piątek, 10 czerwca 2011

Malezja – part II. Życie z chłopakami.



   Jadąc rano z moją nowo poznaną chińską koleżaneczką na spotkanie z Anepem wiedziałam już, że szczęście to stan umysłu. Gdy tkwi w nim za dużo, nigdy nie będzie szczęśliwy.
   Tak naprawdę każdy moment życia może być tym wyjątkowym.
   Mijałyśmy skuterkowców z tych ich kurtkami śmiesznie założonymi tył na przód jako ochrona przed wiatrem.. i ich wspaniałe rozwalone żółte autobusy z dużymi krzykliwymi napisami: „BAS SEKOLAH- Bring me Home my champion!”. Tęskniłam za tym.
   Anep czekał na ulicy przed bankiem. W tym miejscu się poznaliśmy.
   Dokładnie taki jakiego go pamiętałam. Dziki z nigdy nieschodzącym z twarzy uśmiechem. Pełen życia.

   Przenieśliśmy się do knajpki nieopodal gdzie czekał na nas jego kumpel – tak zwany „moving dictionary”, który umożliwiał nam swoją obecnością normalną rozmowę. Opowiedziałam mniej więcej gdzie mnie wywiało, co tam ciekawego robiłam. Uważnie nasłuchiwałam co mówi Anep. Mineła godzina, dwie, spiliśmy ze trzy malezyjskie herbaty, a ja potrafiłam już powiedzieć kilka zdań w ich języku. Malezyjski jest niesamowicie łatwy.. prawie nie ma gramatyki, a to czy powiesz na końcu wyrazu „a” czy „e” nie ma większego znaczenia. W dodatku wymowa jest o wiele łatwiejsza dla małego Polaczka niż ta angielska czy francuska.
   Zrobiło się upalnie. Kelner dla ochłody wszedł tyłkiem do lodówki z colą. Przenieśliśmy się do knajpki nieopodal z lepszą klimą aby podładować komórkę. Anep czekał na telefon od swojego brata, który miał nas podrzucić do Johor Bahru.
   W momencie w którym dostał mojego sms’a informującego, że jestem już prawie w Kuala Lumpur oszalał z radości a zarazem porządnie się zaniepokoił. Grał właśnie z chłopakami na wybrzeżu. Nad ranem zapakował się do autobusu i przyjechał po mnie do stolicy.
   Bratu się nie śpieszyło to też postanowiliśmy wziąć autobus. Ten jeden ze sławnych autobusów z siedzeniami jak w sali kinowej. Nie, to nie są siedzenia. To ogromne rozsuwane fotele w których można kimać prawie jak w łóżku. No fajnie, też jestem zmęczona.
   Przed wyprawą wskoczyliśmy do chaty Daddy’ego odebrać didgeridoo i moją koreańską kołderkę, którą mu zostawiłam wybierając się na Bali. Anep przeskoczył przez płot prosząc abym zaczekała. Nie rozumiałam dlaczego nie mogę się przywitać z Daddym?
   Okazało się, że w duszy starego Rockmana nie wszystko jest takie wesołe. Odwalił jakiś cyrk przy ostatnim graniu z chłopakami to też pozostawali w stanie konfliktu na jakiś czas. Anep nie chciał brać żadnej strony to też postanowił się ewakuować.
   Pośród typowych wschodnich uliczek wypełnionych po brzegi śmieciami tkwiła sobie stacja autobusowa wyjęta rodem ze świata Science Fiction. Nawet lotnisko nie jest tak odstawione. Ogromna metalowa bryła z mostami i sterylną oświetloną jarzeniówkami białą salą. Nawet aby wejść na salę odpraw trzeba pokazać bilet. Gdy podjeżdża autobus wyświetlają informację na tablicy „Boarding”. Przy wejściu na platformę pan pod krawatem odhacza twoje nazwisko na wydrukowanej z komputerka liście. Czy my będziemy jednak lecieć a nie jechać autobusem 250km?

   Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Był środek nocy, pobiegłam po Snickersa.
   W rogu sali stała obdarta elektroniczna waga. Byłam ciekawa czy mój tryb życia w ostatnich dniach stanowiący wyjątek od mojego normalnego trybu obżarstwa, wpłynął jakoś na moje ciało.. Wrzuciłam 20 sentów – nie, nie centów – i.. ważyłam dalej tyle samo. Anep też chciał się zważyć.. Wyższy ode mnie o głowę ważył dokładnie tyle co ja. 56kilo. Mój kochany Oświęcim.

  Johor Bahru to mieścina nad zatoką. Ostatnie Malezyjskie miasto przed Singapurem.
  Czekaliśmy na chłopaków w hotelu w którym się zatrzymali tej nocy. Wrócili lekko narąbani. Zaczynałam rozumieć jak wygląda życie rockmana.
   Jeden trzy osobowy pokój w pięciogwiazdkowcu dzieliliśmy w sześcioro. Materace zwalili na podłogę to więc szło się pomieścić. Wrócili z nocnego grania lekko narąbani. Młody chłopak z kapelusikiem i podartymi na dupie jeansami zaczął skakać po łóżku wrzeszcząc „Fuuuck you, fuuuck youuu!!! Get up!!! Free breakfast!!!! Fuuuck!”. Myślałam, że go zabiję. Że go serio skopię. Ledwo się powstrzymałam aby mu nie przywalić. Chłopak z kapslem coca coli w uchu rzygał w kiblu. Chłopaki rzucały się po ścianach śpiewając durne pioseneczki.
   Byli dupkami. Assholami w pełnym tego słowa znaczeniu..
   Wiedziałam już jak miało wyglądać życie rozwydrzonych rockmanów.
  
   Gdy obudziliśmy się nad ranem (ich trybu życia, czyli późnym popołudniem) zeszła im faza. Zamienili się w potulnych chłopaczków przepraszających za każdą drobnostkę. Nie chcieli wkurzyć białej dziewczyny Anepa na wstępie, którego kochali przecież jak brata.
    Rozsiedli się na łóżkach i wyciągnęli gitary. W powietrzu rozbrzmiało „No Lara, Anep cry.”

   Zrobiło się ciemno. Podjechaliśmy taxówką za kilka zeta nad zatokę z której rozpościerał się widok na nowoczesne światła Singapuru. Chłopaki usiadły na ławeczkach oddając się „świętemu chillautowi”. Szkoda, że nie mogłam im dzisiaj towarzyszyć ze swoim fireshowem. Zapewniali mnie, że jutro na pewno, ale dzisiaj robią szoł w Malezyjskim stylu. Jedna rundka po knajpach i idziemy na późne (nocne) śniadanie.
   Tak zgadza się. Życie jest ulotne. I najwięcej w tym frajdy.
   Szybko okazało się dlaczego nie ma dzisiaj fireshowa.. ich malezyjski styl polegał na tym, że chłopaki stawały z bębnami, shakerami i gitarą z zawieszonym woreczkiem na kasę przed siedzącymi przy stolikach ludźmi. Przedstawiali się uniżenie i dawali kilku minutowy koncert. Ludzie ich słuchali. Podobało się im.
    Nie żydzili na chama. Wręcz przeciwnie. Już po zebraniu kasy od publiki wykonywali kawałek na pożegnanie, zagadywali do nich wesoło i szli dalej w ciemną noc przed siebie..
   Byłam w szoku, ale chłopaki grały.. naprawdę zajebiście dobrze.
   Ich stylem były lata 70, 60te. Obdarte obcisłe jeansy, kapelusiki i okularaki. I szarmancki styl. Grali niesamowicie porywająco. Czas się dla nich zatrzymał.
  
   Słuchałam ich przykucnięta na chodniku. Nie był to najlepszy pomysł, biorąc pod uwagę azjatyckie zwyczaje wylewania ścieków na ulicę.. w rezultacie moja torba, jak i chusta zwisająca nieco z krawężnika waliły kanalizą. Miłe przywitanie w Malezji.. tak czy inaczej.. Chłopaki dawały czadu.
    A ja się zakochałam. Zakochałam się w życiu na zabój.
  
   Chłopak którego miałam za totalnego dupka i którego chciałam zabić noc wcześniej zamienił się w przeuroczego człowieka. Trzy letni dzieciak podbiegł do niego ze swoją butelką ze smoczkiem. Ten dał mu do potrzymania gryf gitary i wrzucił go sobie na barana. Nie dla popisu. Tak po prostu jak czuł.
   Dzieciaki szalały wokół obudzone z knajpowego letargu kiedy to siedzi się z rodzicami rozmawiającymi o nudnych rzeczach ze świata dorosłych. Ciągnęły Anepa za dready, a ten niewinnie się do nich uśmiechał.
   Z parkingu odjechała Toyota Coroll’a. Tak. Tęsknię za tobą rodzinko.

