło.
    Napisałam do Nick’a prośbę o spuszczenie trochę z ceny jako, że jestem biednym studentem ze wschodniej części Europy.. Odpisał, że jest dostępny tańszy pokój, ale obiecał go już jednemu chłopakowi, którego bardzo polubili w zeszłym roku. Chłopak jest niegroźny i bardzo miły, nie mam się czego obawiać. Koreańczyk.
    Alternatywny światek w Korei jest niewyobrażalnie mały. Nic więc dziwnego, że tym Koreańczykiem była jedyna osoba zajmująca się fireshowem w Korei. Mój kumpel Shin.

    Spotkaliśmy się wszyscy przy basenie. Nick objął mnie czule po hipisowsku na przywitanie. Chłopaki już szalały wskakując saltami do wody.

   Jedzenie było rajem zawiniętym przeważnie w ogromne liście bananowca. Brakowało mi tylko ryżu z cudownym aromatem kokosa i prawdziwej malezyjskiej herbaty z mlekiem.
   Nad jadalnią znajdowała się drewniana sala z poddaszem, cała otoczona lustrami. Prowadziły do niej kamienne schody po obu stronach.
   Usiedliśmy w kręgu witając się ze wszystkimi. Większość osób była niesamowicie inspirująca. Nagle niewiadomo skąd zjawiła się komicznie wyglądająca parka. Chłopak w szortach z szelkami i długimi wąsami, dziewczyna z wygolonymi bokami w śmiesznej sukieneczce. Oboje mieli ogromne okulary, kapelusze i zetknięte za uszami kwiatki. Banyan i Suri. Wrócili właśnie ze swojego klaunowego przedstawienia dla biednych indonezyjskich sierot.

   Porozmawiałam z kilkoma osobami. Nie za wiele.
   Podeszłam do G. podziękować mu za pomoc przy znajdowaniu adresu. Spytał się czym może służyć? Niczym. Jest mi wspaniale.


   Dzień następny nastał dość szybko.
   Joga jakoś nigdy specjalnie mnie nie kręciła. Wiedziałam, że to dobra praktyka.. coś spirytualnego. Miałam jednak trudności z dobrym wykonywaniem niektórych pozycji pomimo lat które spędziłam na taekwondo. Mojemu ego się to nie podobało, poddawałam się więc dosyć łatwo. To czego doświadczyłam o 7 rano na tej drewnianej podłodze okazało się być zbawieniem.
   Adrian był szwajcarem, nauczycielem jogi. Wrócił właśnie z Indii od swojego nauczyciela. Zaserwował nam zdumiewająco proste techniki. Powolny ruch, praca z oddechem.. Nad ranem zaspany umysł wcale się nie buntował. Tkwił sobie w spokoju gdy przez ciało przechodziły miłe fale ciepłego pobudzenia.

   Na swojej drodze ciągle spotykam się z zachwytem na temat mojego angielskiego, chociaż wiem, że tak naprawdę go nie znam. Ciężko jest mi wdać się w fascynująco-porywającą dyskusję z amerykanami czy rzucić gdzieniegdzie ciętą ripostą. Nie czuję się przez to zbyt pewnie. Ludzie tutaj są jednak niesamowici, a miejsce w którym się znaleźliśmy jest naszym małym wyjętym poza wszelkie społeczne ramy światem.

  Oczywiście nie mogę zapominać, że sensem dla którego się tutaj znaleźliśmy jest trening fireshowa.
  Na myśl o ciężkiej pracy jaka mnie czeka aby uzyskać taki flow jaki widzę w ruchach i umysłach tych ludzi, poczułam ciężar.. zmęczenia.. Przede mną ciężka praca.  Wprowadza mnie to w lekkie poczucie hmm.. wcale nie smutku. Raczej chęci zajęcia się tym co daje mi takie samo spełnienie i to od razu. Usiadłam do pisania. Zalegam z taką ilością historii.. A im bardziej czas mija tym historie są mniej autentyczne.
 
   Dzielę więc pokój z Shinem.
   Shin jest bardzo delikatnym i wrażliwym człowiekiem. I po brzegi wypełnionym pasją.
   Zagadał do mnie gdy siedzieliśmy sobie tak razem w pokoju otoczeni ciemną nocą..

   Słowa których użył w swoim opisie fireshowa nie pozostawiły cienia wątpliwości, że ten człowiek wie co robi. Robi to autentycznie z ogromną pasją. W zupełnej świadomości.
   Stanął na środku pokoju i zaproponował, że da mi jedną wskazówkę jak poczuć  flow w poiach. Gdy on czuje się mało rozluźniony i chce aby coś mu wyszło zamyka oczy i wyobraża sobie co chciałby zrobić. Skupia się na sobie i na oddechu. Skarpeta w dłoni staje się przedłużeniem jego ręki. Wizualizuje w wyobraźni wszystkie trzy możliwe wymiary i kierunki w których mogą się obracać jego dłonie i ciało. Swobodnie. W pełni świadomie.
   Shin chciał stworzyć coś wielkiego. W Korei gdy jest się młodym nie traktują cię poważnie. Ktoś starszy ukradł jego pomysł.
    Poszłam pod prysznic ucieszona faktem, że Shin się na mnie otworzył. Opowiedział mi dużo historii ze swojego życia.. Napisałam do niego  jeszcze na samym początku po przylocie do Korei, on jednak zbył mnie krótkim mailem. Gdy spotkaliśmy się za drugim razem (oczywiście przypadkiem;) nie było już wątpliwości, że się dobrze poznamy. Dzisiaj przepraszał mnie za wcześniejsze zbycie tłumacząc, że miał bardzo ciężki okres w życiu tak i z poiami jak i bez nich. Gdy się stresuje i wszystko sypie mu się na głowę to bierze poie do ręki i trenuje jeszcze więcej.. do upadłego. On sam nie wie czy ma to dobry skutek. Jest jeszcze bardziej zmęczony.
   Siedząc pod prysznicem coś spadło mi na głowę. Ruszało się. Mała wystraszona jaszczurka. Taka gekonkowata, czyli podobna do gekona. Zakryłam się ręcznikiem i wychyliłam głowę wołając po koreańsku Shina, aby podszedł. Wręczyłam mu małe żyjątko prosząc aby wyniósł je na zewnątrz, bo jest totalnie przerażone. Shin jako delikatny chłopaczek upuścił gekonka szybko na podłogę.

   Pisałam do drugiej o moich koreańskich dzieciaczkach z przedszkola. Zaspałam oczywiście na poranną jogę witając wszystkich szczęśliwie na śniadanku. Zagadałam do chłopaków, którzy wypytywali mnie gdzie się podziałam wieczorem. Na mój tekst, że nic specjalnego, pisałam swoje historyjki odpowiedzieli z uznaniem: „Aaa to z tego się utrzymujesz?” Ludzie z pasją jadący na drugi koniec świata na warsztaty za 1000dolców nie pozwolą sobie na brak profesjonalizmu w czymkolwiek co robią. No tak. Dobre podejście.


   Wybraliśmy się na pierwszą przejażdżkę zobaczyć świątynię. Matt okazał się niezłym wyjadaczem. Opowiadał historyjki z Bali. Masę cennych obserwacji.. Okazało się, że już pierwszego dnia popełniłam błąd z tubylcami. Nie powinno się krzyczeć „no no no” gdy wciskają ci pierdoły. Nie na Bali.
    Tym razem datę na retreatment wybrano nieprzypadkowo. Niedługo na ulicach zjawią się ogromne Ugo Ugo w otoczeniu płonących pochodni.
    Ugo ugo to potwory symbolizujące zło. Tubylcy z całej wioski spotykają się razem aby stworzyć ogromne kilkumetrowe posągi. Czasami zło przybiera postać kobiety z oklapłymi do pasa cyckami w przeraźliwej masce. Czasami są to demony wojownicy z zakrwawionymi rękami.
    Gdy nadchodzi dzień święta, demony paradują ulicami miasteczka. W rytm mocnych, wprawiających w  trans uderzeń w bębny. Niosący je ludzie na drewnianych noszach również przypominają swoim wyglądem sługusów złego. Skaczą jak oszaleli rzucając demonem we wszystkie strony. Co jakiś czas ktoś pluje ogniem nadając im jeszcze bardziej demoniczny wygląd.
    Szaleńcza noc się kończy, a Ugo ugo zostaje spalone. Zło zostało przegnane i nadchodzi dzień milczenia, aby demony mogły odejść w spokoju.
    Dzień milczenia nazywany jest tutaj Nyepi. Jest to jedyny dzień w całym roku kiedy istnieje całkowity zakaz przemieszczania się. Ulice są zupełnie wymarłe. Nie spotkasz żadnego skuterka. Co więcej, wrót domu pilnują specjalnie ustawieni przy wejściu strażnicy w postaci figurek. Nikt nie powinien opuszczać domu. Ani zapalać żadnego światła. Żadnego radia, żadnej telewizji.. Panuje całkowita cisza. Wszyscy udajemy, że nas nie ma.
    Jest to niesamowita tradycja. Tak silna i do tego stopnia traktowana poważnie przez Indonezyjczyków, że są jedynym krajem na świecie, który zamyka swoje lotnisko na 24godziny.

    Szczerze mówiąc przez mojego malezyjskiego chłoptasia nie czuję się wcale jak outsider. Jest mi aż głupio za moje wcześniejsze podróże w których traktowałam mieszkańców jako innych od siebie. Dziwi mnie widok białych ludzi przyjeżdżających ze swoimi zabawkami i portfelami z wysypującymi się dolarami, którzy tylko obserwują zza szyb bogatych taxówek inny, gorszy w ich mniemaniu świat. Nie różnimy się wiele od tych ludzi.
   Jadąc ulicami Indonezji wychyliłam łeb zza okno obserwując pola ryżowe i przydrożne świątynki. Prawie wszystkie hinduistyczne. Słuchanie The Doorsów w tym krajobrazie nabrało nowego, o wiele delikatniejszego znaczenia.
   Albo Bali ceni naturę albo bardzo lubią to tutaj sprzedawać. Co chwilę mijamy sklepy z organicznym jedzeniem, naturalnym masażem, ubraniami z naturalnych surowców.. Nawet ku mojemu zdziwieniu znalazłam jeden punkt z „organic piercing”. Ciocia Madzia przestrzegała, że to syf i lepiej nie tykać.
Interesuje mnie za to bardzo indonezyjska tradycyjna sztuka zdobienia skóry. Tatoo Skin Art.

   Dotarliśmy na miejsce. Świątynia była jak z obrazka.. Ukryta w skałach, wypalona słońcem. Widok ze schodów roztaczał się na całą okolicę ukazując bogactwo ułożonych piętrami poletek ryżowych o wijących się kształtach.
   Moi towarzysze amerykanie wyglądali komicznie w tej scenerii. Owinęli się szmatami za dolara i dawali sobie wciskać turystyczne kity na każdym kroku.
   Pod drzewem znalazłam trzech świętych mężów w białych wdziankach palących Malboro. Widok był rozwalający, dosiadłam się do nich. Wymieniliśmy kilka zdań i więcej niż kilka uśmiechów. Nagle pojawił się przed nami Mike z kamerą zadając głupie pytanie „Jedna rzecz tutaj nie pasuje. Zgadnij która?”
   Gdy obeszliśmy już kompleks świątynny urządziliśmy sobie spacerek w błocie pomiędzy polami ryżowymi. Mężczyzna przed nami wyglądał jak żywcem wyjęty ze wschodniego filmu. Goła klata wypalona słońcem, podarte wschodnie spodnie i kosa w ręce.
   Doszliśmy do wodospadu. Wskoczyliśmy do niego bez mrugnięcia okiem.
   Uwierzcie mi, że bicze wodne w jacuzzi to przy tym pikuś. To była ekstaza. Ogromna siła lejącej się wody. Chłodzącej, spienionej, dającej wytchnienie w tym ukropie.

   Wracając do naszego ośrodka zatrzymaliśmy się na lunch w naszym ulubionym Buddha Barze z którego już zawsze zamawialiśmy organiczny tort czekoladowy. Niebo w gębie i nasza personalna legenda.
   Mike dosiadł się do mnie i Shina. Postanowił nauczyć nas prawdziwego amerykańskiego. Gdy coś jest tak zarąbiste jak sławny tort czekoladowy musisz koniecznie powiedzieć: „Aaa.. Tids and ass!” No tak. Dupa z cyckami zapewne są podobną rozkoszą.
   Innym razem na moje stwierdzenie, że cholernie chcę lody truskawkowe odpowiedział, że niestety na drzewie takowych nie znajdziemy tak więc jesteśmy „Shit out of luck”. Lubię amerykańskie texciki.

   Mike bardzo polubił Shina i stał się jego kompanem. Uwielbiał robić sobie jaja z jego niewinności za którą kochają go tutaj wszyscy.  Nic nie równa się z Mike’owym dowcipem gdy brutalny Mike rzuci tekstem „Shin you asshole!”, a on na to skuli się w kącie i schowa twarz w swoich zgrabnych rączkach. Na sali zawsze rozbrzmi wtedy głośne „ooooooj…”
   Jednak po tym co ujrzałam wczoraj wiedziałam już, że Shin wcale do słodkich nie należy. Gdy tylko dorwał swoje płonące zabawki miotał się tak potężnie, z taką miażdżącą męską siłą nie mając sobie równych..

     Treningi poi nie okazały się wcale takie trudne. Dużo pracowaliśmy nad ruchem ciała. Czasami zakładaliśmy skarpetki i kręciliśmy się w kółko przez całą godzinę. Najczęściej wykonywaliśmy powolne ćwiczenia pomagające nam zrozumieć czym właściwie jest ruch z poiami w rękach. Jakie płaszczyzny i rotacje możemy brać pod uwagę. Jak przełamać umysł aby chciał nadawać w dwóch różnych tempach.. jedna ręka w jedną stronę, druga w drugą w innym rytmie..
    Nick miał doskonałe doświadczenie, co przerodziło się z czasem w coś co nazywamy wyczuciem.
    Opowiadał różne śmieszne historyjki przy okazji kręcenia. Gdy nasze ręce przybierały postać korony nad głową śmiał się, że jesteśmy Mojżeszem, który unosząc w górę swoje magiczne poie prosi ocean o rozstąpienie się. Niestety zapomniał o ludziach, którzy byli w tyle i musiał się po nich wrócić wykonując kilka innych nowych zawirowań.
   Śmialiśmy się sporo. I wiedzieliśmy jak dobrze Nick potrafi uchwycić sedno sprawy.

    Pomimo tego zamiast uczestniczyć w popołudniowych zajęciach z poi zamknęłam się w pokoju i kończyłam w dobrym stylu jedną z koreańskich opowieści. Czuję i wiem jak wartościowe są te warsztaty. W tej chwili jednak dominowało we mnie poczucie, że nie jest to chwila na poi. Aby wynieść coś wartościowego z tych lekcji powinnam najpierw usiąść sama nad sobą, poćwiczyć i otworzyć banię. Mam wrażenie, że nie wynoszę z tych lekcji tyle ile byłabym w stanie przez to, że nie czuję ich tak bardzo. I nie jest to jeszcze mój poziom.
   Nick wesoło zawołał przez mikrofon, że dzisiejsze popołudniowe zajęcia będą odbywać się… w basenie. Shin z zachwytem chwycił swoją kamerę z podwodnym pokrowcem i pobiegł w podskokach.