   Chodziliśmy sobie po ulicach wydurniając się i przystając co jakiś czas aby dać ludziom trochę naszej rozrywki. O dziwo ludzie tą rozrywkę doceniali to też było nas stać na opłacenie tego dobrego hotelu i na rozbijanie się po mieście taxówkami. Przysiedliśmy ponownie na kamieniach nad zatoką. Inspiracja sama mnie dopadła w postaci pewnego przybysza..
   Koło okrągłej budki sprzedającymi napoje w typowych plastikowych jednorazówkach stał koleś i przyglądał się chłopakom jak grają. Podszedł się przywitać. Zagadał do mnie piękną angielszczyzną. W świecie amerykańskiego jest to balsam na moje uszy..
   Z lekką obawą odpowiedziałam, że pochodzę z Polski. Mężczyzna nie odpowiedział typowym „ahh good” nie wiedząc nawet gdzie ten kraj znajduje się na mapie. Pod koniec lat osiemdziesiątych mieszkał w Anglii i był.. aktywnym członkiem Solidarności.
   Co więcej.. każda jego opinia o świecie tak oddalonym od azjatyckiej ziemi była w 100% trafna. Gdy usłyszał, że mieszkam w Korei od razu wiedział, że przyjechałam tam jako „Exchange student”.
   Zaciekawiona tym skąd ten koleś to wszystko wie zaczęliśmy rozmawiać o wiedzy jako takiej. Tak, wszystko w tych czasach można wygooglać, jednak w wirtualnym świecie możesz napisać każdą bzdurę. Liczy się renoma strony, albo najlepiej jeśli tekst jest drukowany, nie można go wtedy zmienić.
   Pożegnaliśmy się. Spytał się o moją wizytówkę, jednak na nią jestem jeszcze za młoda. Albo za mało poważna. Może by tak zrobić takową aby uniknąć ciągłego dyktowania napotkanym ludziom namiarów. Jest się wtedy mniej anonimowym. Śmiesznie. Podałabym ze dwa numery komórkowe – koreański i malezyjski.
   Wręczył mi swoją wizytówkę. Jest pisarzem.

   Bujaliśmy się nocą w rytmie Rock’n’Rolla. Darzyłam tego chłopaka ogromnym uczuciem. Nie był wcale namiętnym, płomiennym kochankiem. Wręcz przeciwnie. Po prostu był i był doskonały.
  
   „Shake up baaaaby! Twist and shout!”
    Noc należała do nas.

   Nad miastem wschodziło słońce, a ja wiedziałam już, że w skórach totalnych dupków kryją się kochane chłopaczki.



   Tej nocy śnił mi się dosyć dezorientujący sen.. Byłam w Polsce. Babcia, która niedawno zmarła chodziła po domu i straszyła. Mama była trochę w potrzasku. Ja nie wiedziałam co ze swoim życiem zrobić.. Obudziłam się zlana potem w hotelu w Malezji.
   W Malezji..
   Aha. Ok ok. No problem.

   Gdy rozbijanie się taxówkami po mieście się nam znudziło przenieśliśmy się do kurortu. Do naszej załogi dołączył jeszcze jeden chłopak. Hindus niedoszły poeta. Szczęśliwa siódemka.
   Co prawda czasem się rozdzielaliśmy. Miasto jest duże, a każdy z nich gra dobrze na prawie każdym instrumencie. Taki styl życia.
   Wędrując malezyjską riwierą z tobołami na plecach zatrzymało się przy nas auto. Menadżer robił obchód po swoich włościach i zagadał do nas co tutaj robimy. Zaprosił nas na scenę. Nas, nas.. dołączyłam do ekipy ze swoim fireshowem.
  Menager podłączył chłopaków do profesjonalnego nagłośnienia. Wiedziałam, że dadzą radę. Zresztą nie byli w ogóle przejęci faktem „przesłuchania”. Kochali to co robią i pozostawali w dalszym ciągu sobą. W końcu są tymi rockmanami co nie?
  To mnie urzekło. Chłopaki aby być kimś nie musiały nic udawać. Bawili się w najlepsze. Byli dalej sobą ze swoimi podartymi na tyłkach spodniami. Byli wolni.
  To ja się muszę nauczyć luzu. Za dużo razy ludzie jechali po mnie w przeszłości za brak przejęcia konwenansami. Nie doceniając innego stylu, traktując trochę jak śmiecia. Uuuu.. no ale to nie smutne przecież. Są miejsca gdzie ludzie nie mają tak nasrane w głowach i nie próbują cię za wszelką cenę ustawić do szeregu.
   Menadżerowi się spodobało.
   Dostaliśmy fuchę. Polską stówę za trzy godzinki wieczorami na łebka.

     
   O dziwo mnie również potrafi zmęczyć ciągłe przebywanie z ludźmi i przychodzą takie chwile kiedy chcę pobyć sama ze sobą.
   Gdy chłopaki stroiły gitary strzelając ładną popisówkę przed menagerem, ewakuowałam się niepostrzeżenie na plażę. Oczywiście na plażę nie taką z folderów turystycznych..
   Pomiędzy koparkami i glonami znalazłam kawałek mniej śmierdzącego piasku. Położyłam się obserwując leniwie niebo. Zza moich pleców dobiegł mnie znajomy śmiech. Anep mnie wypatrzył.
   Leżeliśmy sobie na piasku robiąc śmieszne zdjęcia i pisząc brzydkie wyrazy w obu językach. O dziwo niektóre były do siebie dosyć podobne.. tak jak np malezyjskie: cipat.
   W pewnym momencie poczułam wewnętrzny zew nawołujący do wysłania afirmacji w kosmos. Znalazłam patyk i napisałam na tym śmierdzącym malezyjskim piasku duże i wyraźne: „Wszyscy zasługujemy na życie swoich marzeń”. Po polsku.

   Nadszedł wieczór.
   Położyliśmy się spać jak zawsze po 7rano, a check out miał miejsce o godzinie 12stej.
   Będąc w stanie zawieszenia spowodowanego brakiem energii zdążyłam nawet mieć pierwszą sprzeczkę z Anepem wyzywając go od muzułmanów. Dopóki nie dawałam szoł z nimi nie miałam żadnych pieniędzy, a Anep samo dobro nie pozwalał przecież aby mi czegoś zabrakło. Tak więc moje poczucie niezależności lekko pocierpywało ;)
   Pół godziny po sprzeczce gdy powędrowałam z Andim – tym którego chciałam wcześniej zabić - do pobliskiego McDonald’a w poszukiwaniu wifi, mój los się oczywiście odmienił. Unia Europejska nie zapomina o swoich pupilkach, toteż znalazłam na swoim koncie ostatni procent grantu – 1 100zeta na bilet lotniczy do Korei. Wszechświat nie zapomina o swoich pupilkach.
  
  Dnia następnego mieliśmy pierwszy występ.
  Po kilku dobrych kawałkach z szaleńczym emocjonalnym wokalem Andiego chłopaki rozsiadły się na ziemi na bębnach i zaprosili mnie na scenę. Ludziom się podobało. Dobre połączenie ogień i bębny.
  Siedząc przy vip’owskim stoliku i spijając chłodzoną herbatkę koledzy punkowcy spytali się mnie czy mam rodzinę w Malezji, bo w końcu jakiś powód mojej bytności w tym kraju musi istnieć.. Mineło już trochę czasu. Spojrzałam na scenę i odpowiedziałam , z przekonaniem, że owszem.. Chłopaki są moją rodziną.

   Położyłam się za głośnikiem na scenie. Chłopacy w dalszym ciągu dawały koncert a ja odpoczywałam przed kolejnym wyjściem.. No i proszę. Jestem w trasie z zespołem Rock’n’Rolla.
 
  Dnia kolejnego wieczór się wydłużał.. czekaliśmy w pobliskiej knajpce na szóstą rano kiedy to zaczynała się nowa doba hotelowa i mogliśmy się normalnie wmeldować. Gdy tak zawisałam pół przytomna nad moją miską ryżu z kurczakiem przysiadł się do mnie Uan. Hmm..może by go tak nazwać jednak One?
   Jak to bywa późnymi wieczorami.. opowiedział mi historię swojego życia.
Uan należał również do ludzi, którzy byli bezdomni i uciekli z domu. Chyba jak każdy z tej ekipy…
Uan pojawił się na świecie poprzez dziwny splot wydarzeń. Jego ojciec próbował zgwałcić jego matkę w fabryce w której pracowała. Ich rodziny dowiedziały się o tym i jak to ma miejsce w tradycyjnej części Malezji – zostali zmuszeni do ślubu.
   Gdy Uan był mały ojciec rzucił go od tak sobie na podłogę. Mały Uan nie wiedział za bardzo co to ciasteczka dla niemowląt czy niemowlęce mleko. Jego ojciec od razu je sprzedawał aby tylko mieć kasę na wódkę. Po pewnym czasie postanowił sprzedać również i jego hinduskiej bezdzietnej rodzinie.
   Jego matka była dobrą kobietą. Odwiedzała go, chciała nawet go odzyskać (Uan mówiąc o tym z kamienną twarzą użył słowa „odkupić”). Zmarła na raka krtani gdy ten miał 8lat.
  W nowej rodzinie Uan też nie miał za dobrze. Matka nigdy nie komentowała jego poczynań tylko od razu lała po pysku. Jakby to powiedzieć.. była dosyć konsekwentną, zimną kobietą.
  Największy problem miał jednak ze starszą siostrą (chyba od strony ojczyma), która cierpiąc na jakieś porządne zaburzenia psychiczne nie chciała jednak łykać pigułek z obawy, że przytyje. Lała go metalową rurą od odkurzacza.
  Uan uciekł z domu gdy miał lat 14.
  Był mądrym chłopakiem. Dobrze gadał po angielsku, wypytywał się o niemiecki i polski. Znajdował różne prace dzwoniąc od czasu do czasu do swojej mamy poinformować, że daje sobie radę na co ona zazwyczaj odpowiadała „aha” i odkładała słuchawkę.