  Ci wszyscy ludzie są profesjonalistami. Nie lubię uczucia bycia na poziomie poniżej średniej. To co powinnam zrobić to zamknąć się wieczorem na sali i ćwiczyć. A do ćwiczenia mam sporo. A niesamowitych nauczycieli jeszcze więcej.
   Po dwóch godzinach auto-perswazji udało mi się przekonać siebie samą aby ruszyć tyłek na trening. Oczywiście okazało się od razu, że ludzie są wspaniali i nie ma się czym stresować. A kręcenie na sali to nic innego jak wspólna zabawa gdzie nikt cie nie ocenia, a zamiast tego raczej wspiera. To ciekawe, jak łatwo jest odrzucić umysł prawie w każdej chwili tylko nie w tej w której robi się rzeczy dla siebie „ważne”. Jak taekwondo czy poi. Opisałam to już w innej historii.

   Zrobiło się późno. Druga w nocy. Zamiast iść spać czułam, że muszę przełamać to gówno w którym tkwiłam. Jestem jedną z ostatnich osób, które możesz nazwać leniwą. Jednak w treningi wkładałam aktualnie 20% swojego serca.
   Zaczęłam szaleńczo tłumaczyć zaspanemu Shinowi co mi siedzi w bani. Gdy on zasnął dopadł mnie tak zwany święty wkurw. To co motywuje ludzi ognia do działania gdy czują się w potrzasku i mają tego dosyć. Mój święty wkurw palił mnie ostro. Pali mnie tak intensywnie od czasu jednej psychodelicznej sesji z Adrianem podczas której mój umysł był rozrywany przez myśli z taką intensywnością aż poczułam, że jestem na krawędzi obłędu. Jeśli go nie odrzucę to zwariuję. I faktycznie odrzuciłam, a efektem tego był jeden gorący ogień który totalnie mną wstrząsnął przelatując przez całe ciało. Tak czy inaczej gdy nadchodzi taki moment jak ten nawet skóra mnie parzy. Zupełnie jak oparzenie słoneczne. Nawet w środku zimy.

    Wracając do tematu nie wiem po co nawkładałam sobie tyle do głowy na temat fireshowa i czemu tak mocno związałam swoją ocenę z jakimś dziwnym obrazem Lary. Znowu znajduję się w miejscu w którym albo zabiję Larę albo nie ruszę się dalej. Bo ciężar myśli które naprodukowałam przez te lata ciągnie mnie w dół nie pozwalając po prostu kręcić poiami i tańczyć we wszystkie strony. Tak.. przyznam, że paraliżuje mnie myśl niedoskonałości. To się nazywa popierdolenie.

   To ile ktoś potrafi nie świadczy o jakości osoby, ale wyłącznie o pracy jaką ktoś włożył w daną rzecz. I tyle. I frytki jak to mówili kiedyś w Polsze. Nick podchodzący do mnie i gapiący się czy mi wychodzi czy nie wcale nie przyszedł się skrzywić tylko dać wskazówki. Ale jestem debilem.


   Dzisiaj znalazłam nad basenem liść palmy, który oderwał się z hukiem w nocy. W sumie nie wiem czy nazywać go liściem czy raczej gałęzią. Myślę, że w przypadku palmy jest to jedno i to samo. Cholerstwo ważyło chyba dwie tony i było większe ode mnie. Dobrze, że nie wygrzewałam się właśnie na słoneczku gdy to coś spadało z nieba. Paweł mojej mamy poważnie ostrzegał aby uważać na spadające z nieba kokosy.

   Co jakiś czas z zaciekawieniem obserwuję jak tworzą się tutaj parki. Jakoś ten temat mnie tutaj nie interesuje. Przyjechałam trenować, a romansów mam w życiu wystarczająco. Tak czy inaczej zapewne dzieją się one same. Ludzie chcą aby było im dobrze.
   Przyszedł czas pijackiej nocy podczas której skakaliśmy nago do basenu. Gdy uwaliłam się nago na brzegu basenu podpłynął do mnie Matt przypominający w tym stanie polującego rekina. Zaczął masować moją kostkę, kolano.. udo?! Sturlałam się z powrotem do wody..

  

   Dnia poprzedniego razem z Shinem ćwiczyliśmy do późna na sali, po czym siedząc w pokoju rozmawialiśmy następne kilka godzin.. A dzisiaj jest dzień imprezy.
  
  Uświadomiłam sobie, że zostało mi tylko 5dni raju.
  W pośpiechu aby zdążyć dobudzić się przed imprezą wchłonęłam dwie kawy. Pomysł nie był za genialny.
    Będąc w Korei odkryłam czym jest lactose untolerance i czym się ono objawia.
    Paraliżem. Umysł pracował normalnie, ciało nie mogło się ruszyć. Irytowała mnie każda kropla deszczu. Następnie stadium rozpadu przeszło w przeogromne ciśnienie w mojej czaszce. Aby je wyrównać siedziałam z otwartą gębą.
    W sumie na fakt, że jest dzisiaj impreza z tak niesamowitymi ludźmi, a ja chyba pierwszy raz w życiu nie szaleję jak dzika – nie zareagowałam  poczuciem niesprawiedliwości losu.
   Usiadłam pokornie w rogu sali i obserwowałam akcję.
   Imprezę zaczęliśmy wspólnym mantrowaniem Omm.. Wszyscy zebrani usiedli na podłodze. Następnie zaczęli się po niej.. tarzać.. skradać, powolnymi ruchami niczym małpy.. W powietrzu rozbrzmiała wschodnia muzyka.. Ludzi poniosła fantazja.
   Karsten którego bliżej zaraz poznacie i Trend mieli na głowach kogucie czapki. Zaczęli skakać po sali wydając dziwnie brzmiące odgłosy gdakania. Wszyscy dołączyli się do nich tworząc jeden wielki sznur koguciego tańca. Świry.
   Gdy atmosfera głupawki opadła ludzie wyciągnęli lasery. Zataczali piękne kręgi w powietrzu. Tak różnokolorowe i tak dziko płonące..

   Po czasie nie mogąc ścierpieć już więcej bezsilności przeniosłam się do naszego ukrytego tarasu przed pokojem. Kiki był online.
   Opowiedziałam mu historię o chłopaku z Malezji. On chyba jako prawie jedyny rozumie pojęcie hipisowskiego One Love One moment. Miałam nadzieję, że Anep również zrozumie.
    Czułam się źle, że zrobiłam to co mnie spotkało tyle razy w przeszłości. Gdy ja spotykając cudowną osobę i obdarzając ją miłością dostawałam ją w zamian.. myślałam, że jest to coś wyjątkowego co trzeba za każdą cenę trzymać. Oczywiście jest to wyjątkowe i bez wątpienia jedno z najmagiczniejszych uczuć na Ziemii.. ale nie trzeba się bać trzymając tego kurczowo.. Trzymać wyłącznie dla siebie i pilnować aby osoba nie poczuła się wolna?
    Kocham Kikiego przekoszmarnie. Co ciekawe on też mnie kocha. I nikt nie stoi na przeszkodzie abyśmy cieszyli się tym wspaniałym uniesieniem gdy jesteśmy razem. I rozumiem i w pełni akceptuję fakt, że ma dziewczynę we Francji. Zasłużył na to. Kocha ją i dostaje tyle miłości od niej. Cieszę się z jego szczęścia.. Gdy zobaczył moje zdjęcie z Anepem.. uwierzcie lub nie ale nie był zazdrosny. Był szczęśliwy widząc mnie szczęśliwą. I był pewny, że w dalszym ciągu jest dla mnie kimś wyjątkowym. Dlaczego? Bo się nie boi.
  Jedyne na czym mi zależy to to aby był szczęśliwy. Brzmi banalnie wiem.


  Czy myślicie, że kwiatek o kolorze brzoskwini zamienia się cudem prokreacji w brzoskwinkę?

  Dopiero na treningu następnego dnia rano wytańczyłam się solidnie. Gdy zabójcza laktoza wyparowała z mojej krwi. Jako rozgrzewkę Nick włączył jeden ze swoich genialnych kawałków. Mając tylko jedną poie w ręku mogłam nareszcie taaańczyć.. Nie ograniczała mnie moja niedoskonała technika. Miotałam się zadowolona wprowadzając przy okazji w zdziwienie ludzi, którzy myśleli, że chyba zawsze siedzę w kącie. No i poczułam się wreszcie bardziej żywa.

   
  Nadeszła noc w której Ugu ugu zapanowało nad miastem.
  Dołączyła się do nas parka amerykanów. W historię którą usłyszałam od nich nie mogłam uwierzyć. Chłopak którego imienia nie mogę sobie teraz przypomnieć, pamiętał doskonale mój tatuaż z pleców. I to pamiętał go nie z tego momentu w którym spotkaliśmy się teraz ale sprzed kilku lat.. Pamiętał dziewczynę o moim tatuażu na ramieniu. Wiedział, że to byłam ja. Co prawda gdy wymienialiśmy kraje w których mogliśmy się minąć przez te lata przyszły mi na myśl wyłącznie Włochy. Dwa lata temu robiłam z Rogerem rowerową przejażdżkę 2000km przez Austrię - Alpy, Włochy - Apeniny do Francji.. I nasze drogi wtedy się przecięły. Co za niesamowity świat.
  Śmialiśmy się z tajemnicy wilczego śladu, co brzmiało dla nas jak tania książka fantasy.

  Noc była magiczna. Jednak nie czułam jej całą sobą co miałoby zapewne miejsce gdybym znalazła się tutaj wyjęta z dupy z moim traperskim plecakiem. Gdy cała ekipa się zmyła i rozpadał się deszcz postanowiłam pójść zatopić się w klimat tej nocy w pojedynkę. Zadziałało. Ludzie byli w szalonym transie. Prawie wszystkie Ugu ugu zostały zniszczone. Ja dostałam w prezencie od losu język potwora i powędrowałam z nim z powrotem do ośrodka.

   Następny dzień po szalonej nocy to dzień milczenia. Nyepi.
   Na sali znajdowała się tablica używana przez joginów do wyjawiania swoich tajemniczych jogistycznych technik. Dzisiaj widniał na niej napis:
   „I always thought my brain was the most amazing of all my organs, untill I realized who is telling me this..” Dzień zabijania paplaniny umysłu.
  
   Nie ma dzisiaj treningów co nawet mi odpowiada. Mogę wreszcie zamknąć się sama na sali i dopracować ten ogrom pomysłów, które profesjonaliści zasiali mi w głowie. Mike pożyczył mi swojego playera z koncertówką Daft Punk – Alive 2007. Przeżyłam orgazm. Nie wiem czy to pomaga w treningach kiedy aż tak pochłania mnie muzyka..
  Oczywiście gdy pozostali lenili się nad basenem, Shin dalej trenował.
  Nie wiem czy tak zaczynają się romanse czy raczej niewinna bliskość, ale gdy tylko wspomniał o tym, że gdy będę go rano budzić na śniadanie to mogę go kopać i po nim skakać.. zrodziła się w mojej głowie myśl o wskoczeniu na niego. Chciałam go po prostu wyściskać za to jaki jest cudowny.
   Tak więc gdy tak sobie trenowaliśmy na sali wskoczyłam mu na plecy z półobrotu.
   Pomysł nie był za genialny. Koreańska chudzinka zawyła z bólu. Za dużo chłopak trenuje. Jeden wielki chodzący zakwas.

   Poczuwając się do odpowiedzialności za wyrządzoną krzywdę nie protestowałam gdy rozłożył się na łóżku i poprosił o masaż. Byłam świadoma czym to się może skończyć. I byłam świadoma jak bardzo nie lubię ucinać gdy już się coś poczuje. W imię dalszych komplikacji.
   Na komplikacje się nie zanosiło. Opowiedziałam mu swoją historię. O życiu w Polsce o życiu w Korei.. o mnie jako takiej.
   Zaczęliśmy rozmawiać o marzeniach. Z normalnymi Koreańczykami o takich rzeczach się nie rozmawia. Shin miał dosyć podobne marzenie do mnie. Chciał stworzyć Art Center w którym ludzie mogliby spotykać się razem aby tworzyć rzeczy wielkiego polotu. No może mi o polot aż tak nie chodziło co o wspólnotę z ludźmi.

    Boli mnie czasem to jak odkrywam, że jestem średniakiem we wszystkim co robię. Usiadłam więc na łóżku i zaczęłam się zbierać do treningu.. Doszło mnie ciche, tak pełne wyrazu westchnienie Shina: „You are someone special”. Nie dosłyszałam, spytałam się co powiedział. „Nothing…”

  Na sali Benyan czytał książkę. Podeszłam do niego szepcząc mu do ucha, że oszukuje, bo to też słowa tylko, że pisane. Uśmiechnął się w szczery rozbrajający sposób i pogładził mnie delikatnie po głowie. Nie miałam wątpliwości. Ten człowiek jest buddą. Zresztą cała ekipa Nick, G jak i Benyan mają doskonałe umysły..

  Obżarta cierpkimi bananami w słodkim cieście usiadłam pod altanką nad brzegiem basenu obserwując jak krople deszczu tworzą piękne wzory na tafli wody..
   Koło mnie siedziały miziające się nowo powstałe parki. Byłam szczerze szczęśliwa ze swojego niezależnego spokoju..
   Aż nagle po przeciwnej stronie dojrzałam Shina. Patrzył na mnie z uniesionymi nad głową rączkami obracał się słodko przyśpiewując sobie coś pod nosem. Ten człowiek zawsze będzie rozmiękczał moje serduszko..

   Nic więc dziwnego, że gdy spotkaliśmy się wieczorem na sali miała miejsce magiczna chwila.
   Padał deszcz.
   Przeniosłam się na salę ćwiczyć. Każde jedno powtórzenie, nawet nie w pełni świadome wpływa na jakość ruchu. Za każdym razem wygląda on inaczej..
  Wirowałam na sali obracając się w kółko. Za plecami dojrzałam Shina. 
   Stał w swoich turkusowych spodniach, białym bezrękawniku z pomarańczową parasolką i przyglądał mi się gdy tańczyłam na drewnianej podłodze..
   Stał w deszczu i słuchał swojego ukochanego Sigur Ros.
   Tak delikatny.
   Wszedł na salę. Jego oczy były smutne. Moje takie też się stały.

    Zapadł zmrok. Wszystkie światła były pogaszone, aby nie przyciągać demonów. Shin leżał na podłodze zatapiając się w swoją ukochaną unoszącą swoją lekkością muzykę. Dał mi jedną słuchawkę. Położyłam się obok niego. Malował w powietrzu swoimi powabnymi dłońmi to co ona (muzyka) mu niosła..

   No więc postawiłam granicę nie chcą popełniać „błędów” z przeszłości. Wiem, że na wiele mnie stać więc stwierdziłam, że stać mnie również na tak zwaną odpowiedzialność..
  W momencie gdy tak leżeliśmy z Shinem na drewnianej podłodze w całkowitych ciemnościach zatopieni w tą jego niesamowicie unoszącą muzykę.. postawiłam granicę. W obawie (no właśnie w obawie!) o to, że stworzę kolejne cierpienie nie tyle co dla siebie ale dla innych.
   Nie musiało to prowadzić do niewiadomo czego.. nawet do głupiego przytulania. Mogliśmy po prostu zrozumieć się lepiej, nawiązać piękne porozumienie. W głowie jednak zaświtała mi racjonalna myśl do których naprawdę nie przywykłam..  Shin jest jedynym dobrym firespinnerem w całej Korei i chcę z nim współpracować.. żadnych nieporozumień na początku naszej znajomości! Shin jest w Korei gdzie jest też w końcu Kiki! Tak nie może być..
    Jak można porównywać relacje ze sobą?
   Shin patrzył w moją stroną tęskno z wyraźnym przyciąganiem. Ja również odbijałam jego odczucia. Chcemy się rozumieć i chcemy się czuć. W końcu położył się na ziemi sam i przyszła do niego jego znajoma Koreanka.. zaczęli rozmawiać w swoim własnym języku i już wiedziałam, że było za późno. Ja dokonałam swojego wyboru, a w rezultacie on dokonał swojego..

   Nic wielkiego się nie stało. Jednak ja nie popłynęłam z nurtem. Chcąc się zachowywać tak jak inni ludzie mówią, że „wypada”..
   Nie wiedziałam co się stało z moim umysłem, ale nagle zwariował. Pojawiły się myśli i dziwne uczucia.. Chwila zazdrości, buntu, niemoc odnalezienia się w momencie.. Takie to było dla mnie niewyobrażalne uczucie po tym jednym wielkim spokoju umysłu, kiedy czułam, że robię to co czuję i o dziwo to naprawdę działało. Wbrew temu co mówi prawo przyzwoitości. Żadnych gierek. Ogromna szczerość i dobre chęci.
    Piwo się skończyło, nie mogłam więc się wychillautować. Trenować też nie mogłam, bo nie miałam już siły.. Na pisanie tym bardziej. Nie czułam na tą chwilę odpowiedzi, nie mogłam więc pisać.
   Dosiadłam się do Karstena. Niesamowitego promiennego Karstena. Przywitał mnie jednym trafiającym w sedno zdaniem: „Lara. Life is a Ride”. Dokładnie tym samym zdaniem, które dzień wcześniej Michałek Zenek zamieścił na moim facebooku…  Rozmawialiśmy o relacjach. O tym, że zawsze jest cudowny moment zejścia, trwania sobie razem, a potem naturalnie (no chyba, że człowiek broni się rekami i nogami wybierając sfrustrowanie) moment wyjścia i dryftu w innym kierunku. To się nazywa rozwój. I relacje które powstają pod jakąkolwiek postacią nie są błędem. Są idealne w chwili ich bycia.
   Żałuję, ale pomimo obopólnego zainteresowania osobowościami i naszymi światami.. odrzuciłam właśnie poznanie Shina. W imię przyzwoitości czyli słowa martwego.
   Na pożegnanie Karsten rzucił jednym dobrym, z pozoru banalnym zdaniem..... Jak ci źle idź spać. Jutro jest nowe życie. Zdecydowanie pora na RESET.

   Święty wkurw jednak nie opuszczał mnie nadal. Postanowił powędrować ze mną na poranne zajęcia jogi.. Wiedziałam już, że coś nie tak dzieje się teraz w moim życiu.
   Popołudniem wybraliśmy się na misję Lotus, która zakończyła się powodzeniem.
   Lotus Cafe znajdziecie w prawie każdym przewodniku. Nie z racji na unikalność tego miejsca. Raczej z racji na dobry marketing. Miejsce to było jednak w pewien sposób przyjemne.
   Rozsiedliśmy się na zadaszonym tarasie obserwując występ grupy tradycyjnych indonezyjskich tancerzy. Tańczyli oni na małej kamiennej wysepce w otoczeniu basenu wypełnionego niczym innym ale kwiatami lotosu.. no właśnie! Kwiatami!
   W Korei nie raz widziałam lotus, jednak zimą nie ma on kwiatów. Zerwałam jeden płatek. Lotus pachniał tak samo jak wyglądał.
   Suri rozmawiała po indonezyjsku przez telefon. Z ośrodkiem dla niepełnosprawnych dzieci. Dwa dni wcześniej wybraliśmy się z nią i Banyanem na jeden pokaz do sierocińca. Wrażenie było druzgoczące. Nawet gdy na twarzach dzieci malował się uśmiech dalej w ich oczach było widać głęboko ukryte cierpienie.. tak ciężkie do wymazania. Suri i Banyan również doskonale wiedzieli co robią w życiu. Magicznym sposobem sprawiali, że dzieci zapominały o życiu w świecie własnego cierpienia. Przynosili im ulgę.
   Tak więc Suri próbowała załatwić kolejny występ, oczywiście darmowy. Zależało jej na tym, ponieważ za dwa dni Banyan wraca do siebie do Anglii. A jak to podsumowała ci faceci to „crazy monkies” i nie wie kiedy będzie miała następną okazję z nim zagrać..
   ŻE CO?!
   Tak idealnie dobrana para ludzi wcale nie żyje razem?! Splatają im się drogi i rozchodzą? Od tak?
Nie mogłam w to uwierzyć.. byli idealni razem.
   Suri jednak kochała swoje życie. Mieszkała kilka lat na łodzi, cztery razy w Indonezji.. 10lat spędziła w podróży. Teraz na jakiś czas wróciła do swojej rodzinnej Kanady i zajęła się jakimś projektem artystycznym. Żygała już samolotami.
   Umocniło mnie to w przekonaniu, że mit romantycznej, tej jedynej miłości jest krzywdzący. Obojętnie czy drogi dwójki ludzi splatają się na tydzień podróży, na kilka miesięcy oficjalnie nazywając się parą czy to też na kilka lat będąc małżeństwem.. Tak jak wspomniał Karsten. Zawsze jest szczęśliwy moment zejścia i szczęśliwe współdzielenie życia po czym nadchodzi rozejście ścieżek. Ludzie dryftują w różnych kierunkach. Tylko niektórzy ślepcy przeciągają agonię wierząc, że miłość jako trzymanie kogoś jest odpowiedzią. Nie wiem.. Może nie lubią być sami ze sobą i żyć na łodzi jak Suri.

   Posiedzenie dobiegło końca.
   Zaszliśmy jeszcze do „sławnej lokalnie” sieci sklepów Circle K w których odkryłam, że indonezyjska tabaka o którą przywiezienie prosiła mnie Esra – jest tańsza od puszki Pringlesów. Fredowi spodobał się mój sposób mierzenia cen.
   O właśnie Fred! O matko!
   Niewiele razy w życiu ktoś mnie zaskoczył swoją osobą tak jak to zrobił właśnie on. Z wyglądu jest typowym okularnikiem w średnim wieku. Takim pod krawatem. Usiedliśmy razem z tyłu auta jadąc na lunch. Wcześniej już podczas naszych treningów po godzinach, Fred zarzucał mocną Rave’ową muzą. Zaczęliśmy o tym rozmawiać.
  Fred mając tyle lat ile ma wcale nie przestał żyć. Wręcz przeciwnie. Co prawda pracuje w dobrej firmie od poniedziałku do piątku ale w weekendy przejeżdża nawet 1000km aby dostać się na plenerową imprezę i zatopić w Rave’owe ciężkie klimaty ze świrami do których bez wątpienia należy. Na jednej z takich imprez kilka miesięcy temu spotkał dziewczynę kręcącą laserami. Wkręciło go to mocno.
   Wspominał też, że gdy jest bardziej wolny uwielbia pakować się do jednej z Rave’owych ciężarówek i jeździć z nimi po Europie. Oni również podobnie do moich Rainbowowców nazywają siebie tribe (plemię). Przemierzają jak nomadzi tysiące kilometrów rozkładając sprzęt po lasach i robiąc mega imprezy gdzie pulsują w jednym rytmie z całą planetą.
    Jest to jeden z powodów dla których rozważam swój szybszy powrót do Europy. Propozycja od kumpla Ole’go aby udać się w kilkumiesięczną podróż po świecie transiarzy.

    Padałam na ryj, poszłam więc się przespać do pokoju prosząc Matt’a przy okazji aby obudził mnie na kolację.. Nie liczyłam na to, że mój słodki roommate przyjdzie mnie obudzić.
    Rozpętała się burza. Z głębokiego snu wybudziło mnie potężne uderzenie pioruna prosto w dom w którym spałam. Ziemia się zatrzęsła, huk mnie ogłuszył. Wiedziałam już, że jednak pomimo poczucia spełnienia w życiu nie będzie wcale mi tak łatwo się z nim pożegnać.
     Spałam jednak dalej. Shin przybiegł po 9tej lekko spanikowany faktem, że zniknęłam. Ludzie zastanawiali się gdzie mogłam się podziać. Dzwonili podobno do pokoju. Nie wpadli na genialny pomysł, aby przyjść sprawdzić czy się tutaj znajduję..
    Pociągnełam Shina za rękę. Upadł na mnie.
 Na zewnątrz dalej lało. Świeże wilgotne powietrze wkradało się do pokoju przez szeroko otwarte drzwi.. Ten z pozoru delikatny zagubiony chłopaczek usiadł na mnie przyciskając do materaca
Mogłam się spodziewać, że człowiek, który ćwiczy codziennie setki razy jeden głupi obrót przed lustrem jest tak totalnie wewnętrznie silny. Silny albo zupełnie dziwny. Nieustępliwy w swoim świecie.
   Trochę się przestraszyłam. Przypomniał mi Rogera z jego życiową giętkością minus 10. Pod powierzchnią delikatnego chłopaczka Shina krył się bardzo silny człowiek. Jeśli w dodatku ma w zwyczaju traktować swoje interesy bardzo poważnie stawiając je na pierwszym miejscu.. Z pewnością nie jest to człowiek do którego mogę podejść we każdej chwili i się wtulić, na co on ze zrozumieniem pogładzi mnie delikatnie po główce. Aby być z takim człowiekiem trzeba stać się jeszcze twardszym albo dopasowanym do niego cieniem..
 
  Wstaliśmy. Shin zaśmiał się demonicznie.
  Spojrzał mi w oczy z wyzywającą nieustępliwością po czym znajdując się metr odemnie zrobił krok do przodu obracając się dwa razy i lądując dokładnie przed moim nosem. Zaśmiał mi się w twarz.

   Po całej magii sytuacji w pokoju udaliśmy się na stołówkę.
   Mike bawił się właśnie w „Asshole Talkshow”. Jego gościem programu został Shin, który bardzo ich bawi swoją zdezorientowaną w angielskim osobowością. Pierwsze pytanie jakie zadał dotyczyło tego jak się czuje „when you play your balls”, co oczywiście oprócz zabawy poi miało również drugie znaczenie, którego Shin na początku w ogóle nie załapał.. „What do you think when others are playing your balls?”. „Tired”.


    Jednego dnia wybraliśmy się również na plażę.
    O poranku jeszcze w naszym ukochanym Purnati – kobitki zaserwowały jak zawsze jajecznicę z jajek kur jedzących okoliczne, wszędzie leżące śmieci. Nieodzownie stajemy się częścią tego ekosystemu.
   Mike paradował z ampułką wypełnioną podejrzanie wyglądającymi pigułkami. Łykał po trzy. Zaczepiłam go pytając czy jest na coś chory? Tak. To Prozac.
    Wcale się z tym nie ukrywał. Jego szczerość mnie rozbroiła. Przyznał, że gdy ojciec leje cię codziennie za dzieciaka to tak się to kończy. Od tego momentu patrzyłam już inaczej na Mike’a. Był wrażliwy, a w jego oczach często krył się smutek..
    Zebraliśmy się przy autach. Kundel z poważnymi plackami gołej skóry wydrapywał tylnią łapą wszy ze swoich cycków. Zostały nam dwa dni.

   Znaleźliśmy się na plaży powulkanicznej, chociaż specjalnie dla białasów nanieśli na nią biały piasek. Co chwilę zaczepiali tubylcy wciskając koraliki czy sławne indonezyjskie chusty za dolara. Białasy leżały plackiem grzejąc tyłki, a lokalsi masowali im za te dolary ich zesztywniałe badyle.
   Oczywiście nie oparłam się pokusie wypatrzenia na horyzoncie bardziej dzikiego miejsca…
   Po lewej stronie za skałami znajdowała się ukryta mała jaskinia. Z naturalnym czarnym piaskiem powstałym na skutek skruszenia wulkanicznej lawy.. Widok był nieziemski. Nad jaskinią wisiały kaktusy. Turkusowa woda rozbijała się o skały. Miejsce było magiczne bez wątpienia dla niejednej parki szukającej nocnych uciech.
   Leżałam na piasku ciesząc się z odnalezienia swojej własnej Błękitnej Laguny. Dokładnie jak z filmów młodości mojej mamy.
   Drzemałam się ciesząc energią tego nieziemskiego miejsca.. Podeszła Tatiana. Dziewczyna obozowa Nick’a. Pasują do siebie. Poprosiłam ją, aby zawołała Shina z aparatem. Chciałam uwiecznić magię tego miejsca dla potomstwa.. a w sumie bardziej chciałam podzielić się tą magią z nim.
   No tak. Shin był kurewsko zmęczony.
   Jedyne co miał teraz w głowie to nurkowanie ze swoim podwodnym aparatem polując na ryby. Jak już jakąś dorwał – zaczynał swój pościg. Coś z serii „Gdzie jest Nemo?”. Co jakiś czas tylko jego płetwa przebijała się przez taflę wody.
    Nieprzejęta rozkoszowałam się w pojedynkę.
    Po pewnym czasie wróciłam jednak do ludzi. Nie interesują mnie za bardzo duże grupy z racji na bylejakość relacji jaka im towarzyszy.. W dużej grupie mało kto jest szczery. Każdy bawi się w grę autoprezentacji sprzedając innym magiczny chillout. Nikt nie grzebie głębiej. Jest to miłe, no ale ile można..
    Tak. Shinowi trochę zależało. Był głodny. Zasiadł więc do stołu w koreańskim stylu. Ucztując z ludźmi przez godzinę. Zapewniał mnie jednak, że zdjęcia zrobi.
    Wkurzyłam się. Nie znoszę czekać na zbawienia.
    Wypatrzyłam Alistera z aparatem. Alister jest Brytyjczykiem w stu procentowym znaczeniu tego słowa. Gdy mówi - mówi bardzo dosadnie. Podoba mi się jego styl.
    Jest pod sześćdziesiątke jednak w dalszym ciągu praktykuje jogę. Jest niesamowicie przejrzystą osobą. Nie skrywa się i nie udaje.
    Miał też swoje przygody w życiu. Np. ciężarówkę na swojej nodze. Jednak nawet i to nie przeszkodziło mu w jego byciu joginem.

   No więc Alister jak to Alister, dobry człowiek nie tkwiący w swojej głowie chwycił aparat i pobiegł od razu za mną. Bardzo spodobało mu się to miejsce. Strzelił nawet kilka bardzo ładnych ujęć w których widać mój cień trzymający poie na tle turkusowego błękitu..
   Shin się wreszcie obżarł i leniwie przyczłapał. Mój wojowniczy duch poinformował go, że już po sprawie, poprosiłam kogoś innego. Jak to na Koreańczyka przystało zrobił słodkie oczka wzdychając przy tym jeszcze bardziej słodko. No dobra. Chodź chodź.