     Zapewne zabrzmi to banalnie po historyjce Uan’a, ale w sumie w tej chwili swojego życia ja też byłam bezdomna i tego wieczoru kiedy dostałam maila od Łucji w sprawie wypowiedzenia swojego mieszkania w Polsce za które bezsensu jest płacić w momencie kiedy mnie tam nie ma, poczułam się trochę nieswojo.. . Dalej nie mamy swojego mieszkanka w Korei i śpimy po znajomych. W Malezji sypiam z chłopakami po hotelach. No i kasę mam taką jaką akurat w tym tygodniu czy miesiącu zarobię.
    Poczułam chwilową obawę trwającą niecałe 3minuty. Tak zwany brak pewników w życiu, które w sumie i tak pewnikami nie są.
   Jednak gdy tylko weszłam na fejsa i przeczytałam te górnolotne polskie komentarze pełne tak dobrze znanego mi chamstwa to odechciało mi się wątpić. Jedyne o co się martwiłam to nie o siebie, ale o to, że inni martwią się o mnie. Pokazałam Anepowi maila od mamuśki, która wypisując setki zagrożeń wyraźnie podkreśliła, że Malezja to przecież „tak blisko Afryki gdzie jest AIDS!!! I nawet prezerwatywy przed tym nie chronią”. Anep od razu polubił moją mamę i kazał przekazać, że chociaż ma dready to czarny nie jest.
   Uświadomiłam sobie jednak, że taka jest natura rodziców i to czy znajduję się w Polsce czy na drugim końcu świata – nie zmienia to za wiele. Ciągle będą wynajdować nowe śmieszne powody aby panikować.
  Wracając do tematu.. mając tyle „domów” w różnych częściach świata nie mam ani jednego. Albo może raczej nie mając ani jednego mam ich aż tyle. Tak czy inaczej nie boję się.

  Wstał leniwy poranek w naszym pokoju. Przeszliśmy się kupić koszulkę dla Anepa, bo jak stwierdził nie miał żadnej czystej.
  Chyba wszystkie alternatywne chłopaki się tutaj znają. Wstąpiliśmy po parafinę do budki z rasta koszulkami i punkowymi obrożami. Czasami chłopaki grają razem.

  Przy powrocie do hotelu było mi pisane usłyszeć kolejną historię życia godną opowiedzenia.
  Andy też nie miał łatwo. Pochodzi z Bruneiu. Kraju w którym panuje sułtanat od 29 pokoleń i istnieje jedna legalna partia polityczna. Andy uciekł z domu kiedy miał lat 15. Pokazał mi swoje blizny na skórze od petów które zwykł gasić na nim jego ojciec. W sumie dobrze dosyć mu się wiodło, nawet wylądował na uniwerku w Singapurze (a może ściemniał). No i przeważnie był bezdomny.

  Dzisiaj wyjątkowo nie mamy koncertu w kurorcie, toteż rozłożyliśmy się ze sprzętem na pobliskim targowisku.
  Podczas mojego niewysokich lotów szoł, kiedy ogień dogasał, a ja postanowiłam ostatecznie położyć kres jego życiu kręcąc z demoniczną prędkością kółka.. poia wyślizgnęła mi się z lewej ręki szybując pionowo do góry ładnych kilka metrów ponad latarniami. Obróciłam się zdezorientowana faktem pustej ręki obserwując perfekcyjny lot ognia w powietrzu przypominający zarąbisty efekt specjalny. Na szczęście wyglądało to jak mega dobry trick.
  Okoliczna dziecięca hołota dorwała moje poie. Oczywiście niepodpalone. Dzieciaki cieszyły się ogromnie z możliwości pokręcenia jedną kuleczką na sznurku. A mnie ucieszył również ogromnie widok 10letniej dziewczynki obwiniętej burką - tradycyjną muzułmańską chustę – bawiącą się takimi zabawkami.
 
  Gdy zdychałam na trawniku po trzech numerach mój chłopaczek powędrował do sklepu po plastry na moje zdarte od kręcenia paluchy. Jedyne czego tak naprawdę potrzebowałam to przytulenia się toteż rozbawiałam chłopaków komentarzami w stylu „no gdzie polazł ten mój perfekcyjny dbający o mnie chłopak?”. Oczywiście słowo „mój chłopak” nie chciało mi przejść przez usta. Nie chęć zatrzymania się. Zawsze mogę odejść.

   Zaprzyjaźniliśmy się prawie z każdym sprzedawcą na targowisku. Ludzie kochali muzykę i doceniali chłopaków za ich styl i za to co robią. No i ciągle wypytywali się skąd mnie wytrzasnęli z tymi latającymi wokół mnie ogniami. Takie to typowe dla tych krajów.. ludzie są otwarci i chcą się poznawać. Nie chodzą po ulicach z wysoko zadartymi nosami mając wszystkich innych gdzieś. No i nie boją się ludzi. Kocham to.
   Malezja jednak zawsze pozostanie Malezją.
   Jeden znajomy kumpel chłopaków, z  wyglądu będący 100% hipisem chciał mi coś pokazać. Podeszłam, a on wyjął z klatki dwutygodniowe kociątku.. dzikiego kota. Oczywiście wkurzyłam się konkretnie. Ten kot to nie przydupas pupilek, ale dzikie, wolne zwierzę, którego miejsce jest w lesie. Jak ktoś uważający się za wolną, rozumną istotę może bawić się kosztem takiego stworzenia.

   Może się wam wydawać, że chłopaki są wieśniakami pochodząc z biednego (jak nam się wydaje) zacofanego kraju. Jednak oni też słuchają tej kultowej muzyki, którą znamy my. Też wychowali się na Linkin Park’u i wiedzą co to trans. Kochają Kurta Cobaina. Nabijają się gdy czasem słucham techno, które pomaga mi pisać. Skaczą po pokoju udając, że są na dyskotece. Też mają w Malezji wszystkie subkultury świata i wiedzą kim są goniący ich po ulicach skinheadzi. Nie różnią się za bardzo od europejskich nastolatków. No może mają czasami trochę więcej wyobraźni.
  Tak czy inaczej ja pokochałam ich, a oni mnie. Wypytywali się czy następnym razem przywiozę swoje koleżanki. Doceniali ogromnie to, że będąc dziewczyną nie krzywiłam się na ich szaleństwo. Ani na ich ciągłe pety w pokoju, ani na darcie ryja czy skakanie saltami po łóżkach. Byli w tym zupełnie autentyczni. Co więcej.. byłam w tym świecie razem z nimi.

   Tak naprawdę każdy z nas był inny. Zwariowany Andy ze swoją gitarą i porywającym wokalem był stuprocentowym rockmanem z dawnych czasów. Amal z kapslem od coli w uchu – najlepszy przyjaciel Anepa – słuchał metalu i hardcoru. Słodki Ebill wytatuowany cały w anarchie i punkowe czachy – był oczywiście punkowcem. Uan odnajdywał się w transach i muzie elektronicznej – taki nowoczesny transiarz. Mój Anep oczywiście był rastamanem pełną gębą. No a ja w sumie mogę zwać się neo hipisem.
   Wszyscy tak różni łączyliśmy się jednak razem we wspólnym klimacie. W jednym świecie.
 

   Pewnego dnia wróciliśmy ponownie na targowisko. Okoliczni handlarze przywitali nas uśmiechami i oklaskami.
   Lekko zmęczona całodniowym przebywaniem z ludźmi postanowiłam ponownie się ewakuować do swojego świata przynajmniej na jakieś pół godzinki. Obeszłam targowisko wokół w poszukiwaniu knajpki z kontaktami, jednak wszystkie znajdowały się pod gołym niebem. Przechodząc koło szaletu zaczepił mnie swoim szerokim uśmiechem grubasek z kitką „Aaaa Hello!”.
  Jak już wspomniałam.. całe targowisko nas znało. Grubasek wyciągnął swoją gitarę, ustawił stolik na którym mogłam się wygodnie rozsiąść z laptopem i wręczył mi mineralkę pytając czy jadłam kolację. Jego żona przedstawiła mi swoje latające wokół dzieciaczki. Po chwili rozmowy podpiął się do sprzętu i zaśpiewał piosenkę na moje przywitanie. Co chwilę zjawiał się jakiś przechodzień i witał z nim serdecznie. W Malezji ceni się ludzi.
   Gdy tak siedziałam grzebiąc sobie w komputerku podchodzili ludzie wręczając mi kasę za kibel. Haha. No proszę.. przez pół godziny pracowałam w Malezyjskim szalecie.

    Dzisiejszego dnia nie było energii. Jeden chłopak hindus Dave, który dołączał czasami do naszego grania – zemdlał dzisiaj na ulicy. Tak więc byliśmy zmęczeni i grało się tak sobie. Gdy nie ma się energii ludzie też tej energii nie czują. Nie dają się porwać tak więc i nie dają pieniędzy. Przydałoby się mieć kasę na opłacenie dzisiejszego hotelu tak więc ucieszyliśmy się  gdy przyszła nam z ratunkiem ekipa z Johor Bahru. Chłopacy punkowcy poznani przeze mnie na koncercie w kurorcie i kilku zwariowanych dreadziarzy sprzedających w pobliżu tshirty i inne pierdoły.
   Family United.
   W ośmiu grało się od razu inaczej.
   Po chwili zjawił się nawet koleś z profesjonalną kamerą. Bez wątpienia stanowiliśmy dobrą rozrywkę dla znudzonego życiem tłumu. Będziemy w publicznej telewizji w wiadomościach.