   Zdjęcia były takie sobie. Był za zmęczony i drugi raz w życiu przegapiliśmy magiczny moment, który mogliśmy ze sobą współdzielić. W którym moc i znaczenie samo przychodzi.
   Leżeliśmy na ciemnym wulkanicznym piasku kiedy zaczął padać deszcz.. Schowaliśmy się głębiej do jaskini. Przejął się zostawioną na plaży torbą.. Odpłynął gdzieś jak zawsze w myślach. Spojrzałam mu w oczy. „Wróć do mnie”. Zadziałało.
   Nad laguną wzeszło słońce..
   Nie wędruję ścieżkami nieobdarzonymi sercem, nie wiedziałam więc czy w tym momencie był to właściwy wybór. Dwa dni temu gdy leżeliśmy na drewnianej podłodze w Purnati byłby trafny z pewnością.
   Wychodząc z jaskini minęłam trzech transiarzy. Jeden z nich spojrzał mi głęboko w oczy i widząc mnie całą utytłaną w piasku rzucił „You are so dirty!” Przez to, że otworzyłam się na jednego Koreańczyka w jaskini otworzyłam się ponownie na świat. Jedno zdanie, a tak mocne i magiczne z obopólnym błyszczeniem oczu..
   Stało się coś niesamowitego. Scena z filmu się przedłużała.. i przedłużała..Brian dreadziarz dla zabawy chwycił mnie w talii gdy szłam po schodach. A nasz śmiech był taki szczery. Wymiana uśmiechów z jego pełną miłości dziewczyną tym bardziej. Powróciłam do życia.
    Wracałam w taxówce z Brianem i jego dziewczyną obserwując życie na Bali.
    W sumie każda uliczka, każda brama, każda świątynka i każdy zaułek znajdujący się na tej wyspie jest warty sfotografowania.
   Na krzyżówce mineliśmy ogromny posąg Shivy. Stał taki ogromny kilkupiętrowy na jednej nodze w płonącej obręczy. Szkoda, że u nas mają w zwyczaju stawiać takie kloce.
   Kilkaset metrów dalej w dalszym ciągu panował dzicz. Mężczyzna kucał nagi nad brzegiem rzeki piorąc na kamieniu swoje ubrania. Nieopodal stała drewniana chatka w której mieszkał. Wokół niej pasły się jego zwierzęta. Podziwiam takie proste życie.
    Jadąc drogą z wybojami zaśmiałam się, że czuję się trochę jak w Polsce. Opowiedziałam im trochę historyjek o naszym kraju. O martwym prezydencie i jego bratu bliźniaku, który był premierem. O tym jaki ten kraj dziwny i dzięki temu wyjątkowy. Pierwszy raz opowiadałam coś komuś ze swojego życia podczas tych dziesięciu dni nie licząc Shina.. Polubiliśmy się z Brianem. Małpim królem.
   
  

   Przyszedł ostatni dzień.
   Ekipa za wszelką cenę chciała mieć dobre materiały promocyjne to też poprosili nas o zrobienie piramid z ludzi. Ładnie wyglądały i były bajerem.
   Takim samym bajerem, a nawet fajnym pomysłem była wizja żarciku z dzisiejszej jogi. Gdy nauczyciele – Banyan i Adrian – zamknęli swoje oczy rozpoczynając poważnym głębokim głosem swoje nauki o oddechu i wizualizacji wszyscy obecni na sali przykleili sobie plastikowe wycięte przez Suri wąsy. Idealna parodia wąsika Banyana. Gdy nareszcie Banyan otworzył swoje poważne wymedytowane oczy upadł z hukiem na podłogę.
   Dziewczyna odpowiedzialna za film z naszego Retreatment – niejaka Kat z Singapuru.. Usłyszała od kogoś, że trenuję Taekwondo. Poprosiła o to abym pomogła jej w nakręceniu kilku ciekawych ujęć odnoście naszych „secret power”. Potrzebowałam worka treningowego, który zgodziłby się upadać na ziemię. Kilka prostych kopnięć z obrotu i już banan nie schodził mi z ryja. Kocham to.
   To co wymyśliłam, że będzie fajnie wyglądać to podbiegnięcie do Maxa z lewym wyciągniętym apchagiem i obrót w powietrzu kopiąc go tylną nogą. Dwa kopnięcia w jednym z krótkim zawieszeniem w powietrzu. Bałam się kopnąć go mocno to też nie wybiłam się za wysoko. Dwumetrowy Max zawył z bólu.. Niestety kopnełam go naprawdę. Leżał na ziemi. Podbiegłam go przytulić za wyrządzoną krzywdę. Wszyscy okładaliśmy się ze śmiechu.

    Podczas obiadu podeszłam do Adriana. Chciałam już wcześniej porozmawiać z nim o jogistycznych tajemnicach Kundalini. Nie rozumiałam zagrożeń. Pali. Pomaga. Adrian stwierdził, że jednak powinnam rozejrzeć się za nauczycielem, który potrafiłby mną pokierować. W Indiach znajduje się dużo mistrzów, którzy doskonale wypracowali swoje czakry. Mistrza? Nie rozumiałam w czym mistrz miałby mi pomóc. „No jak to w czym?” odpowiedział Adrian. „W duchowym przebudzeniu”. No właśnie.. Stanęłam znowu w miejscu w którym się zastanawiam czy tak naprawdę tego chcę. Czy chcę tkwić w świadomości, że istnieje wyłącznie jedynie oddech i zabić całą personalną legendę, którą piszę z takim bajerem i z taką masą jarania się. Przestać gonić. Tak czy inaczej dostałam adres po który wiem, że zawsze mogę zapukać.

  Musiałam skoczyć do punkty wymiany walut przed ewakuacją z Bali. Aby mieć pieniądze na taksówkę oraz na rachunek za drobne żarcie pokojowe. Chciałam też znaleźć gdzieś Kabayę, która tak bardzo mi się spodobała u naszych indonezyjskich studentek w Korei. Kabaya to tradycyjna prześwitująca narzuta w wymyślne kwieciste wzory. Jest piękna i tworzy zniewalające poczucie powabności..
  Zagadałam do Janiki. Dziewczyny z Finlandii, która właśnie wróciła z Goa. Chciała się wybrać do bankomatu po kasę.
   Pożyczyłyśmy skuterek od Karstena. Miałam lekkie obawy przed szalonym ruchem ulicznym Indonezji. Tak jak to w tych krajach bywa.. co chwilę ktoś na skuterku zostaje potrącony. Nawet w rodzinie Anepa w Malezji nie licząc jego samego.. jego brat też miał wypadek, tylko, że w nim zginął. Potrącony jadąc prostą drogą do sklepu.
  Janika nie bała się prowadzić. Jeździła już wcześniej po jeszcze gorszych Indiach.
  Uwielbiam ten wiatr we włosach..
   W siódmym punkcie wymiany walut udało mi się wreszcie zmolestować kobietę o normalny kurs.. Niestety targowisko było już zamknięte, a w turystycznych sklepach takowych rzeczy jak Kabaye nie sprzedają. No nic. Następnym razem przyjadę tutaj z misją i zamówię taką dobrą na miarę.
  Dużo rozmawiałyśmy z Janiką. Miała podobne podejście do życia jak ja. Co prawda teraz w wieku 27lat kończyła nareszcie swoje studia, które były z pewnością bardziej sensowne niż moje. Życie to droga, a na niej dużo wyborów..

   Wróciłyśmy w momencie gdy pożegnalny czekoladowy torcik z kultowego Buddha Baru stał już na stole.
   Dzisiaj jest noc fireshow’a o której przez parę dni Shin ciągle paplał. Miało to znaczenie dla wyjadaczy. Nikt ciągle paplał za to o tym, że nie liczy się poziom czy konkurencja tylko cieszenie się ze wspólnej chwili kręcenia razem. To nie zawody. Jednak w noc kiedy spotykali się najlepsi tancerze z całego świata wiadomo było, że ktoś musi przejąć pałeczkę.
    Dobudziłam się i usiadłam samotnie na górce. Przeważnie wybierałam na Bali samotność. Za duży proces zachodził wewnątrz mnie i za dużo ludzi napotkałam ostatnim czasem, aby koncentrować się na podbijaniu uznania w grupie. Zatopiłam się w podziwianiu fireshow’a.
    Ci co nie mieli za dużo do pokazania wychodzili robiąc z siebie specjalnie kretynów. Też zyskiwali uznanie publiki. Matt jak to on tańczył swój taniec namiętności ze swoim wystającym włochatym brzuchem, aby potem przejść w klimat rozpaczliwej nostalgii zakończony skakaniem jak żaba pomiędzy palmami. To samo Brian, którego flowersy miały zawsze dziesiątki płatków. Miał wspaniałą technikę, jednak nie za najwyższą pozycję w grupie to też stawiał na bajer. Na dzikie nawalanie we wszystkie strony z miną małpy. I skakanie pomiędzy palmami oczywiście. Bez wątpienia był Królem Małp.
   Tak naprawdę każda z osób prezentowała swój własny indywidualny styl. Brianowi rola Króla Małp nie za bardzo odpowiadała. Przyznał we wcześniejszej rozmowie, że tak naprawdę sztuką jest oddanie samego siebie w swoim tańcu. Po czym dodał smutno, że on swojej osobowości w nim nie za bardzo nie wyraża.
   Janika była dobra, nie była jednak doskonała. Wyłącznie momentami była żywym przejawem kobiecej perfekcji. Te momenty jednak wystarczały.
   Dla Shina był to jeden z najważniejszych momentów w roku. Ustawił swój cały sprzęt fotograficzny składający się z trzech aparatów i dwóch kamer. Zamienił się w demona. Obracał się z taką zabójczą prędkością, że ludzie go obserwujący przestawali oddychać.. Po czym oczywiście bezbłędnie wychodził w linii prostej celując płonącymi kulami w niebo. G siedział nieporuszony. Spokojny jak zawsze. Shin po pięciu przypaleniach nie dawał za wygraną. Jego całe dłonie jak i twarz były osmolone od ognia. Ma w zwyczaju celować sobie ogniem prosto w twarz odchylając głowę minimalnie to w prawo to w lewo. Wygląda jakby naprawdę walczył.
   G nadal pozostawał nieporuszony. Skomentował tylko: „Come on Shin! It can be always more and more clean!”. No tak. Doskonałość.
   Nagi Matt przebiegł za drzewami. Chwila rozluźnienia.

  W pewnej chwili G wkroczył na scenę.
  Jak Boga kocham.. było to jedno z najbardziej metafizycznych doświadczeń w moim życiu. Do tej chwili nie mogę w to uwierzyć.. ale każdy jego ruch był IDEALNY. Po prostu nie mógł być lepszy. G oddychał pełnią swojego człowieczeństwa. Każdy ruch był w pełni opanowany i wynikał bezpośrednio z harmonii jego umysłu.
  Nie wyobrażam sobie, po prostu wiem, że nie istnieje na świecie osoba lepsza od niego. To niemożliwe. Jest najlepszym tancerzem fireshowa na świecie.
  W tej chwili gdy G stał nieporuszony w świetle płomieni mając cały Wszechświat pod swoim władaniem zrozumiałam już kim w tej całej szajce jest Nick. Nick jest od brudnej roboty, od dobrej reklamy, od rozbawiania ludzi. Jest wyłącznie pupilkiem G’a.
  Tak naprawdę nie zależało mu – G – na popisie. Wiedział, że jest najlepszy.
  Ludzie chcieli jednak jeszcze więcej. To też ktoś z publiki zawołał: „No dobra G! Kwadraty!”. Jak to na Boga przystało.. mając w rękach dwa łańcuchy G malował w powietrzu dwa poruszające się.. kwadraty.

  Nie chodziło o fireshowa. Chodziło o to, że jest to możliwe. Perfekcja jest osiągalna.
  W tym momencie wiedziałam już, że wszystko łącznie z Mojżeszem rozdzielającym wody morza Czerwonego jest możliwe. Możliwe możliwe.


    nic nam nie zostało.
    Bawić się, bawić i siać perfekcję do upadłego albo siedzieć pod drzewem….

  Denerwowała mnie jednak ta ciągła gonitwa. Gonitwa o władzę. Każdy chce się umieć sprzedać. I jeśli inni chcą cię w tym naśladować, bo umiesz to sprzedać to masz władzę. Proste zasady świata.

  Na zakończenie wieczora mój umysł znowu przybrał formę „O”. Odkryłam znowu, że tak naprawdę gonitwa do nikąd nas nie prowadzi. Do niczego nowego. Jeden wielki okrąąąąg…
  To też postanowiłam nie rozpraszać się niczym, po prostu oddychać. Tym bardziej nie rozpraszać się gonitwą za byciem kimś w świecie fireshowa, którą widziałam tej nocy w cierpiących oczach Shina. Spokój umysłu to najcenniejszy skarb.
  Nie spałam całą noc chłonąc intensywność pulsującego świata. Planowałam wymknąć się niepostrzeżenie o poranku.

  Wzeszło słońce..
  Wędrując z plecakiem przed siebie dojrzałam zasypiającego nad swoją poranną kawą mistrza jogi Alistera..
  Gdy wdrapywałam się pod górkę.. ktoś zawołał mnie wesoło. Król małp dobiegł do mnie w podskokach aby się pożegnać.. wolałam zostać nieporuszona.
  Na podjeździe stał Adrian z którym rozmawialiśmy wcześniej o czystości umysłu. Zapytał tylko dokąd zmierzam. Zabrzmiało to jak koan..
   Tajlandia, Malezja, Korea, Polska…
   nie wiem.
   Bez większego znaczenia.
   Jego oczy się roześmiały. Wiedziałam, że zrozumiał.
   - Good luck.
   -I don’t need good luck.


   Czekałam na lotnisku na Bali.. Panie policjantki dumnie kroczyły w pełnej autoprezentacji po lotnisku czując się kimś. Są jednak przydupasami w biurze u szefa. Biały zmęczony życiem Amerykanin udał się do Bali aby ludzie go trochę popodziwiali.. Jedna wielka przepychania.. ciągła walka o swoją wartość w stadzie. Nigdy się nie kończy. A i tak nie oznacza nic.. zawsze jest ktoś wyżej od nas. I tylko możesz brykać próbując pokazać, że coś tutaj znaczysz

  
  Gdy usiadłam w zamglonej kanciapie dla palaczy w oddali od wszystkich, ujrzałam biednego indonezyjskiego sprzątacza siedzącego dokładnie tak jak ja na ziemi tylko, że za szybą.. Niczym tak naprawdę się nie różniliśmy.
  Im no one special. So you are.
  Nie chciało mi się pisać. Nie jestem nikim innym od tych wszystkich ludzi w okół. Tak pięknych. I dlaczego miałabym krzyczeć im swoją historię.

 I’m tired.
 Don’t show me… I won’t show. Doesn’t matter at all.

 .
 ..
 …
    BREATH








 

piątek, 11 marca 2011

Malezja.



    Malezja. 


   Potok wypocin z mojego umysłu nie jest niczym innym jak wszystkie inne potoki wylewające się za obficie w tych czasach. Czasami chcę przestać. Wyłącznie oddychać..


   No i opuszczam Koreę. Ale tylko na chwilę. Pomimo tego wędrując po seulskich ulicach z plecakiem w pełnym gotowości ‘travel mode’ czuję się.. trochę zawstydzona. Zawstydzona, ponieważ znowu Koreańczycy widzą we mnie wyłącznie turystę. Wchodzę do sklepu po ulubionego snickersa. Milczę i przyglądam się pani sprzedawczyni, której właśnie zepsuła się kasa. Rzucam po koreańsku zwykłe „W porządku”  na co pani rozdziawia swoją paszczę w zdziwieniu, że biały turysta potrafi mówić.
   No więc towarzyszy mi to dziwne uczucie. Jakbym w pewien sposób opuszczała swoje miejsce. I nie wyobrażam sobie, że mógłby to być mój ostatni dzień tutaj. Jeszcze nie teraz.
   Samolocik wzbija się wysoko w chmury.. wybija północ.. Fajnie by było, gdyby poszło tak gładko.
 Oczywiście przyjęłam za pewnik to, że na mapie metra znajduje się jeden - ten właściwy - Incheon. Jednak gdy tylko wychyliłam łeb z metalowej puszki metra, dumna z wykonania tatusiowej misji („Pamiętaj! Dwie godziny przed odlotem na lotnisku to minimum!”) moje oczy zamiast przestrzeni ujrzały.. budynki. Zaczepiłam pana pracownika o to gdzie wywiało to lotnisko, na co on rozbawiony wytłumaczył mi, że Incheon lotnisko wcale nie znajduje się w pobliżu Incheon nie-lotniska.
   Zapakowałam się do metra lekko zdezorientowana i zaczęła się pogoń za informacjami. Kreski na mapie są schematyczne i niewiadomo czy szybciej tym metrem czy taxówką.. Jeden pan pod 60tke kumał trochę angielski. Wytłumaczył mi, że metrem z trzema przesiadkami to pojadę sobie ładnie długo.. Hmm.. dupa. A taxówka? Tym bardziej.
  Przesiedliśmy się do drugiej puszki zwanej ekspresową. Zawsze 15min do przodu. I nagle pana starszego olśniło. Songnae station. Autobus 302 jedzie na lotnisko.
  No i teraz pytanie czy ufać czy nie.. Zaświtała mi w głowie całkiem racjonalna myśl, że nie mam pojęcia co to za stacja, gdzie autobusy i czy takowe w ogóle istnieją. Spojrzałam na pana starszego ponownie. Podał mi dokładny numer autobusu – logiczny argument. Moją uwagę przykuł jego niesamowicie lśniący psychodeliczny krawat niczym z kosmosu – logiczny argument w mojej logice. Pan starszy był jak światełko w tunelu albo jak Agent Smith w Matrixie.
  Ciemno, przystanek pusty.. cholera. Podjechał autobus. 302. Umieram z wdzięczności do Agenta Smitha i ładuję ocalony tyłek do autobusu. Jednak.. nie.
   Pięciosekundowa radość zawsze jest wytchnieniem.
   Za późno i autobus kończy tutaj swój bieg. Pozostało mi zrezygnować albo walczyć z taksówką. No dobra.
   Nie ufam taxówkarzom po ostatnim numerze jaki mi wykręcił jeden dziad. W pewną niedzielę zgromadziliśmy się na tajemnym spotkaniu w kosmosie Hiana. W jego świecie w którym on jest Bogiem. Hian, czyli Moon ma chatkę na zupełnej prowincji Seulu, nie wiem nawet z której strony na mapie. Kierując się następnego dnia rano do roboty wyszłam ładnie dwie godziny przed czasem. Okazało się jednak, że dwie godziny to za mało, więc Kiki z którym opuściłam wspólnie świat Moona (fizycznie i metaforycznie) – pożyczył mi 40.000 wonów i poprosił taxówkarza o zawiezienie mnie prosto do Suwonu. Chata Hiana znajdowała się na północnym wschodzie. Suwon na południowym zachodzie. Dziad okazał się idiotą z prowincji. Nie potrafił nawet dojechać do Suwonu, a co dopiero trafić na miejsce. Początkowo źle zjechał z autostrady i zaczął kierować się w drogę powrotną do Seulu na autostradzie bez możliwości zawracania. Jakieś 17km. Potem dwa kółeczka po Suwonie. Ja też trochę spieprzyłam, bo podałam terminal autobusowy jako punkt orientacyjny zamiast Suwon Station. Koleś cały się pocił i trząsł. Moje biuro zaczęło do mnie wydzwaniać, że gdzie ja do cholery jestem. Rozmawiali z kierowcą, który spocił z przejęcia słuchawkę. Każdy kierowca ma GPS’a ale albo ten odmawiał posłuszeństwa, albo koleś był tak zestresowany, że nie potrafił się nim posłużyć. Kobitki poprosiły aby wysiadła z taxówki. Problem polegał jednak na tym, że miałam jedynie te 40tys w kieszeni, a koleś zażądał 38 za jeżdżenie w kółko. No i nie mówił po angielsku. Wkurzyłam się, zostawiłam mu 30tys i wyskoczyłam w krótkim rękawku w ten ziąb. Koleś zaczął wrzeszczeć jak oszalały. Wyskoczył, zaczął mnie gonić i szarpać. W końcu przestraszył się policji i zmył. Niemiły poranek i niepotrzebne piekło.
   Wracając do historii.. mknęliśmy autostradą. Mają takie drogi, takie auta, a dziady się wloką stówą na godzinę. Tym razem pan taxówkarz przynajmniej umiał obsłużyć GPSa… To co widziałam tej nocy przypomniało mi grę w którą grałam z Kacprem w dzieciństwie. Megarace. Most zawieszony nad wodą w zupełnym mroku. Niesamowicie oświetlony. Światło zawieszone w próżni. And smooooooothly… mkniemy przez przestrzeń. Ostry skos pod górę.. auto nabiera prędkości i łamie prawo grawitacji. To dopiero odlot. Gładko przez drogę świateł zawieszoną w mroku.
   Godzina do odlotu. Do wystartowania samolotu a nie do czasu kiedy można się przyczłapać.
 Na wydruku nie podano numeru parkingu. Dorwałam pana pilnującego tutaj porządku. Ciśnienie rosło, a on wyliczał na paluchach.. one two three… aaaaj…. eleven eleven.
   Stojąc przy dwójce zaczęłam pościg. Dobiegłam do 11stki. Dorwałam tablicę z rozpiską z wyświetlonym czerwonym napisem: „BOARDING” przy moim locie. H 36?!! Doleciałam do kobitki sprzątaczki jeżdżącej wokół wózkiem Foresta Gumpa, błagając ją o pomoc. Pokazała, że gdzieś tam na ukos.
   Biegałam na lotnisku w jedną i drugą. Śmiejąc się ze swojej głupoty. Zaczęła się sekcja H.
   Doleciałam do punktu odpraw. Wyluzowana babka spokojnie odebrała mój rozerwany traperski plecak 15min przed zamknięciem odprawy.
   Kobitka poinformowała mnie, że jednak nie powinnam się relaksować, bo za 25min zamykają most do samolotu. Tym razem bez plecaka biegło się lekko i zdumiewająco szybko. Pomocny okazał się fakt zamontowanej przesuwanej podłogi dla leniwych z której wybijając się lądowałam dwa metry dalej. Technologia - kosmosu część dalsza. Uraziłam dumę jakiegoś amerykańskiego pudla przy odprawie zagradzając mu swoją brudasowską łapą drogę do jego butelki z wodą. Wszędzie ich pełno. Mogliby okazać trochę szacunku. No i załadowałam się na pokład.
   Kocham latać. Niesamowita moc. Przyyyyspieszenie.. a ciśnienie mogłoby ci rozerwać czachę. Ja się  z tego śmieję. Życie nie jest poważne. Przynajmniej moje.
   Jednak pewnego rodzaju nielogiczne napięcie dalej mnie nie opuszczało. Koło mnie siedział chłopak czytający angielską książkę. Co za inteligenciak.
   Poprosiłam o obiadek, a pan mnie orżnął na walucie.
   Napięcie opada..
   Dziura w skarpetce mnie bawi.
   5ta rano.. a może 4ta. Kuala Lumpur Welcome.


   Zakochałam się od razu. Przypomniał mi się zapach tropikalnego powietrza. Wyzdrowieję w dwa dni i wreszcie zmyję z siebie zapach śmierdzącego Seulu. Zapomniałam wspomnieć, że trochę się wychujałam z tą Koreańską wizą. Ale o to będę się martwić później.
   Jak nienaturalne i Matrixowe wydawało mi się podziemne minimetro na lotnisku – „Czy przypadkiem ta kolejka jedzie do numeru 110?„. W porównaniem z tym Malezja była całkowicie zdrowa.
   Flaga Malezji przypomina swoim wyglądem flagę USA. A flaga Indonezji to odwrócona flaga Polski.
 Shuttle bus zawiózł mnie na Sentral (wcale nie Central) station. Chcąc sprawdzić dokładny adres mojego malezyjskiego couchsurfera odkryłam kolejną przeszkodę w nieposiadaniu sprawnej baterii w moim notebooku. Mają inne wtyczki.
   Dosyć sprawnie wypatrzyłam zachodnich backpackersów w tłumie. Chłopaki leciały na Bali dokładnie tego samego dnia co i ja i tym samym samolotem. Portugalczycy chcący sobie trochę spokojnie posurfować w raju. Pożyczyłam wtyczkę i próbowałam przekonać Mozzilę, że malezyjski hot spot wcale nie jest podejrzany. Opera wysłuchała. Pstryk. Odłączona maszyna z malezyjską CocaColą i komputerek działa.


  Wangsa Maju.
  Dotarłam na miejsce bardzo o poranku. Nie chcąc budzić mojego malezyjskiego hosta postanowiłam się pokręcić trochę po okolicy. Wędrując tak nie mogłam wyjść z zachwytu. Powietrze nareszcie PACHNIAŁO. Było ŻYWE. A ludzie wokół mnie zdrowi, promienni i obecni duchem. Nie to co w Seulu w którym nie ma czym oddychać i człowiek czuje się jak zamknięty w kostnicy. Od razu przestałam cherchlać. Dotarło do mnie, że jedyne czego człowiek tak naprawdę potrzebuje to tej energii życia w powietrzu.
    Życie jest trochę nie fer. Petit dostał od mamuśki zarąbisty aparat Sony blablabala tylko po to aby robić 700 ujęć jednego strumyczka na polskiej wsi u babci. A ja mijając właśnie dzikiego włochatego kota skaczącego w pogoni za liściem w tle tradycyjnej czerwonej malezyjskiej świątynki i drzewa z wy pisanymi również na czerwono sakralnymi sentencjami – gryzę się w szyję. Co to by były za zdjęcia… Dzięki Kikiemu mam co prawda tym razem nie komórkę ale plastikowe gówno z 3.2 megapiksela. Moja bestia.
   Postanowiłam rozsiąść się na trawniku ze śniadankiem zakupionym w lokalnym sklepiku. W rezultacie wylądowałam nad brzegiem bajora śmierdzącego kanalizacją. W otoczeniu palm i budzącego się słońca bajoro i tak było ekstra.
    Pamiętam jeszcze doskonale z Indii, że podczas adaptacji do nieznanej flory bakteryjnej trzeba być ostrożnym. Żadnych nabiałów i słodyczy – żadnych żółtych glutów w gardle.
   Nażarłam się wreszcie prawdziwych pomidorów. W świecie robotów takowych nie mają. Tylko jakieś małe przykurcze z USA.
    Uświadomiłam sobie, że w sumie łamię jedną ze swoich starannie wklepanych do głowy zasad. Podróżuję samotnie po muzułmańskim kraju. Szybko jednak okazuje się, że Malezja nie jest wcale tym czym mi się wydawało, że mogłaby być. Bardziej przypomina Indie niż kraj głębokiej Azji. To z czym się spotykam to ogromna życzliwość ludzi. Tak totalnie ciepłych ludzi. Wyglądają i zachowują się zupełnie jak ludzie południa. No i mówią lepiej po angielsku niż Koreańczycy.
   Ucięłam sobie drzemkę pod altanką w otoczeniu bujnej roślinności obserwując wdrapującego się na murek karaluszka. Minęło dosłownie kilka minut jak podeszła do mnie starsza parka w wystrzeżonymi w uśmiechu zębami. Mężczyzna wyglądał co najmniej na Rastamana w błogostanie. Zagadnęli co tutaj właściwie robię. Wytłumaczyłam, że przyleciałam w nocy i odpoczywam sobie na słoneczku. Szczerze zapytali czy nie potrzebuję niczego i czy mam się gdzie zatrzymać. Zaprosili do siebie.
    Jeśli tacy ludzie są w tych krajach, a człowiek oddychając tym powietrzem czuje się tak żywy.. to dla mnie tak właśnie wygląda raj. Kamakawiwo'ole musiał tworzyć swoją muzykę przepełnioną po brzegi miłością i spokojem właśnie w takim miejscu jak to. Zaraz zaraz. Pisząc te słowa nie pamiętałam i nie przypominam sobie abym starała się kiedyś zapamiętać  to nietypowe imię tego typka. Zapisałam tylko coś co ubzdurało mi się w bani, że powinno tak brzmieć. Magia podświadomości ;) Wracając do historii..
   Z altanki podreptałam stąpając boso po rozgrzanej ziemi na huśtawkę. Rozkoszne uczucie stąpania po ciepłych liściach bananowca było niemalże ekstatyczne. Wzbijając się do góry z powiewem wiatru na huśtawce widziałam altankę nad rzeką po lewej i piękną wypaloną słońcem hinduistyczną świątynię po prawej. Bujałam się śmiejąc głośno, a tubylcy widząc moją radość pozdrawiali mnie serdecznie z daleka. Nagle niewiadomo skąd zjawili się kosiarze trawników w swoim słomkowych kapeluszach. Fajny widok.
   Dochodzi 10ta. Pora zadzwonić do coucha.
   Publiczny telefon nie działa już co najmniej od 10lat. Zagadałam w sklepie o jakieś inne możliwości, co oczywiście skończyło się miłą pogawędką, poznaniem dwójki fajnych ludzi i pożyczeniem mi komórki. Jasmine mieszkała 5min spacerkiem od sklepu.
    Malezyjski system nazewnictwa - numeracji ulic/domów wydaje się być bardzo przemyślany. Wszystkie ulice są: „Jelan” co oznacza tyle co ulica. Przy „Jelan” stoi zawsze jakiś numerek będący numerkiem ulicy. Koło niego stoi drugi numerek będący nazwą mniejszej odchodzącej od ulicy uliczki. Czasami jeszcze trzeci odchodzącej od uliczki mniejszej uliczki. No i numer domu.
     W rezultacie zrobiłam pełne dwa okrążenia po okolicy biegając za miejscowymi z zapisanym na kartce adresem, aż wreszcie stanęłam przed domem-squotem. Przywitała mnie śmiejąca się anarchistyczna czacha na drzwiach i napis: „The world is a dangerous place, not because of those who do evil, but because of those who look on and do nothing!” Jasmine po chwili otworzyła drzwi. Na profilowym zdjęciu oglądanym jeszcze w Korei wydawała mi się bardziej azjatycka. Na żywo nie była wcale małą słodką Emo dziewczynką.
    Pogadałyśmy chwilę, zmyłam z siebie podróżny pot. Sypiałam po różnych miejscach, ale to pomieszczenie spowodowało mimowolne skrzywienie mojej twarzy. Założę się, że ostatnim razem umyli podłogę jakiś rok temu. Walały się po niej puste butelki po wódce, a kocie odchody waliły niemiłosiernie. W całym tym syfie na samym środku podłogi leżały dwie wymiętolone kołdry dla gości. Witaj moja urocza sypialnio.
    Wybyłam na miasto. Nie chciałam siedzieć z kotami, których podstępne niewidzialne alergeny dopadłyby mnie szybko i powaliły na posadzkę w tumany kurzu.
     Słońce było już w pełni. Niezły ukrop. Skierowałam kroki do przydrożnej restauracyjki. Duuużo świeżych warzyw, sałatek, smażonych ziemniaczków w miodzie, wymyślnych dań. Nic tylko chodzić z łychą i ładować stertę na talerz. Właściciel przyniósł mi za free na spróbowanie ich specjalną zupę z kurczaka. W sumie nie obrzydziłoby mnie to specjalnie gdyby nie fakt, że w samym środku pływała.. łapa kurczaka. Nie nóżka z kurczaka, ale łapa z pazurami i sinym trupim kolorem skóry. Szturchnęłam ją łyżką. Sprawny system mięśniowo-kostny ruszył pazurkami. Żywy trup. Wprawione oko właściciela knajpki wypatrzyło moje zdziwienie. Dobiegło mnie dość głośne rozbawione westchnienie.
     Kolejne kroki skierowałam do kafejki internetowej. Chłopaczek tam pracujący na mój tekst, że chcę podłączyć do neta swojego laptopa tłumaczył mi uparcie, że znajdę hot spota to tu to tam za którego nie muszę płacić. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że rozbroiła mnie ich szczerość. Ci ludzie nie chcieli zarobić na białym kolorze mojej skóry. Wręcz przeciwnie. Zamiast wyciągać kasę chcieli się bratać.