   Odpoczywając w przerwach na trawniku obserwowałam sobie latające po niebie bańki mydlane. Ktoś je sprzedawał.
    Czasami odpoczynek nie był za bardzo możliwy. Okoliczne dzieciaki przychodziły się przywitać stając nade mną w kółeczku i szturchając za dready z pytaniem czy wszystko ok. Oczywiście, że ok.
    Brałam też czasami australijskie didgeridoo do ręki. Gdy uczyłam się pierwszych dźwięków jeszcze za czasów ogólniaka nie sądziłam, że kiedykolwiek mi się to do czegoś przyda.
   Uan okazał się również niezłym bajerantem. Gdy bęben znajdował się w jego rękach jego twarz przybierała wyraz pełnego odlotu. Czasami też machał jedną ręką w powietrzu jakby tańczył na dobrej imprezie.
    Andy dalej pozostawał liderem o gołej klacie i słomkowym kapeluszu. Co nie zmienia faktu, że kasę zawsze dzieliliśmy na równiutkie takie same części.

    Pomimo zmęczenia, postanowiliśmy dzisiaj wypić za nasze zdrowie nad singapurską zatoką. W sumie był to pierwszy raz, kiedy tak poważnie piłam z chłopakami i spodziewałam się, że wiele z nas tego wieczoru wyjdzie.
  Stan po wódce zaczął mi odpowiadać. To dziwne, ale nigdy nie lubiłam pić uważając, że tym samym stępiam swoje czucie, a jestem w stanie zrobić dokładnie to samo z alkoholem co i bez. Tym razem jednak alkohol pozwolił mi czuć wyraźniej.
   Chciałam poznać chłopaków. Po pijaku zawsze wypływa z ludzi najwięcej.
   Dave rozlewał z zabójczą prędkością rozstawione wcześniej na murku połówki.. Anep upił się pierwszy. Był bardzo, bardzo kochany. W fazie odlotu chwyciłam swój notatnik i narysowałam w nim człowieka stojącego nogami mocno na ziemi z dużą, sięgającą wysoko aurą. Była pełnia księżyca. Podpisałam: „not afraid anymore”.
   Anep przejął drugą część kartki wypisując na niej swoje rastamańskie pierdółki. Serduszka, RASTA RASTA, peace, Lara, Poland ßà Anep, Malaysia, not Africa ok mom? No AIDS, no AIDS.
   Ebill dorzucił swoje punkówe rymowanki w stylu: „I hate myself. I want to dieee…” zakończone jednak zdaniem: „I want to merry you! Hahaha”. Ebill znalazł odpowiedź na swoje punkowe cierpienie. Rozmawiał przez telefon ze swoją ukochaną. Gdy skończył rozmowę wykrzykiwał jak oszalały w ciemną noc, że właśnie z nią się ożeni.
   Jednak to Dave był bardziej dojrzały.
   Gdy zobaczył moje pisanie.. dodał coś od siebie. Kilka krótkich wersów.. o komforcie jaki znalazł w swoich snach, o wyczekiwaniu.. o tym, że pragnie wolności, jednak jego oczy są ślepe. Zaczęłam z nim rozmawiać. Na kartkach zeszytu oczywiście.
   Ciągle nawiązywał do cierpienia, do systemu, do tego, że pieniądze znaczą dzisiaj więcej niż pokój. Trochę tego nie rozumiałam. Perfekcja nie potrzebuje żadnych warunków. Ma w dupie to w jakich czasach się znajduje. Rozmowa była długa.. dla niego perfekcja istnieje gdy inni ją dostrzegają, gdy ma odbicie w rzeczywistości. Dla mnie była czymś innym. Oczywiście gdy już powstanie – można ją wprowadzić do rzeczywistości, ale sama sobą takiej potrzeby nie prezentuje. Zależy wyłącznie od nas.
   Jak to bywa.. gdy trochę wypiję zaczynam swoje szaleństwo. Tym razem nie kopałam. Postanowiłam sobie popływać. Idąc legalnie w stronę wybrzeża, chłopaki podniosły stan alarmu. Wiedziałam doskonale co robię, jednak Anep razem z Andy’m zaczęli mnie ścigać. To też ja, nie chcąc wdawać się w targowanie o swoją wolność zaczęłam przed nimi uciekać. Niespodziewanie kamienie, po których biegłam z taką łatwością stały się.. powalająco śliskie. Toteż wywaliłam się porządnie. Usiadłam pod mostem. Chłopaki mnie dogoniły wymyślając, że są tutaj krokodyle. Że snajper z Singapuru mnie zastrzeli, bo to woda graniczna. Że jest tak brudno i będę chora. Zakończyli litanie opowieścią o jakimś tam królu, który wpuścił tutaj węże kilkaset lat temu i zapewne one w dalszym ciągu tutaj żyją. Chłoooopacy… Litości..
   Wróciliśmy do posiadówy.
   Nagle niewiadomo skąd Anep bardzo, bardzo posmutniał.. łzy zaczęły płynąć mu po policzkach.. Oczywiście nie miał zamiaru odpowiedzieć mi na pytanie co się stało. Domyśliłam się jednak sama. Po przeciwnej stronie Amal ledwo stał zalany prawie w trupa. Cały wściekły. Podbiegł do Anepa i już chciał mu przywalić, ale chłopaki zagrodziły mu drogę. Zaczął rzucać przekleństwami. Anep nie chciał walczyć, był wyłącznie bardzo przejęty faktem, że jego najlepszy przyjaciel chce go właśnie zabić.
   „Niektórzy nie powinni pić” – podsumował Andy.
 Amal zawsze jest cicho. Nigdy nie ma żadnych problemów. Wszystko trzyma w sobie.

    Słońce nad zatoką zaczęło wschodzić.
    Twardziel Dave wychylił łeb za barierki i rzygał do brudnej wody.
 Byliśmy już bardzo zmęczeni, zapytałam więc czy może by się tak udać do hotelu? Andy jak to Andy z wielką dumą stwierdził, że co to to nie i musimy dokończyć ostatnią butelkę. Wzięłam swój plastikowy kubek i postanowiłam to wylać. Andy zaczął wykrzykiwać, że nie ma mowy, że on to wypije. „Po co?” – zapytałam.
   Andy rozpoczął swoją litanię. Mówił, a raczej krzyczał o tym jak to siebie nienawidzi i jak bardzo każdego dnia chce umrzeć. O tym, że ma syna, którego kocha, jednak żonę ma zupełnie gdzieś. To przez dzieciaka.
   Stanęłam dokładnie naprzeciwko niego. Kilka centymetrów od jego twarzy patrząc mu prosto w oczy. Nie oszczędziłam mu wojowniczych komentarzy, że co on sobie myśli, że kim on właściwie jest, aby tak krzywdzić tą kobietę i czy myśli, że ona tego nie czuje? Że jest skończonym dupkiem. Nie każdy potrzebuje takiej sztucznej litości.
   Powiedziałam, że wyleję. Zbliżyłam się dokładnie przed czubek jego nosa. Andy dalej walczył krzycząc, że nie ma mowy, on to wypije i nie mam się ważyć tego wylać. W tej walce nie chodziło jednak o alkohol, chodziło o coś więcej.
   Anep śmiał się leżąc na asfalcie w otoczeniu narysowanych przez kogoś serduszek. Zawołał mnie po imieniu. Ktoś zapytał czemu nie dam spokoju i nie pójdę do kogoś kto mnie kocha. Ten wybór też nie był taki prosty. Walczyć czy po prostu kochać. Taki aktualny w moim życiu.
   Położyłam się przy Anepie i objęłam go mocno. Fala szczęścia wypełniła mnie prawie od razu. Miłość czasami jest lepsza od walki.
   Andy wylał swoją wódkę.

   Tak o to pijąc nad singapurską zatoką zaczęliśmy się poznawać..

    Na porannym śniadaniu znowu naszły mnie kolejne obserwacje w sposób dość uporczywy, pomimo tego, że nie miałam na nie za bardzo ochoty czy też siły. Niektóre osoby stołujące się w hotelowej jadalni krążyły po bufecie wybierając rozważnie i świadomie to co chcą zjeść. Inne leciały na głupka pakując wszystko jak leci. Taka mała rzecz a tak wiele mówi o człowieku..
    Po tym wieczorze podwójnie cieszę się, że wybrałam Anepa. On jeden nie ma filmów na bani. Rzuci tylko czasem takie rozbrajające „I like susu (milk). My mom susu.” na co my wybuchamy śmiechem wprowadzając całą jadalnie w stan lekkiej dezorientacji.
    Anep dopił do końca swoją wódkę jak to na dziecko ulicy przystało. Był zdrowo narąbany. Moja chęć na szaleństwo jeszcze nie opadła. Zaciągnęłam go pod prysznic nie spodziewając się zbyt wiele. Nie chcieliśmy moczyć swoich dreadów z różnych powodów (ponieważ ja umyłam swoje dzisiaj, a on swoich raczej nie mył). Woda lała się strumieniami a ja co chwilę lądowałam twarzą na mokrej posadzce zwijając się w rozkosznych konwulsjach. Chyba pierwszy raz w życiu aż tak. Totalnie, totalnie dziki chłopak. Wyrośnie na pięknego mężczyznę.