   Nie powiem aby drzemka w samolocie była wystarczająca.  Nie chciałam jednak marnować mojego czasu w Malezji.
   To co Jasmine punkówa mi zaproponowała to udanie się do KLCC i obejrzenie sławnych Petronas Twin Towers. Po dotarciu na miejsce poczułam wyraźnie, że nie o to do końca mi chodziło.
   Wieże były niezłe. Za wejście do środka płaciło się fortunę. Cała kolejka amerykańców odhaczających dumnie jeden punkt z programu swojej wycieczki. Tylko pan ochroniarz uśmiechnął się porozumiewawczo widząc moje zażenowanie.
   Stanęłam pod wieżami i pstryknęłam jedno turystyczne głupie foto. Przykleiła się szybko do mnie wycieczka hindusów. Wszędzie dookoła świata są tacy sami. Foto foto. Ok ok. Pora uciekać.
   Myśląc, że mam siłę jeszcze na cokolwiek po 2godzinach spania tej nocy i niespania nocy poprzedniej oraz zmianie strefy czasowej poczłapałam się z powrotem do metra. Tym razem nie udało mi się złapać malezyjskiego hot spota, czekałam więc usypiając na przyjazd swojej kolejki.
   Jadąc do Batu Cave poczułam, że zasypiam. Koło mnie usiadła starsza kobieta ładnie po 70tce. Zagadała do mnie czy dojedzie tą linią do Batu Cave. Wyrwana z sennego marazmu nie wiedziałam w jakim języku do mnie mówi.. czy po koreańsku, malezyjsku czy angielsku.. Zrozumiałam jednak jej pytanie i odpowiedziałam, że i owszem.
   Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu ponad 70letnia malezyjska kobieta o hinduskich korzeniach mówiła do mnie piękną zrozumiałą angielszczyzną. Jechała w odwiedziny do swojej pra-prawnuczki. Opowiadała mi o tym jak bardzo świat się zmienił. Podzielałyśmy razem jedną wartościową opinię. Tak kluczową dla mnie w tym momencie mojego życia. Życie i świat zapierdala nieubłaganie. Wszystko się zmienia. A jedyne co możemy to się cieszyć. Oddychać każdą chwilą w pełni.
   Kobieta - jak się okazało Sikh u wrót Złotego Świątyni w Amritsar – wytłumaczyła mi, że wszyscy w Malezji mówią po angielsku, jest to drugi urzędowy język tego kraju.
   Otworzyłam oczy i rozejrzałam się wokół. Faktycznie!! Wszyscy czytali gazety po.. angielsku. A w rogu metra po przeciwnej stronie gawędząca grupka skakała sobie swobodnie to z malezyjskiego na angielski, a to wrzucając kilka sformułowań znowu po malezyjsku. Co ja robię w tej Korei cholera…
   Podziękowałam za przejażdżkę. Kobieta wysiadła. To co podoba mi się w tutejszym metrze to to, że posiada ono przednią szybę przez którą wszystko widać. Przypomniała mi się moja ostatnia nieudana wyprawa z Rogerem kiedy to wylądowałam sama w Leipzig oddychając wreszcie wolnością. Razem z niemieckimi chłopakami wracającymi z koncertu Radiohead znikąd indziej ale z Poznania, udaliśmy się na spacerek po niedokończonej w tamtym czasie budowie metra. Efekt był zdumiewający. Ogromna betonowa oświetlona rura pod ziemią. To samo widziałam teraz w Malezji. Plus super przejażdżka po torach kolejką. Włączyłam transy i jarałam się szybkością z jaką bierze zakręty.
   Po dotarciu do Batu Cave poczułam, że umieram. Przyczłapałam się do bramy i kupiłam na straganiku dwa przypominające polskie jabłuszka. Te małe kwaśne. Były mniej soczyste i słodkie.
  Zaczepił mnie jeden malezyjski turysta zdziwiony nie jako pierwszy faktem, że podróżuję sama. Był fotografem i spytał się czy może strzelić mi kilka zdjęć w tym malowniczym miejscu. Był to zarąbisty pomysł, bo kamerka jaką pożyczył mi mój ukochany Kiki jeszcze w Korei totalnie zdechła. Zresztą powalająca jakość zdjęć 3.2 megapiksela pozwoliła mi zwątpić w sensowność jej używania.
  Zgodziłam się dodając , że jestem teraz Zombie. Gdy mój fotograf czekał na znajomych postanowiłam rozejrzeć się wokół. To co zobaczyły moje oczy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Batu Cave czyli hinduistyczna świątynia ukryta w ogromie 26piętrowej jaskini. I to nie jednej. Skalne bloki obrośnięte dziką roślinnością. Wszędzie skaczące małpy. Przy wejściu do jaskini znajdował się ogrooooomny (tym razem X-piętrowy) złoty posąg Króla Małp. Nawet nie wyobrażacie sobie jaki to dla mnie ważny symbol.
   Gdy próbuję opisać jakie dziwne niezrozumiałe dla innych siły kierują moimi poczynaniami, przychodzą mi na myśl dwie postacie. Jedną z nich jest mnisi nieustępliwy wojownik, a drugą właśnie Król Małp. Szanuję go bardzo i podziwiam w jego wspaniałej naturze. Chociaż wydaje się być głupkowaty – jest bardzo potężny. Cieszący się chwilą, bawiący bez przejęcia niczym. Wolny i równie nieustępliwy w swojej dobrej zabawie.
   Gdy ujrzałam 300 schodów do świątyni wiedziałam już, że nie jest to odpowiednia zajawka na ten moment. Wróciłam się na stację metra.
   Przedział w którym usiadłam był zarezerwowany wyłącznie dla kobiet. Nagle wypełniły go po brzegi dziesiątki kobiecin w chustach. Na szybach widniały poprzyklejane śmieszne zakazy w stylu „zakaz niestosownych zachowań w metrze” i towarzyszący napisowi rysuneczek obejmującej się parki. Poczułam, że wcale nie zasypiam, ale popadam w śpiączkę z której nic nie będzie w stanie mnie wybudzić..
   Piorun trzasnął w puszkę.
   Otworzyłam oczy i zobaczyłam moją pierwszą w życiu tropikalną ulewę. Woda leciała CIURKIEM. Nie widziałam przerw pomiędzy kroplami. W dodatku leciała wcale nie pionowo na ziemię ale pod kątem jakiś 40stopni mocząc totalnie wszystko. Jedna tylko rzecz z opisu tropikalnej ulewy z którym się spotkałam się nie zgadzała.. Było cokolwiek widać.
   Wysiadłam jakieś 8 stacji później niż powinnam. Naprzeciwko malezyjskiego Sądu Wyższego. Co prawda nie musiałam płacić za dodatkową przejażdżkę, ponieważ nie opuszczałam stacji. Mogłam jeździć sobie w kółko.. Postanowiłam jednak wyspać się w śmierdzącej punkowej pościeli.


   Dzisiejszy poranek mocno mnie zestresował. Obudziłam się i spojrzałam na dekolt. Mój piercing wyszedł zupełnie spod skóry. Nie było widać tylko dwóch błyszczących złotych kulek, ale cały prześwitujący pręt. Próbowałam go wyjąć. Dziewczyny w studiu zakręciły go tak mocno, że bez kombinerek nie dało rady. Z lekką adrenaliną poszłam do sklepu i kupiłam plastry z nadzieją, że uda mi się go wepchnąć głębiej pod skórę. Nie dało rady.
   Jasmine punkówa i jej kolega-kochanek Johny tatuażysta obudzili się późnym porankiem. Usiedli na śmierdzącej nigdy niesprzątanej podłodze i odkorkowali wódkę.
   W całej Malezji można kupić w sklepach nielegalne piraty różnych amerykańskich filmów. Całe rodzinki siadają i pakują sobie kulturę wysokiego polotu do mózgów.
    Dzisiejszego ranka Jasmine zaserwowała nam film o Szatanie i złym omenie, który prześladuje całą rodzinę w ich domu. Co ciekawe film był kręcony z zamontowanych w pokojach kamer budząc wrażenie autentyczności.
     Gdy cała rodzina została już zamordowana wiedziałam, że nie jest to film na dziś dzień. Przerażona swoim własnym wystającym mięsem pomiędzy cyckami miałam dosyć złych omenów.
     Kolejne kroki skierowałam do studia piercingu. Znajdowało się ono dosyć daleko, w jednym z dużych centrów handlowych. Nie wiedziałam gdzie się udać więc jak tylko ujrzałam dredziarza w tłumie – podbiegłam w podskokach. Miał słuchawki na uszach chwyciłam go więc za ramię. Odwrócił się zdezorientowany i zdębiał. Ja też zdębiałam.
     Postanowił towarzyszyć mi w poszukiwaniu piercing studia. Ruchome schody zaprowadziły nas na ostatnie piętro. Jak to ja, gadałam cały czas, a on nie rozumiał nic. Chyba jedyny człowiek w Malezji nie znający angielskiego. Moje szczęście.. Jedno studio tylko tatuaże.. inne studio zamknięte. Wytłumaczyli nam, żeby udać się na most łączący dwa budynki. Też nie tam. W końcu dotarliśmy do małej budki na parterze z dziewczynami przekłuwającymi uszy. Kupiłam mniejszy kolczyk, odkręcili mi stary.
     W sumie nie miałam planów. Chciałam tylko zobaczyć raz jeszcze Batu Cave świątynię Króla Małp. Mój nowy kolega zaprosił mnie do swojej ekipy grającej na ulicy i zbierającej kasę do kapelusza. „Basking, basking come”. Chłopaki były bardzo przyjazne. Kilku gitarzystów, bębniarzy. Podszedł do mnie starszy rockman i przedstawił się szarmancko. Daddy Santana.
    Chłopaki grały, a ja walczyłam ze swoim nowym kolczykiem. Po chwili atmosfera się rozluźniła i dobrze nam się gadało. Wszyscy wokół oprócz człowieka, który mnie tutaj przyprowadził śmigali po angielsku.
    W końcu chłopak zagadnął czy nie chciałabym czegoś zjeść. No czemu nie, możemy się ruszyć..
 Razem z Daddim przekroczyliśmy szaloną malezyjską ulicę przypominającą mniej zatłoczone Indie. Skręciliśmy za róg i zagłębiliśmy się w małe nieznane turystom uliczki.
   Tak zwane uliczne żarcie było zdumiewające. Wręczyli mi mały pakunek w szarym papierze. Po rozwinięciu okazało się, że pod szarym papierem znajduje się liść bananowca, a w nim ryż o niesamowitej woni kokosu i kurczak curry. Taki ryż to ja rozumiem. I to w czym zakochałam się bez pamięci.. malezyjska herbata. Gorąca bez lodu. Jako świeżynka w tym kraju nie mogę sobie pozwolić na kranówę nawet jeśli była wcześniej przegotowana.
   Wybaczcie mi brak zwięzłości, ale muszę poświęcić jeden akapit na opis tego cudu jakim jest malezyjska herbata. Wyobraźcie sobie dobrze skondensowane słodkie mleko z bulgoczącą pianką na górze. Dodajcie do tego intensywną woń czarnej herbaty, która nadaje mleku głęboki porywający smak o trzech nutach. Trzech nutach czyli smaku mleka który czuje się na wstępie po tym jak tylko napój zabulgocze w twoich ustach.., a następnie przechodzi w zniewalający smak będący bazą i esencją mikstury. Uczta kończy się trzecią nutą pozostającą przez kilka sekund na twoim języku i delikatnie łaskoczącą podniebienie.
   Gawędziliśmy trochę z Daddim. Przynieśli mi coś jeszcze na spróbowanie. Oryginalną indonezyjską tabakę. Niesamowicie słodką, smakującą jak shisha… chyba goździkami.. i wydającą skwierczące trzaski gdy pali ją ogień.
    Spytali się jakie mam plany. Zaśmiałam się porozumiewawczo. Jestem wolnym człowiekiem. No i oprócz tego chciałabym zobaczyć Batu Cave. Ruszyliśmy w drogę samochodem Daddiego.
    Nocą Batu Cave wydawało się jeszcze bardziej magiczne. Z małych pobliskich świątynek dochodziły hinduistyczne śpiewy. Ktoś mył psa pod kranem.
    Wdrapaliśmy się na górę po schodach. Chłopaki zdechły w połowie. Muzycy to nie sportsmeni.
 To miejsce jest hinduistyczne, ale i tak dominuje w Malezji muzułmanizm. Plus mały procent buddystów i *()*
    Chłopaki zawieźli mnie również do Wangsa Maju gdzie siedząc na wolnym powietrzu zajadaliśmy się chapatami z dhalem. Potem udaliśmy się na spacerek po pobliskim targowisku.. Dla tych którzy pracują cały dzień środek nocy jest jedyną okazją na zrobienie porządnych zakupów. Całonocny rynek pod gołym niebem.
     Żegnając się zarzucili jeden zwariowany pomysł: „Let’s go to see the Ocean!! You haven’t seen yet right??”. Dredziarz o imieniu Anep zadzwonił do swojej rodzinki poinformować, że wpadamy jutro w odwiedziny. A mamusia obiecała przygotować swoją specjalność – kurczaka w curry.
    
   Faktycznie zjawili się następnego ranka.
   Anep w swoich błyszczących okularach przeciwsłonecznych i rozwianych dreadach zamachał wesoło z okna. Załadowaliśmy się na pokład i ruszyliśmy w drogę.