   Andy pojechał wczoraj do stolicy do swojej żony. Chociaż zarzekał się dzień wcześniej, że jej nie kocha, a na ślub wyłącznie przez dzieciaka. Trochę jednak o nią dbał.
   Dave przejął wokal. Nie był aż tak porywający, jednak wystarczał w zupełności.
   Dzisiejszego dnia Danga Bay świeciła pustkami.. Ja oprócz gorączki nabawiłam się skrętów kiszek od wcinania gorącej ryby. I tak wolałam robienie fireshowa, niż nierobienie niczego. Nawet w sumie cieszyłam się, że coś się wreszcie działo.
   To co zaczęłam odczuwać to chwilowe znudzenie brakiem zmiany. Codziennie budziłam się późnym popołudniem i wylegiwałam do wieczora. Następnie przychodził czas na szoły i kolejne zmęczenie.
   Potrzebowałam przyspieszenia. Cieszyłam się z perspektywy wyjazdu do stolicy oraz z faktu, że zbliża się sobota która to bez wątpienia jest dniem imprez również i tutaj. Wyciągałam Uan’a na transową imprezę.

   Nadeszła sobota, a nam występ się przeciągał.. około drugiej zapakowaliśmy się do vana z 6cioma lokalnymi chłopaczkami. Z Anepem i jego bratem, który przyjechał do nas dzień wcześniej. Ruszyliśmy w poszukiwaniu imprezy.
   Okazało się, że w tym kraju wszystkie imprezy kończą się w momencie gdy atmosfera sięga zenitu szaleństwa. Nie przeciągają agonii do białego rana pozwalając jej zdechnąć samoistnie.
    Anep oczywiście klubów nie znosił. Jak dla mnie był jeszcze w fazie młodocianego buntu kiedy to jest się „alternatywnym” i gardzi się dresiarzami. Chodziło tutaj przecież o mocny bit, nie różniący się za wiele od uderzenia w bęben, a nie o lansiarzy, którzy cie otaczają.
    Tak czy inaczej szukał ze mną imprezy. Gdy okazało się, że z imprezy dzisiaj nici.. przepraszał mnie bardzo bardzo. Od tej chwili cała szajka śmiała się ze mnie udając śmiesznym głosikiem, że są Larą: „Honeey! Party paaarty…”. Tak. Potrzebowałam szaleństwa.

   Wiedziona potrzebą eksploracji i tegoż to niespełnionego szaleństwa zakradłam się na dach hotelu. Od tego momentu było to moje ulubione miejsce. Duża przestrzeń, idealna na ogień przy dobrej muzyce. W dodatku zupełnie zaadaptowana do użytku. Znajdowała się na nim dosyć spora scena z telebimem. Uwielbiałam na niej leżeć i oglądać światła miasta nasłuchując jak tętni w nim życie.

   Nie uwierzycie, ale gdy Anep wypijał ćwiartkę wódki ciurkiem nie był wcale pijany. Za to gdy tylko sięgnął po dwa browary.. słaniał się na rękach. Uwielbiałam go za to.
   Zawsze gdy pijany – maksymalnie szczęśliwy. I zupełnie niewinny.
   Była czwarta w nocy. Skończyliśmy właśnie posiadówę z jego kolejnym szalonym wujkiem. Babcia Anepa urodziła 12 dzieci. 8 synów i 4 córki. Z drugiej strony drugie tyle. Około 24 mieszka w Malezji, kilku w Singapurze, jeden w Stanach.. Tak czy inaczej wujaszków ma wszędzie.
   Ten wujek był zdrowo trzepnięty. Będąc już po czterdziestce dalej rozlewał tanią wódkę nad rzeką. Gdy chłopaki grały stawał za nimi i darł się jak opętany. I oczywiście ciągle przekomarzał się ze mną po malezyjsku ucząc mnie różnych dziwnych ciętych ripost takich jak: „Ayah katu!!!” (twój ojciec!!!).
   Wylądowaliśmy w hotelu, a godzina była jeszcze za młoda aby spać. Anep paradował w swoich ulubionych bokserkach. Chwyciłam go za rękę i zaciągnęłam do windy. Wylądowaliśmy oczywiście na moim ulubionym dachu. W dwójkę na scenie w totalnych ciemnościach. Zatańczyliśmy nawet walca.
   Gdy wsiedliśmy ponownie do windy wydurnialiśmy się jak zawsze. W ramach żartu ściągnęłam mu gacie przed kamerą, na co on cały zawstydzony przewrócił się swoim pięćdziesięciosześcio kilowym cielskiem na tablicę z numerami pięter wciskając nie te co trzeba. Winda zamiast jechać na nasze piętro zaczęła się kierować w dół do recepcji. Mi to nie przeszkadzało, że mój mężczyzna paraduje po pięciogwiazdkowu w samych bokserkach, jednak mu to trochę nie odpowiadało. Wysiedliśmy wreszcie na parkingu.

   Wydawało mi się, że to ja rozdaję karty. Pojawiam się znikąd, robię lekki zamęt i odchodzę kiedy przyjdzie na to czas. Że to ja mam kontrolę. Jednak w pewnym momencie przyznam szczerze, że pomimo szczerych uczuć jakimi darzyłam tego chłopaka.. pomimo całej radości i wsparcia, które tak naturalnie wypływa z mojego serca.. i pomimo tego, że to wystarczyło.. Zaczęłam się w nim zakochiwać.
   I nie wiem co za bardzo z tym zrobić. Jego miejsce jest w Malezji. Nawet jeśli chce za mną podążyć.. nie chcę mu tego zrobić. Jego życie z przyjaciółmi tutaj jest wyjątkowe, a on jest szczęśliwy.
   Nauczyłam go jednego polskiego zdania, które wymawiał prawie jak rodowity polak: „Jestem twoim misiem”. Poinstruowałam go przy okazji, że gdy będę na niego zła, jest to metoda aby uczynić ze mnie ponownie oazę kochanej rozmiękłości.
   Gdy tak zasypialiśmy powtarzał to zdanie w kółko. Od momentu kiedy bobas i żona Andy’ego znaleźli się z nami w pokoju – Andy przestał wydzierać się po nocach i zdawał się być ciutkę bardziej odpowiedzialny. To też o szóstej nad ranem wziął mikrofon do ręki i zaczął nawoływać, aby ten się zamknął, bo śpią. Następnie przystawił go Anepowi pod nos. Śmialiśmy się jak oszalali.
   No właśnie. Andy wrócił.
   Nie ukrywałam swojego ogromu zdziwienia, gdy stanął tak przed wejściem do hotelu z bobasem pod pachą i żonką u boku. I o dziwo.. z małego niepoważnego chłopca cudem powagi sytuacji zamienił się w poważnego mężczyznę.
   To co rzuciło mi się w oczy i czym oczywiście podzieliłam się od razu z Anepem.. To co zawsze bardzo mnie dołuje i czego nie potrafię zaakceptować to to gdy widzę, że ktoś żyje w lęku. Żona Andy’ego była taka młodziutka.. i tak zupełnie zdezorientowana w swojej nowej roli. Sięgała mu do ramienia, ważyła chyba 40kilo, a jej oczy były pełne przerażenia. Dziewczyno.. ten chłopak to kretyn, a ty masz siłę.


   Znaleźliśmy się w stolicy.
   Jako misję numer jeden postawiliśmy przed sobą odnalezienie adaptera do mojego laptopa. Poprzedni spalił mi się po podłączeniu do kontaktu na hotelowym korytarzu, wywalając przy okazji dwa razy korki na dwóch piętrach.
 Przedzierając się tak przez centrum handlowe w „Ebill mode” oczywiście musieliśmy spotkać dziewczynę Ebill’a.. W sumie narzeczoną. Tą z którą chce się ożenić.
  „Ebill mode” polegał na tym, że miałam już serdecznie dosyć moich pięciu par hipisowskich szmatek, które zapakowałam ze sobą na tą wyprawę. Chłopaki nosiły dokładnie ten sam rozmiar co ja. Nic nie stało więc na przeszkodzie, aby wyglądać czasami to jak Ebil, czasami jak Anep czy jak hardkorowy Amal. Śmieszyło nas to. Dzieliliśmy się praktycznie wszystkim od biżuterii i męskiego dezodorantu zaczynając.
   Kupienie adaptera do koreańskiego Samsunga w Malezji okazało się nie lada wyzwaniem. Sprzedawcy ze śmiechem proponowali mi kupno nowego laptopa. Co prawda chciałam zainwestować w tanią podróbę, jednak wszystkie zasilacze miały nie potrójne ale podwójne wyjście, za to z ich dziwaczną potrójną końcówką w komplecie, którą da się zamontować tylko w Malezyjskim kontakcie. Lepsze to niż nic. Bez mojego samsunga zwariuję.
   Zmęczona tym całym sklepowym harmiderem przykucnęłam na chodniku i rozpoczęłam debatę sama ze sobą co teraz. Czy ja jeszcze wrócę do Malezji i czy muszę się nad tym zastanawiać inwestując 60zeta u chińczyków w pierdołę do kontaktu.
   Anep dobry człowiek jak to on, stwierdził, że ma kasę i pokazał z dumą swoje całe 90zeta (wspominałam już, że złotówka stoi minimalnie NIŻEJ od malezyjskich rinngietów?) to więc on mi zasilacz kupi. Nie rozumiałam tego człowieka.
   Czekaliśmy na pojawienie się jego drugiego brata. To ciekawe, że wszyscy w jego rodzinie są tacy normalni, a on stanowi jedyny wyjątek będąc chodzącym rastamańskim szaleństwem. Braciszek podjechał swoją sportową bryką. Wybraliśmy się po rzeczy Anep’a do chaty Daddy’ego.
 
  Ostatnie spotkanie z Daddim przebiegło nijak. I to chyba najlepsze określenie.
Nie znoszę bylejakości. Tym razem Anep nie zakradł się przez furtkę nocą, ale spotkał się z nim. Zaczął pakować swoje rzeczy. Na pytanie starego rockman’a czemu to robi i dlaczego nie widział go dobry miesiąc ten głupek zaczął coś ściemniać i tłumaczyć, że bierze koszulki, bo pracuje teraz dla swojego brata. I oczywiście poprosił mnie o to, żebym też kłamała, że niedługo się zmywam. Nie chciał mieć Daddy’ego na karku.
  Po dziesięciu minutach wsiedliśmy do auta. Nie pozwoliłam odpalić jego bratu auta, zamiast tego chwyciłam Anepa za rękę pytając się co on znowu odwala. Udaje, że wszystko w porządku rzucając głupie teksty do Daddy’ego: „see you soon”?! Każdy, nawet największy naiwniak nie da się na to nabrać. Przez sam szacunek do siebie samego jak on może robić z siebie takiego idiotę. Tak, byłam bardzo zła.
   Anep zaczął tłumaczyć, że nie znam Daddy’ego, że już więcej nie chce go widzieć.
Ale dlaczego o tym nie powie? Dlaczego nie powie staremu w twarz, że jest problem i póki co chce od niego odpocząć? Zamiast tego cała banda tchórzy ucieka do Johor Bahru. Może jeszcze by numery komórek pozmieniali bojąc się spotkania z jednym pięćdziesięciolatkiem. To nie jest mocne życie.

   Mieliśmy w planach zatrzymać się u jego siostry. Jednak okazało się, że nocuje tam jego kolejny z rzędu wujek za którym Anep tym razem za bardzo nie przepada. Zatrzymamy się więc u byłej dziewczyny Amala, która bardzo za nim tęskni.. Za Amalem oczywiście.
   Podjechaliśmy spotkać się z siostrą. No i oczywiście kolejnym wujkiem.
Knajpa w której usiedliśmy znajdowała się tradycyjnie pod gołym niebem. W odległości jakiś kilkuset metrów od światowej klasy centrum z dwójką bliźniaczych wieży po środku symbolizujących Malezję, znajdowały się typowe budy zbite z dykty. Wyprawa do toalety zakończyła się spotkaniem z czterema bydlakami wielkości 15centrymetrów nie licząc ogonów. Szczury biegały wszędzie.
   Byłam zmęczona. A może po prostu wkurzona na brak angielskiego u całej rodziny Anepa. Pomimo jego zapewnień nikt nie mówił dobrze po angielsku. No w ogóle nie mówił.

   Znaleźliśmy się w mieszkaniu byłej dziewczyny Amala.
   Nareszcie jakaś osoba w pobliżu rozmawiała po angielsku. Dałam upust swoim odczuciom, które narosły we mnie przez ostatnie kilka godzin, kiedy to nikt zupełnie nie potrafił ze mną porozmawiać. Zdziwiła się faktem, że w sumie jesteśmy razem. Bez żadnego dobrego wspólnego języka.. Spytała się dlaczego? Dlaczego chcę być z tym mężczyzną.
   Spakowała torebkę, odpaliła dunhilla i zebrała się do znajomych, zostawiając nas samych.
   Kończyłam pisać historię z Bali z dużą dozą motywacji. Tygodniowa przerwa wywołana spaleniem adaptera zadziałała. Jednak było już późno, a jak tylko przypominałam sobie tą całą psychodelę, która miała tam miejsce.. włosy jeżyły mi się na rękach. Owe wspomnienia wprowadzały mnie w niezłego doła.
    Mój chłopak był zmęczony to też mu odbijało. Postanowiłam wyluzować i wziąć prysznic. Znalazłam go leżącego w naszym dzisiejszym pokoju w tradycyjnych malezyjskich spodniach. Przeglądał moją muzykę. Gdy tylko położyłam się obok i pozwoliłam sobie na zatopienie się w tej chwili.. byłam znowu szczęśliwa. U pięknego, dzikiego mężczyzny z boku, słuchając wspaniałej, tak szczęśliwej muzyki.. Chciałam mu opowiedzieć o moim ogromie zdołowania gdy to odkryłam na Bali po raz któryś, że ta gonitwa zwana przez ludzi życiem nie ma sensu.. Jednak nie potrafiłam, a on nie pozwolił mi mówić. No właśnie.. po co psuć tą chwilę.
    Odpłynęliśmy sobie razem…

   Mieliśmy się dzisiaj zbierać z powrotem na wybrzeże..
   Zahaczyliśmy po drodze o McDonalda. W sumie zahaczyliśmy brzmi bardziej jakby to rzeczywiście było po drodze. W rzeczywistości przespacerowaliśmy się przez pół miasta zmieniając dwukrotnie linie metra. Chciałam wysłać w świat wieści z Bali, upewnić się odnośnie ceny biletu do Korei, sprawdzić konto.. A Anep chciał odwiedzić znajomych w Reagge Barze.
   Gdy zmęczył mnie komputer, usidłam na zewnątrz na metalowych barierkach przed Makiem oglądając bilbord z reklamówkami na wieżowcu naprzeciwko. Z głośników Maka dobiegała amerykańska muzyka dla nastolatków. Pomimo wieczoru dalej był upał. Ulice tętniły życiem, auta jeździły jak szalone.. Gdzieniegdzie przewijały się białe twarze fotografując się przy ulicznych straganach. Policjant leniwie drzemał w swojej budce nie przejmując się niczym.
   Świat żył sobie dalej.

  Gdy wybraliśmy się do Reagge Baru miałam przeczucie, że jest to jego miejsce. Po drodze mijaliśmy ulice na których Anep się wychował i miejsca w których miał zwyczaj grywać.
  Uliczny artysta malujący karykatury, którego zna od dzieciaka przypilnował jego walizkę na rozwalonych kółeczkach. Kierując się w stronę baru Anep nagle krzyknął jakiejś dziewczynie do ucha: „Yoooo!! Rastamaan!!”. Nie wiedziałam o co chodzi, jednak okazało się, że jest to dziewczyna z opowieści Andy’ego. Ta szalona, co bez większego powodu, wyłącznie aby przykuć uwagę lubi pokazywać publicznie cycki.
  Na miejscu jego przyjaciele przywitali go bardziej niż serdecznie.
  Naszły mnie rozważania odnośnie mojego miejsca.. że tak naprawdę moi przyjaciele to kropki rozrzucone na mapie. Będąc w trójmieście nie mogłam nigdy powiedzieć, abym należała do jakiejkolwiek paczki. Raczej żyłam swoim życiem.
  Następna moja myśl wiązała się z chwilą w której zostawiłam Anepa przez przypadek na stacji metra. Widząc, że nasza kolejka właśnie podjechała rzuciliśmy się w pościg. Dobiegliśmy do niej co prawda równo, jednak on ze swoją rozklekotaną walizką nie zdołał się wcisnąć do środka. Przez szybę zamykających się drzwi pokazał mi tylko na palcach ile stacji mam przejechać.
  Gdy znalazłam się sama przez 5minut spotkałam dwie osoby. Pierwsza kobieta widząc sytuację spytała się czy chcę do mojego przyjaciela zadzwonić? I czy wiem gdzie mam wysiąść? Opowiedziałam jej w streszczeniu o tym co robię w Malezji..
  Gdy już wysiadłam czekając na Anepa na stacji zaczepił mnie kolejny chłopak. Od tak po prostu dopytując się skąd pochodzę i czy tam fajnie.
  Nie dotyczyło to tylko mnie. Będąc już w drodze do Johor Bahru tym fajnym kosmicznym autobusem, zatrzymaliśmy się na szybkie siku. Anep czekał przed toaletą. Rozmawiał sobie ze sprzątaczami.
  Nie mogę w to uwierzyć. Wszyscy ze sobą tutaj rozmawiają. Bo taka jest ludzka natura. Bez żadnych chorych dodatkowych „ale my się nie znamy”. Cholera czemu Europa jest taka zamknięta..