   Daddy odpalił swoje stare rockowe kawałki. Anep wyciągnął z bagażnika swoje didgeridoo. Jechaliśmy przed siebie śmiejąc się szaleńczo. Tak wolni i szczęśliwi. Zupełnie jak scena z bollywoodzkiego shitu dobrej jakości, gdy bohaterowie tkwią sobie w szczęśliwym błogostanie.
  Uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz, którą chciałabym się z wami podzielić. Pozwolenie sobie na tęsknotę to jedna z najgłupszych rzeczy jaką mogę zrobić. Spotyka mnie w życiu tyle magicznych chwil, tak idealnych, że gdyby mój umysł przestawił się na tryb tęsknoty to co 5 minut tęskniłabym za czymś innym. Tak. Myślę, że tęsknota rodzi się wtedy kiedy jakiś trybik zaskoczy w umyśle. Tryb myślenia, a nie tęsknota za czymś konkretnym.. Tak więc jest to niesamowita pułapka bez wyjścia. Będąc w Korei mogę tęsknić za Polską. Będąc w Polsce mogę usychać z tęsknoty za Koreą. A przejeżdżając sobie Malezję mogę wzdychać do obu. Zawsze będzie wzdychanie.


    Kierując się w stronę oceanu zrobiliśmy jeden mały przystanek aby wdrapać się na górę, gdzie pracowała jedna znajoma. Shira z Singapuru.
    Góra nie była wcale górką. Była przeogrooomna.. Podczas przejażdżki Daddi dał swój pierwszy kaskaderski popis. Jego bestia – stara wersja Alphy Romeo w wersji chińskiej – wyła na każdym ścinanym zakręcie. Daddi za młodu był kierowcą rajdowym, toteż to co wyczyniał doprowadzało mnie do szczęśliwego szaleństwa. Wyprzedzał pod górkę robiąc ogromne skosy.. wracał na swój pas z takim impetem i zawrotną prędkością jakby jego koła spacerowały prostopadle do jezdni. Bez wątpienia był dobry.
    Gdy tak rzucało nas w kabinie na prawo i lewo w sumie tylko ja i Daddy mieliśmy banany na gębach. Anep z przerażenia zamykał oczy i wcale się dobrze nie bawił. Domyśliłam się, że nie jest człowiekiem ognia, albo.. jego blizny na całym ciele mówiły co innego..
    Wdrapaliśmy się na górę po prawie półgodzinnej wspinaczce. Hotel okazał się niejeden. To jak miasto rozpusty dla bogatych ludzi z kasynami i basenami, zawieszone gdzieś pośród chmur, gdzie bogowie nie widzą ich małych grzeszków. Standard był powalający. A ilość ludzi tam wypoczywających ogromna.
     Shira okazała się małą malezyjską zdzirką. Tak zupełnie normalną, że aż zwątpiłam na chwilę w moich chłopców.
     Ruszyliśmy w dół. Spadaliśmy w płaszczyźnie pionowej z zawrotną prędkością Roller Costera. Nie bałam się. Mój umysł jest w chwili obecnej, a nie w lękach. I widziałam też, że Daddy ma cudowną wprost magiczną kontrolę nad kierownicą.
    Rozłożyłam się z tyłu z didgeridoo. Kompania wesoło śpiewała wystawiając łby za okna.


    Po jakimś czasie zbliżyliśmy się do domu rodziny Anepa. Wybieranie się na przejażdżkę z „nieznajomymi” (z panicznego lęku przed ludźmi, który podziela większość naszego społeczeństwa będę się śmiać całe życie) czy to też jazda rajdowa Daddyego nie budziła we mnie najmniejszego niepokoju. To co mnie dosłownie przeraziło teraz i wprowadziło w stan pogotowia to fakt, że jechałam w odwiedziny tradycyjnej muzułmańskiej rodzinki. Jak ja nie znoszę muzułmanów. Nie, poprawka. To oni nie znoszą mnie. Więc na jedno wychodzi.
  Drzwi otworzyła indonezyjska służąca zawinięta w chustę. Weszliśmy do środka. Każdy brał rękę pani domu szeptając magiczne muzułmańskie zaklęcie na dzień dobry. I brał jej dłoń dotykając swojego czoła jako wyraz najgłębszego szacunku. Wszyscy tylko nie ja. Nie mogłam się ruszyć, bo zdębiałam. Pierwsza wtopa.
   Rozsiedliśmy się w salonie. Moja zawinięta starannie na ramionach chusta co jakiś czas zsuwała się odsłaniając mi dekolt. Przynajmniej hipisowskie spodnie dawały radę.
   Usiedliśmy do stołu. Ryż, a na nim warzywa i sosy. No i oczywiście brak sztućców. Anep zdążył nauczyć mnie jak je się rękami, ale nie jest to wcale takie proste. Nabierając jedzenie musisz zwrócić spód dłoni do góry. Wyprostować palec wskazujący i umieścić jedzonko na pozostałych dwóch przytrzymując małym palcem aby nie spadło. Następnie podstawić dłoń pod paszczę i popchnąć porcyjkę ryżu kciukiem celując w jadaczkę. Oczywiście trzeba pamiętać, że lewa ręka musi ciągle leżeć grzecznie na stole i nawet nie drgnąć gdy spada ci żarcie. Przyczynę jawnej dyskryminacji lewej dłoni odkryłam trochę później. Nie brzmi za prosto co?
   Prawie się nie krępowałam przy stole. No może trochę. Coś mnie jednak rozbroiło.. Mama Anepa była przemagiczna. Brak najmniejszego problemu w umyśle. Jeden wielki nieschodzący uśmiech i szczera radość z chwili w której prawie cała rodzina jest w komplecie. Pokochałam ta kobietę, chociaż tak jak jej syn, nie znała ani słowa po angielsku.




  Oni wszyscy byli muzułmanami. Gdy zatrzymaliśmy się po drodze w Muzeum (nazwa miasta) - w którym można było podziwiać wszystko tylko nie zawartość - spytałam się Anepa rastamana kto jest jego bogiem. Głupie pytanie ale mnie ciągle pytają o religię próbując zaszufladkować, toteż byłam ciekawa co on ma w głowie. Jah czy Allach? Wiecie co mi odpowiedział? Allach.
   I wiecie też zapewne co myślę o religiach. Że ludzie lubią się bawić w brudne układy i władzę. Po to jest religia w tych czasach. Tak naprawdę zawsze chodzi o to aby potrafić kochać świat tu i teraz. A jaką praktykę wybierzesz aby to odkryć to już twój własny interes.
   Zapakowaliśmy się do nagrzanego słońcem auta i ruszyliśmy nad ocean. Oczywiście w stylu Daddiego. Po dotarciu na plażę zastanawiałam się czy powinnam właściwie wskoczyć w ten strój kąpielowy czy nie? Zapewniali mnie, że nie ma najmniejszego problemu.
   Wbiegłam do wody z kopem entuzjazmu. Załoga poczłapała się z wolna za mną. Anep w spodniach, Daddy w koszulce i spodniach? Tylko Shira mniej więcej pokazała cycki.
   Nie przywykli do widoku kogoś w bieliźnie czy też stroju kąpielowym. To też Shira rozpoczęła litanię wychwalając seksowność mojego ciała. Ja na to zaczęłam biegać jak oszalała po plaży skacząc w piach. Seksowność mnie nie interesowała..
  Swoją drogą rozpoczęła się właśnie godzina modłów kiedy to niemodlący się muzułmanie powinni okazać jednak powagę. Wyszli z wody, zresztą i tak już byli przemarznięci..
   To dopiero zjawisko. Oni przemarzli! A woda była ciepła jak w wannie! W dodatku nie będąc dobrym pływaczem stwierdziłam, że nie będę się zapuszczała daleko w morze aby nie powtórzyć przygody z Turcji. Jednak jak się okazało.. tylko ja potrafiłam z całej czwórki pływać. W dodatku woda była tak słona, że unosiłam się jak piórko na tafli wody bez najmniejszego wysiłku.
   Oddaliliśmy się jakieś 150 metrów od brzegu, a w dalszym ciągu miałam grunt. Boje daleko na horyzoncie wytyczały głębszą wodę. No fakt. W takich warunkach ciężko się utopić.
    Anep zaczął mi opowiadać jak morska woda magicznie działa na dready, których nie trzeba potem myć. Totalnie nie znał angielskiego i bardzo chciał się nauczyć. Wskazywał palcem nos, oczy, usta, zęby, uszy pytając o angielskie odpowiedniki.. przy okazji rzucając malajskimi nazwami, które brzmiały dosyć prosto. „Teeth.. Gigi!”
    Słońce zachodziło, a ja czułam się coraz bardziej jak w scenie z „Błękitnej Laguny” – ulubionego filmu mojej mamy z czasów mojego dzieciństwa. Błękitna laguna, egzotyczny chłopak w dzikich dreadach śmiejący się do mnie wesoło. Było coś magicznego w tej chwili.
    Po wyjściu z kąpieli Daddy chwycił gitarę, a Shira zaczęła śpiewać. Coś po malajsku, jakby tradycyjnego.. Wypatrzyłam małe ognisko. Ktoś palił liście. Zapach ognia, oceanu na skórze i czuję się znowu jak wolny dzikus.
    Zrobiło się ciemno. Rozsiedliśmy się w lobie drogiego hotelu. To nie Polska, nikt nas nie wyrzucił. Przynieśli tylko popielniczkę dla Daddy’ego. Zaczęliśmy obmyślać plan dalszy wyprawy.. No to może Melaka? Daddy ma tam dobrego znajomego.
    Siedząc na tyłach auta Anep rozpoczął naprawę moich dreadów. Nareszcie dobre szydełko na tym azjatyckim zadupiu. Będąc zmęczona po oceanicznym szaleństwie położyłam mu głowę na kolanach i słodko zasnęłam. A ten na to przytulił mnie mocno do siebie.
    Zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpie na żarcie. Śmieszne jest to, że waluta malajska ma się tak samo do dolarów jak nasza polska. Może faktycznie nie znaczymy więcej niż Malezja w oczach świata… Tak czy inaczej żarcie było zdumiewająco tanie. 3,50 za danie. Albo 7 za takie wymyślne. Co prawda knajpa przydrożna do takich najwyższej klasy nie należy i jest to raczej otwarta buda pod bambusową lub płytową malejską strzechą, jednak w dalszym ciągu jedzenie jest proste, smaczne i pożywne. Prawdziwe, nie wybajerowane.
     Nie patrzyłam Anepowi w oczy. Nie chciałam siać zamętu w mózgu młodego chłopaka i pomimo iskrzącej radości w jego oczach świadczącej o ogromnej wolności wewnętrznej.. nie wiedziałam czy przypadkiem żaden film nie chodzi mu po głowie.


     Gdy dojechaliśmy do Melaki byłam już baaaardzo zmęczona. Po krótkiej przejażdżce krajoznawczej na którą nie miałam już siły udaliśmy się pod dobrze im znany adres. Drzwi otworzył nam przyjaciel Daddy’ego – wujek Ziyny (czyt. Zaini). Właściciel dwóch czy trzech hoteli, jakiejś restauracji i stacji benzynowej coś tam coś tam.. Siedział czekając na nasz przyjazd ze swoją dziewczyną młodą dupą, na którą bogacze mogą sobie z pewnością pozwolić. Przywitałam się nieprzytomna, odbębniłam honorowe 15minut posiedzenia na kanapie i powlekłam się do sypialni. Po pewnym czasie przybiegł do mnie Anep niewinnie pytając się o to jak obsłużyć polskiego notebooka. Z zapałem maniaka chciał posiedzieć na necie. Sieci sąsiadów były zabezpieczone to też próbował wymyślić za wszelką cenę hasło przybiegając co chwilę abym mu przeczytała polskie komunikaty „brak dostępu”. W końcu miałam dosyć, uwalił się koło mnie na wyrze i.. zaczęliśmy rozmawiać.
   Ciekawe.. gdy spotykają się dwie rozumiejące swoje dusze osoby, język jest zbędny. Opowiedział mi historię swojego życia używając piętnastu.. może dwudziestu słów. Cała gama gestykulacji oraz emocje malujące się na jego twarzy pozwoliły mi zrozumieć ją doskonale..
    Anep nie zna angielskiego, ponieważ nie chodził do szkoły. Wiedziałam o tym już wcześniej.
    W momencie kiedy rzucił szkołę, ponieważ jak uznał: „robiła mu coś dziwnego z mózgiem” jego ojciec wyrzucił go z domu. Miał 15lat.
    Z małej miejscowości przyjechał do miasta gdzie łatwiej jest przetrwać. Był bezdomny przez około 4 lata. Czasami głodny, zimno w sumie w Malezji nie mają.. Jego twarz nosiła jeszcze znaki nie za częstego mycia..
    Mając około lat 17stu jechał na pożyczonym od kumpla skuterze i jak to bywa w krajach trzeciego świata.. wjechał w niego samochód. Wylądował w szpitalu. Matka bardzo rozpaczała siedząc nad łóżkiem swojego dziecka dzień i noc. Ojciec nawet się nie odezwał. Anep miał 50% szans na to, że przeżyje. No i drugie 50% na to, że jednak nie. Do dzisiaj nosi ogromne szramy od roztrzaskanej nogi, nie może wyprostować małego palca lewej dłoni i ma dziurę w czaszce. No ale przeżył.
    Gdy wyszedł ze szpitala i trochę podrósł, a może i nawet trochę wcześniej.. poznał ekipę Daddy’ego. Grali na ulicy zarabiając tym na życie i jedzenie. I robią to do dzisiaj. Daddy Santana od czasu do czasu zajmuje się produkcją odcinków do Malezyjskiej dramy. A tak poza tym to siedzą dniami na ulicy i grają dla przechodniów.
    Daddy został ojcem Anepa. Przygarnął go do swojego domu po 4latach bezdomności.


    Nie mieściło mi się w bani to jakim szacunkiem i miłością Anep darzył swoich rodziców. Dzwonił do ojca co tydzień spytać się jak się czuje. Ciągle mówił o rodzinie. Pytał się czy nie tęsknię za swoją.
    Jak on może kochać swojego ojca po tym jak ten wykopał go na bruk? I pozwolił na to, aby jego piętnastoletni syn żebrał o jedzenie? I nie złamał się nawet gdy walczył o życie w szpitalu?


   Poważne rozmowy przerywaliśmy na różne dziwne inne komunikacje. Okazało się, że mogę objąć Anepa a talii jedną ręką i jest pierwszym facetem z którym bez problemu wygrywam na rękę. O czwartej w nocy ścigaliśmy się w robieniu pompek.
    Pokazywał mi też różnego typu gry, których nauczył się za dzieciaka. Zupełnie jak u nas tylko, że w azjatyckiej wersji. Cieszyliśmy się jak dzieci.


    Nurtowała mnie jeszcze jedna sprawa.. brak papieru toaletowego w klozetach. Anep skrzywił się, że używam jakiś chusteczek? Że to takie brudne i ble.
    Wyciągnął lewy wskazujący palec i zademonstrował technikę jaką spłukuje się tyłek wodą szorując paluchem. To ma być bardziej higieniczne?!


  Wstał leniwy dzień nad Melaką  a my razem z nim.
  Dzień rozpoczęliśmy od wygrzebywania mrówek z mojej torby. Bez słów jak zawsze mój dziki mężczyzna znalazł przyczynę wręczając mi mały zawinięty papierek po czekoladzie. Kocham dzikich mężczyzn.
  