  Wracaliśmy więc znowu autobusem, pomimo tego, że kasa szybko wypływała nam z portfela. Wybieraliśmy tą opcję, tak aby było czasem w życiu bezproblematycznie.
   Kilka godzin w autokarze dłużyło się niemiłosiernie.. Było już oczywiście ciemno. Bateria od laptopa znowu zdechła. Słuchaliśmy True Love - Soja wtuleni w siebie, a może bardziej w wygodne pluszowe fotele niż w siebie.. Ta pełna miłości piosenka już zawsze będzie mi się kojarzyła z tym szczerym, pełnym życia człowiekiem.
   Rozmawialiśmy nawet trochę. Ze słownikiem w ręce. Prostymi słowami. To angielskimi, to malezyjskimi. Anep chciał za mną podążyć. Nawet na mongolskie stepy na które planuję wybrać się niebawem. Był wolny. No ale co on zrobi bez angielskiego?
   „No problem honey. Mongolia no English. Mongolia shotgun”.


   Zatrzymaliśmy się na tej samej stacji co poprzednim razem. Stała na niej dokładnie ta sama obskurna, odrapana waga. Wskoczyłam z zaciekawieniem i.. Przez te kilka dni wypijając codziennie słodzone malezyjskie herbatki i wcinając McDonaldy gdy rzygałam już ryżem.. przybrałam cztery kilo. No i teraz nazwijcie mnie biedakiem a nie rozpuszczonym cielskiem.


   Zaczynałam rozumieć czym jest życie w Malezji. To czym i jak oni żyją.
   Pomimo tego, że większość kobiet chodzi zakryta od kostek po nadgarstki – nie czuje się dyskryminacji. Po pewnym czasie zaczęłam się nawet witać z nimi po muzułmańsku. Chwytając czyjąś dłoń w swoje i przyciskając sobie do czoła gdy osoba była starsza albo gdy był to ktoś dla ciebie wyjątkowy. Czy też po potrząśnięciu czyjejś ręki – położyć ją sobie na sercu w imię uznania.
  Z czasem też przestało mi przeszkadzać to, że oni wołając kogoś cmokają. Na początku kojarzyło mi się to ze zniewagą i wkurzało dosyć mocno.
  Anep co prawda co jakiś czas zaczerwieniał się gdy tylko popełniałam kolejne „fopa” o co było łatwo w tak odmiennej kulturze. Ale ja standardami nie przejmowałam się nigdy. Czy to w swoim rodzinnym kraju czy w obcym. A w obcym mając dobrą wymówkę bycia nie-tubylcem tym bardziej.
  Tak czy inaczej okazało się w rezultacie, że nie taki zły muzułmanin jakim go malują. Przestało mi przeszkadzać tak bardzo, że mój chłopak nazywa się Moho Hanafiah Bin Kamaludin. Oboje wiedzieliśmy, że w tym związku nie ma miejsca na dominację.
  Miałam tylko jedną niemiłą historię z muzułmaninem, który wcale nie pochodził z Malezji, ale z Iranu. Arabowie są TRAGICZNI.
   Pewnego wieczoru podszedł do mnie mężczyzna pytając się gdzie może zobaczyć mój kolejny występ. Myślałam, że pyta o chłopaków nie dojrzawszy jego niepokojącej fiksacji w oczach, wręczyłam więc mu wizytówkę.
   Po kilku dniach.. ten sam człowiek zjawił się na naszym występie na ulicy w pobliżu hotelu w którym mieszkaliśmy. Nie zauważyłam go. Kierując się po swoje płomienne zabawki przystanęliśmy z Anepem i jego bratem przed sklepem. Mężczyzna przykucnął na krawężniku.
   Zaniepokoiliśmy się dopiero, gdy koleś wszedł za nami do hotelu i od tak sobie niby niewinnie władował się na bezczelnego do tej samej windy co i my. Chciał dowiedzieć się w którym pokoju mieszkam.
   I tutaj będę wychwalać męską wojowniczość.
   Starszy brat Anepa stanął przed nim i pokazał mu, że ma wysiąść. Ten udawał głupka, że nie wie o co chodzi. Wysiedliśmy. Winda z pojedynczym pasażerem ruszyła w górę. My podjechaliśmy następną.
   No nie powiem.. zafiksowanie w oczach napalonego araba jest przerażające.
   Wiedziałam jednak, że chłopaki już dopilnują, aby koleś nigdy więcej się nie pojawił się w pobliżu.


 
   Wybraliśmy się dzisiaj do kina. Ebill wybrał jakiś amerykański film.
   Ku mojemu niezdziwieniu, była to amerykańska komercha pełna seksu, walki i ognia. W sumie duch walki i ognia mi odpowiadał. Fantastyka o pięciu seksownych paniusiach latających w szpilach z kałachami. Jednak efekty specjalne robiły swoje. Ujęcia były mistrzowskie. To też obudziło mnie to do życia i poczułam się znowu w swojej skórze gdy do moich uszu dotarł ostatni komentarz: „Now… FIGHT!”
    Powędrowaliśmy na taras. Bardzo fajne miejsce. Dorwałam fotel masujący. Dokładnie taki sam jaki znajdziecie na stacjach benzynowych w Korei. Gdy wrzucałam do niego piątaka ciesząc się perspektywą 15minutowego masażu, którym mogę podzielić się z moim kochaniem – ten oto kochanie dobiegł do mnie i zaczął machać łapkami krzycząc „nie nie nie” i próbując mnie przekonać, że jeden rinngiet wystarczy, a ja nie mam pieniędzy. Zaczeliśmy się przepychać, ja oczywiście jestem silniejsza. Na końcu z rozbawieniem pokazaliśmy sobie palce środkowe, a ja wepchnęłam go do fotelu w pełni przekonana, że on ze swoją „dzikością” potrzebuje tego bardziej niż ja. Dziwi mnie to, ale słowo „dziki” jest równoznaczne w malezyjskim ze słowem „brutalność” czy też „przemoc”. Może coś w tym jest. Masaż zrobi mu dobrze.
    Powędrowaliśmy również do sklepu z dziecięcymi wózeczkami. Tatuś Andy w podartych jeansach z fajką w mordzie przyśpiewywał co jakiś czas berbeciowi Beatlesów.
    W sklepie muzycznym zobaczyłam.. no wiecie co.. skrzypce. Życie jest nudne bez wyzwań.

    Chłopaki ruszyły na „basking” w malezyjskim stylu, to też dzisiaj nie ma ognia. Zostałam w hotelu spisując co się tutaj wyprawia i gadając trochę z ludźmi na necie. Pranie, małe taekwondo na dachu.. Wybiła druga, a ja zaczęłam umierać z głodu.
    Przebrałam się i wyruszyłam z hotelu w poszukiwaniu jedzonka. Zdziwiło mnie to, że po tych wszystkich wojażach i samotności bez pieniędzy w nieznanych mi krajach.. idąc teraz ulicą centralnie miałam lekkiego pietra. Pijani kolesie zaczepiali mnie na ulicy. Niektórzy cmokali, inni krzyczeli „hello! Hello! Stop stop!”. Na ulicach sami pijani pogubieni kolesie albo dziwki wyczekujące na klientów.
    Nasze budki z jedzeniem były już zamknięte. Upatrzyłam jedną budkę z hamburgerami. Jajka się panu skończyły, to też zamówiłam podwójnego cheeseburgera bez sera jak to w Azji bywa. Spojrzałam w prawo. Gruby hindus siedzący samotnie przy stoliku mrugnął do mnie porozumiewawczo. Zaczęłam rozmawiać ze sprzedawcą hot dogów widząc w nim jedynego normalnego tej nocy. Mieszka w Singapurze, gdzie za dnia pracuje w Starbucksie. A nocami w Malezji sprzedaje na ulicy hamburgery. Zapytałam czy nie jest zmęczony.. on jednak zasuwał, bo widział w tym większy sens. Właśnie się oświadczył swojej dziewczynie i próbował zarobić na ładny domek nad zatoką.
     Wracając do hotelu znowu to samo. Gruby hindus gadał właśnie z jakąś prostytutką. Coś tam krzyknął, ale oczywiście nie wdałam się w dyskusję. Chłopacy pod sklepem.. znowu to samo. Starszy ochroniarz zabrał swoją butelkę z wodą z ławki abym się przysiadła. Nie nie, ja pójdę do hotelu, dzięki bardzo..
    No tak. Bez kałacha ani rusz. Jednak gdy tylko moc podwójnego burgera dotarła do mojej krwi wszystko wróciło do normy.
    W hotelu czekali już chłopacy. Anep poszedł mnie szukać. Nic dziwnego, przerąbana ta dzielnica nocą. Jednak pomimo tego, nie dam się zamknąć w pokoju hotelowym. Nigdy przenigdy.
    Anep wrócił. Naprawiał mi dready. Wybraliśmy się na spacerek po snickersa. Z nim i z jego bratem, który zaczął mi się kojarzyć z moim osobistym lifeguardem. Okolica się nie zmieniła, ale faceci przestali zaczepiać. W dalszym ciągu ludzie tej nocy na ulicach byli dziwni.. Gdy czekaliśmy w barze na zamówione smażone banany dla wygłodniałej załogi, podeszła do nas jakaś kobieta. Rzuciła jakimś liściem na stolik i zapytała czy nie chcemy heroiny. Chińczyk, może Chinka.. transwestyta. Brudny , nieciekawy światek.
   