   Pojechaliśmy nad ocean gdzie dorwaliśmy budkę z przekąskami rybnymi na patykach. Z nadzieją sięgnęłam po plastikową butelkę, która w naszym kraju zawierałaby w sobie jogurt, jednak w Malezji zawierała słodki chemiczny napój truskawkowy. No i świeże owocki.
   Patrzyłam na ocean. Shira głaskała mnie po plecach dumna ze swojej nowej zachodniej koleżaneczki. Jakiś robaczek męczył się na piasku to też wyniosłam go na drzewko. Starszy mężczyzna siedział w turbanie przykucnięty na rozgrzanych słońcem kamieniach i wcinał kurczaka przypalając indonezyjskiego daruma (tabakę). Bez wątpienia leniwy poranek.
    Skierowaliśmy się w stronę galerii handlowej. W sumie przypominała bardziej zadaszone targowisko. Ekipa chciała podładować w punkcie swoje komórki, a ja idąc wolno za nimi dojrzałam.. mojego ukochanego czerwonego Sony Ericksona, którego zgubiłam jakiś miesiąc temu w koreańskim autobusie. Kosztował dokładnie tyle co w Polsce. Kurczę, zawsze znajdę coś przypominającego mi moje polskie życie nawet na drugim końcu świata..
   Zrobiło się za leniwo zmotywowałam więc ekipę aby udać się na przechadzkę. Starsi mężczyźni robili ręcznie sandały w swoich warsztatach.. Na końcu alejki stał kolejny mężczyzna z turbanem na głowie.. Daddy podszedł do niego, chwycił za dłoń, zbliżył do czoła i wyszeptał: „Sala Maleikum”. Jakiś znajomy?
   Okazało się, że mężczyzna sprzedaje muzułmańskie graty to też nawet i nieznajomi podają mu rękę traktując jak swojego. Anep dopatrzył wisiorki za dychę. Nie muzułmańskie, takie hipi-drewniane. Kupilił dwa. Jeden dla mnie jeden dla siebie. Poczułam się jakbym miała znowu 17lat, ale zarazem zrobiło mi się bardzo miło.. Ubogacająca dobra historia z życia.. mocna.. z polotem..
   Powietrze było niemiłosiernie parne, usiedliśmy więc nad shake’ami.


   Daddy zaczął wspominać lata w których to na ulicach Melaki panowała szaleńcza miłość. Kiedy ludzie siedzieli na zewnątrz grając muzykę i ciesząc się razem byciem. Za hipisowskich czasów Melaka była bardzo sławna. Daddi mając niespełna 19 lat siedział tam razem z nimi. I widział Jimmiego Heandrixa na własne oczy.
   Nie mogłam uwierzyć, że ludzie wiedzieli kiedyś jak wyglądał raj, a teraz się z tego wyśmiewają.




   Odebraliśmy nasze komórki z punktu. Powoli robiło się ciemno. Postanowiliśmy się przejechać do centrum. Potrzebowałam punktu wymiany walut.
   Zaparkowaliśmy auto na płatnym parkingu i weszliśmy do pierwszego sklepu znajdującego się dokładnie po przeciwnej stronie. I.. utknęliśmy tam na dwie godziny.
   Gardzę albo staram się gardzić konsumpcją. I nie lubię sklepów. Szczególnie takich wciskających wschodnie kity. Jednak w tym sklepie pierwszy raz przekonałam się na własnej skórze czym są misy tybetańskie.. Szczęśliwa spokojna kobieta wzięła misę do ręki.. w powietrzu rozległ się wysoki wibrujący dźwięk przerywający wszystkie myśli i plany świtające mi po głowie. Dźwięk unosił baaardzo wysoko.. Shira próbowała grać. Robiła to dobrze. Kobieta pracująca w sklepie zaczęła opowiadać, że niektórzy naturalnie czują wibrację misy umiejąc ją błyskawicznie wprowadzić w drgania. Misy były różne. O różnych tonacjach, budzące różne odczucia.. Najpiękniejsza była misa zwana mistrzowską. O dwóch tonach przechodzących delikatnie jeden w drugi.. Gdy na niej się grało cały świat się trząsł. Ogromna moc. Wprost powalająca.
    Spędziliśmy dwie godziny rozkoszując się dźwiękami. No tak. W końcu to ich dziedzina.
    Wiedziałam, że nie mam pieniędzy, ale jest to jeden z przedmiotów, które naprawdę chciałabym mieć ze sobą. Aby przynosić spokój kiedy tego potrzebuję.
    Wyszliśmy stamtąd szczęśliwi. Wędrowaliśmy sobie turystycznymi alejkami pełnymi bajerów grając na zmianę na naszej tybetańskiej misie. Działało. Ludzie przerywali paplaninę.
     Rozpadało się. Daddy z Shirą poszli się gdzieś schować, a ja z Anepem skoczyłam do punktu wymiany walut. Był zamknięty.
     Odbywał się właśnie festiwal chińskiej tandetnej piosenki. Na scenie paradował chińczyk w śmiesznych szortach. Było już ciemno, a w okół świeciły się światełka straganików.. Deszcz padał, Anep rzucał mi swoją koszulkę na głowę abym nie zmokła, na co ja uciekałam w podskokach krzycząc, że lubię deszcz, a to on się krzywi. Przemokły mu buty zaśmiałam się, że co to za problem? Ściągając swoje laczki i tańcząc boso w kałużach..
     Usiedliśmy pod ogromnym rozłożystym drzewem w pobliżu fontanny i katolickiego kościółka. Chodziłam sobie po brzegu fontanny pryskając wodą. Anep przyglądał mi się z rozbawieniem.
    Shira i Daddy się zjawili. Shira w swojej nowej sukience. Usiedliśmy nad brzegiem rzeki. Wyjełam poie, Daddy zaczął bajerować swoimi rockowymi kawałkami. Shira tańczyła. Byliśmy hipisami z opowieści Daddy’ego.
  


  W drodze powrotnej wstąpiliśmy na bardzo późną kolację do mamuśki Anepa. Przy poprzedniej wizycie Daddy postarał się o powalającą reklamę mojej osoby, toteż patrzyli się na mnie z dużym szacunkiem. Chłopaki wskoczyły w tradycyjne szorty, składające się z jednego zszytego kawałka materiału do kostek. Składało się go odpowiednio z dwóch stron i rolowało przy pasie. Oczywiście biegali bez koszulek, a ich tradycyjne szorty robiły niesamowite wrażenie lekkości i powabności. Patrzyłam na nich z uwielbieniem. Byli tak dziko dostojni. Piękni. Uwielbiam malezyjskich I(()*( mężczyzn.
   Brat Anepa jest co prawda zupełnie inny od niego.. wygląda jak typowy techno chłopaczek z naszej polskiej dzielnicy. Przyglądał mi się z ciekawością.
   Mama Anepa zauważyła moje zaciekawienie tajemniczym skrawkiem materiału wręczyła mi więc takie samo wdzianko tylko w wersji damskiej.  Nie w kratę, nie proste wzory tylko wybajerowane tak popularne w islamie kwieciste wzory. I piękneee kolory..
   Kobiety wiążą to inaczej. Na raz, bardziej jak sukienkę. A ja i tak będę wiązać jak facet.
   Mama Anepa oraz jego wujek poszli spać. Przybiegł do mnie do sypialni, co średnio mi odpowiadało ze względu na zmęczenie jak i fakt, że znajduję się w domu tradycyjnej muzułmańskiej rodziny. Na moje obawy jak zawsze odpowiedział mi nieprzejęty ze śmiechem: „no worry…”.
   Po chwili shira zadzwoniła na jego komórkę. Mama Anepa stała przy drzwiach. W sumie nie drzwiach.. za gorąco na drzwi. Aby była cyrkulacja powietrza wieszają duże płachty materiałów odgradzające pomieszczenia..
    Anep wskoczył w porty i wyskoczył z pokoju. Porozmawiał z mamą, która nie miała za bardzo nic przeciwko. Polubiła mnie. A anep wyznał mi w sekrecie, że poznała jego ojca w klubie, gdzie chodziła na imprezy, a on był barmanem.
    Różnica między nami była dosyć widoczna. Ja miałam w swoim życiu dwudziestu mężczyzn, a on dwie kobiety. Ah przepraszam, głupia forma językowa. Mieć na własność nigdy nie chcę nikogo. Mogę z kimś być.
   Baardzo nie chciałam go zranić. Już jego brat siedzący w salonie i gapiący się w telewizor przy zgaszonym świetle wypytywał czy jestem dziewczyną jego brata.
    Kocham bardzo. Chcę mu dać wszystko co jestem w stanie. No ale nie byłabym sobą gdybym się uwiązała do czegokolwiek.. a nie będąc sobą co mogę dać innym ludziom?
     To jest chore. Jeśli ludzie czują się ze sobą dobrze, czują miłość z chwili na chwilę i chcą dzielić ze sobą czas i przestrzeń.. naturalnie są ze sobą. Nic więcej. Dzieje się samo. Co to za bzdurne plakietki „teraz jestem dziewczyną tego człowieka i będąc na Bali mam do niego wzdychać i nie kontaktować się za intensywnie z innymi ludźmi wokół?!”. Cóż za piękny przykład samowolnego pozbawiania się życia… Przez obawę o samotność.
   Następnego dnia miałam już samolot. Bardzo szybko zleciało z należytą intensywnością.
   Oczywiście prosiłam chłopaków, żeby wracać do stolicy dzień wcześniej, ale nie dali się przekonać..


   Wstaliśmy o świcie. Mamuśka przygotowała słodkie kluski plus chleb tostowy z masłem posypany cukrem. Ile oni wchłaniają tych słodyczy a dalej są szkieletami..
    Ludzie leniwie brali prysznic.. Zaświtała mi myśl w głowie, aby wdrapać się na drzewo po kokosa. Bo oczywiście mieli palmy w ogródku. Drzewo jednak było mega strzeliste i wcale nie za chropowate. Oblazły mnie szybko mrówki. Małe, wściekłe i czerwone.
    Zrobiliśmy sobie spokojny spacerek pożegnalny po okolicy, podczas którego co chwilę skakałam wyciągając mrówkę to z pod koszulki, to ze spodni czy ze włosów. Chyba z czterdzieści.
    Służąca chodziła z dłuuugą tyczką szturchając owoce na drzewach, które spadały na ziemię.
    Doszliśmy nad rzeczkę nad którą Anep z pewnością spędził dużo czasu za dzieciaka. Wyglądała tak egzotycznie z tym zwalonym starym drzewem po środku..
    Zapytał się czy mam ochotę na kokosa. Dał dwa susy na swoich chudych nóżkach i znalazł się na szczycie. Technika wdrapywania się na palmę tak samo jak wygląd kokosa różnią się od naszych wyobrażeń.. To co kupujemy w markecie i nazywamy kokosem to wyłącznie rdzeń ukryty w zielonym owocu wielkości piłki nożnej. A mleko jest pożywnym napojem. W Polsce zazwyczaj jest spleśniałe.
   Cieszyłam się słońcem i coraz mniej czułam się jak w egzotycznym filmie. Nie czułam żadnej większej różnicy pomiędzy sobą czy ludźmi z Malezji. Byliśmy do siebie podobni i byliśmy sobie bliscy.


    Zaczęłam ich poganiać. Wyjechaliśmy zdecydowanie za późno.. Pomimo jazdy Daddy’ego i wyprzedzania na trzeciego miałam dosyć czarny scenariusz w głowie. Spóźnimy się na pewno.
    Drugi raz w życiu przegapiłam samolot. Daddy zadzwonił do wujka Zainniego, który rządzi Melaką, wypytać się o wszystkie możliwe sposoby dotarcia do Indonezji.. Odetchnęłam z ulgą.. statki kursują prawie codziennie i kurs trwa wyłącznie kilka godzin..
    Zajechaliśmy po moje rzeczy. Pożegnałam się z punkową załogą, której nie zdążyłam tak naprawdę poznać.. Gdy brałam prysznic chłopaki zasnęły idealnie wkomponowane w śmierdzącą podłogę. Pożegnałam również chłopaka z kawiarenki internetowej nieopodal.. Dobrze mieć przyjaciół.
    Anep postanowił mi towarzyszyć w drodze powrotnej do Melaki. Dokładnie w tej samej drodze, którą przebyliśmy tego poranka.
    Źle mu się kojarzył autostop, wzieliśmy więc autobus.
    Gdy wysiedliśmy nareszcie na naszym przystanku było już ciemno. Melaka jest oddalona o jakieś 150km od Kuala Lumpur.


   Wujek Zainni podjechał nas zgarnąć swoim jeepem.
   Szybko się okazało, że Daddy w swojej ostro bajeranckiej postaci bajeruje również ostro.. Zatrzymaliśmy się przed jego hotelem w których zatrudniał ludzi z Indonezji. Ci wiedzieli najlepiej..
 Tak, zgadza się.. są statki i to tanie, bo tylko za 150zeta.. ale kursują one wyłącznie do pierwszej wyspy – Sumatry. Aby dostać się na Bali potrzebuję z pięć przesiadek i.. tygodnia.
    Stałam wkurzona na chodniku. Nie starczy mi pieniędzy na bilet lotniczy do Korei. Wchłonęliśmy w pośpiechu kolację co pozwoliło mi się uspokoić.. Nie zostaje inna opcja. Samolot.
    W pobliżu znajdowała się kawiarenka internetowa. Skyscanner jak zawsze bezbłędnie wyszukał tani lot. 375zeta z podatkiem. Asian Airlines.
    Problem w tym, że jedyne co miałam przy sobie to koreańska gotówka..
    Nie wiem w jakim innym kraju traktuje się tak przyjaciół swoich przyjaciół, ale wujek Zainni skoczył do kumpla z pobliskiej knajpy i przyniósł mi jego kartę kredytową wraz z dowodem osobistym.. Zabukowaliśmy lot na jutro - 12stą w południe. I na pewno nie śpimy tej nocy w Melace, oj nie…
    Anep czuł się winny za zaistniałą sytuację.. Wręczyłam całą malajską kasę jaką przy sobie aktualnie miałam.. Nie chcieli więcej.
    Anep odda jak zarobi.
   
    Wypiliśmy jeszcze… po kawie i wujek zawiózł nas okrężną drogę na autobus powrotny do Kuala Lumpur. Zaczął opowiadać jakie dobre interesy robi się w Melace i namawiać mnie na to, abym została, bo Anep to taki dobry chłopak.. Śmiałam się pod nosem ciesząc z prostoty ich myślenia..  i nieświadomości, że rozmawiają właśnie z człowiekiem drogi.
    
    Wybiła północ. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Byłam nawet zadowolona mając co najmniej 8 godzin w zapasie..
    Przyznam szczerze, że cieszę się z tego, że mój towarzysz nie zna angielskiego. Słowa są zbędne. Każda chwila przeradza się w ogromną obserwację siebie nawzajem. Obserwację mimiki, emocji, gestów, sytuacji.. Śmiejemy się dużo. I rozumiemy wspaniale…
   Siedzieliśmy w autobusie pomiędzy kobiecinami w chustach rozmawiających po tajlandzku a parą chińczyków na tyle.
   Anep dalej nie chciał pieniędzy. Moje serduszko zrobiło się rozmiękłe.. Gorzka lekcja przypominająca o tym czym jest efektywność zamieniła się w słodką lekcję szczerej miłości…


   Wiedziałam już, że samotna podróż jest błogosławieństwem. Najłatwiej jest zostać jej częścią.
  
   One Love.