    Wyłącznie jeden dzień po ustawieniu statusu, informującego że o to Lara jest w związku.. Anep zaczął mnie wkurzać. Wkurzać tym, że zachowuje się jak chłopiec. W końcu nim jeszcze jest.
    Nie wiem czy czekać na cudowną odmianę.
    Wstałam wcześniej to też zeszłam na dół usiąść na kompa. I na dach trochę poćwiczyć. Wystarczyła godzina, a ja stęskniłam się za moją pokraką.
    Wieczorem jednak sytuacja się powtórzyła. Chłopaki idą na basking, fireshowa owszem i zrobimy, ale trochę później. Zostałam w hotelu oglądając jakieś głupie filmy.. Anep obiecał przybiec o 22 i zabrać mnie na wspólny performance. Poprosił, żebym tym razem nigdzie się nie ruszała.
    Jak to ja.. nie usiedzę. Minęła godzina, dwie, a mnie zaczęło znowu palić. Przymierałam też z głodu. Wskoczyłam do łazienki w podskokach i już wychodziłam na miasto kiedy to wybiła ta 22 i mój kochanek stanął w drzwiach. „Chodź, chodź idziemy!”. Oświadczyłam mu dobitnie, że właśnie wybierałam się na kolację i idę zjeść pieczone banany w cieście. „Nie nie nie, zjesz na rynku chodź chodź”. Moja twarz i moje oczy przybrały wyraz demona śmiejącego się z wyższością. Nie będziesz mi rozkazywał kotuś. Poszedł ze mną.
    Ciężko nazwać to złością. Raczej wkurzoną mobilizacją. Czas ucieka. Wydawałam połowę kasy z grantu i nie planuję utknąć w Malezji na jeszcze dłużej. Nie będę siedzieć jak potulna żonka w hotelu czekając na zbawienie. Anepowi się dostało trochę niesłusznie. Chłopak zarabia teraz kaskę z myślą o moim bilecie powrotnym..

    Obserwuję w jakie to różnorakie fazy przechodzi mój fireshow. Początkowa dezorientacja zastąpiła się z czasem wyczuciem i fantazją w poiach. Teraz z kolei czuję się znudzona nie zmieniającym się repertuarem, chociaż oczywiście kobieta tańcząca z ogniem jak zawsze budzi i będzie budziła dużą sensację na ulicach miasta..
    Czasami biorę do ręki didgeridoo. Nie jestem za dobra, jednak z pewnością stanowimy ciekawy widok siedząc tak we dwójkę na ulicy z długimi aborygeńskimi rurami.

    Zbliżają się moje urodziny.
    Mój kochaś chciał zadbać o mój bilet powrotny, to więc wybraliśmy się na wycieczkę do Citibanku. I oczywiście na targowisko porobić trochę szoł. Tańczyło mi się dobrze. O północy wybiły mi 23lata.
    W sumie nie przewidzieliśmy dzisiaj żadnych specjalnych atrakcji. Dopiero jutro w nocy kiedy moje urodziny będą trwały dalej, a zacznie się już weekend. Jednak ten wieczór był dla mnie specjalny. Nie, wcale nie musiałam go takim czynić, sam się specjalnym stał.
    Jak zawsze oberwało się biednemu chłopaki, który przecież ciągle o mnie dba spełniając to moje mniejsze to większe zachcianki. Na myśl o siedzeniu w hotelu dostałam piany. Nie tyle co piany, ale przestałam się odzywać, a odzywanie zastąpiło się samoistnie głębokich oddychaniem i kurwikami w oczach.
     „Idę się przejść.
     Gdzie? Jest środek nocy?
     Nie wiem. Idę się przejść.”
   Anep samo chodzące dobro podążył za mną. Nie trenuję to też mnie nosi. W dodatku nie czuję abym spędzała jakoś konstruktywnie czas pomimo tego, że robię jednak codziennie fireshowy, uczę się malezyjskiego i poznaję kupę ludzi. Było ciemno, a okolica taka sobie. Minęliśmy ogromny metalowy dach fabryki na który można było wskoczyć pod przykrywką nocy, z murka znajdującego się jakieś półtora metra od brzegu dachu. Idealny Prince of Persia. Minęliśmy również kamienne poprzeczki ustawione nad płynącą kanalizacją po których można tak super skakać. Oczywiście w tym stanie mało brakowało, abym to zrobiła. Jednak nie chciałam być egoistyczna i chociaż wiem, że Anep kocha moje szaleństwo.. czasami wolę oszczędzić mu nerwów, nawet jeśli wiem, że z pewnością by mnie to uzdrowiło.
    Chciałam biec.. Wzór chodnika przypominałam wijące się ślimaki, które zawsze rysowałyśmy z Wandzią na naszych polnych pilskich dróżkach. Usiedliśmy wreszcie pod drzewem. Tak potężnym, a tak pokrzywdzonym.. Okoliczne wieśniaki składowały tam odpady ze swojego życiowego syfu. Zapytałam Anepa czego on właściwie chce od życia. Czy to jest wszystko o czym marzy? Codzienne granie na targowisku i nie robienie niczego? Czy on niczego nie kocha?
    Po powrocie do hoteu chwyciłam swój dziennik. Nakreśliłam wyraźnie swój kierunek i to co zrobię. Przywróciłam też swoją codzienną praktykę. Zasypiając słuchałam znowu Enigmy i czytałam Castanedę. Miałam nadzieję, że tej nocy sny również będą wyjątkowe.
    Bunt czy też pokorna prośba zadziałały. Sen był bardzo realistyczny i bardzo znaczący. Znajdowałam się z jakąś grupką ludzi w jakimś kolejnym miejscu. Chociaż bardzo się lubiliśmy, wiedziałam, że nie są to osoby na których mogę z pewnością polegać w momencie kryzysu. Atmosfera była niepokojąca, a zarazem mobilizująca. Coś wisiało w powietrzu. Była noc, zapowiadało się na ogromną burzę, ale taką wyniszczającą, przypominającą kataklizm, wielkie zmiany klimatyczne. Przez ostatnie wydarzenia w Japonii skojarzyło mi się z chmurą radioaktywną. Tak czy inaczej, wiedziałam, że nie jest to najlepsze miejsce na wielkie zorganizowanie w momencie kryzysu. Ludzie szykowali się na coś. Podobno nie tylko natura się burzyła, raczej była to jak zawsze sprawka człowieka. Ludzie oszaleli pokazując swoją potęgę, przypominało to wielką wojnę na świecie. Media, radio, telewizja, plotki.. wielka propaganda mówiąca, że nie ma się czego obawiać. Że.. sklepy będą pracować normalnie. Kilka dni później.. pieniądze straciły swoje znaczenie. Ludzie zaczęli sami produkować żywność.
    Może to tylko lęk tkwiący głęboko we mnie. Poczucie, że ciągle czerpię z zasobów innych ludzi, którym nie ofiaruję swojej przyszłości.. Nigdy nie czułam, aby to było egoistyczne. Cieszyliśmy się swoją obecnością, samoistnie dzieliliśmy chwilę razem.
    W tym śnie nikt nie nazwał tego 2012, tym bardziej mi nie pojawiła się ani na chwilę taka myśl. Jednak myślę, że zamiast do Ameryki Południowej skieruję się do.. Piły. Do lasów w których się narodziłam i do zapachu, który zawsze będę pamiętać. Do domu.
   
    Gdy tylko obudziłam się dnia następnego wszystko zaczęło na powrót działać. Zaparzyłam herbatę w kubku i przeszłam się z nią do sklepu po owocki. Jak bardzo uwielbiam poranny spacer po ulicach miasta sącząc powoli herbatę z ulubionego kubka.
    Powietrze znowu pachniało, słońce dawało energię, a woda mineralna orzeźwienie. Byłam żywa.
Wiedziałam, że nie może być inaczej. Że muszę iść swoją drogą w swoim świecie. Inaczej zawsze będę doprowadzała się do stanu frustracji kiedy to wychodzę z domu nocą i idę przed siebie.  
   Zaczęło nas jednak dzielić. Nieubłagalnie, musiało się to stać. Muszę być sobą.

   Nocą wybraliśmy się na urodzinowe party.
   Wypiliśmy z Anepem po większej ćwiartce. Upił się. Ja nie. Dalej pozostawałam szczęśliwa, w dodatku z większą dozą odwagi. Leżeliśmy na kamieniach nad zatoką. Patrzyłam w gwiazdy. Śpiewałam stare, tak pełne mocy plemienne pieśni Rainbow. Śpiewałam je do księżyca, do wody zatoki, do świateł miasta.. Czerpiąc z nich siłę. Czułam się wolna, a moja moc rosła..
   Pijany Anep zaciągnął mnie do swojego jeszcze bardziej pijanego brata. Było już po pierwszej, chłopaki ciągle grały po knajpach. Andy jak to zazwyczaj śpiewał z jedną wielką radością na ryju. Było widać, że ten człowiek to kocha. Umierał z radości. Śmialiśmy się do nich. Narąbany Anep szaleńczo krzyknął: „No Woman No Cry!!!!” po czym jak zawsze Andy pokazał mu środkowy palec.. i zaśpiewał. Magia magia momentu..
    Szukając imprezy udaliśmy się do miejsca, gdzie mieściło się obok siebie pięc klubów. Wszędzie wejściówki po 40zeta od łebka. Andy zaciągnął nas do miejsca, gdzie co prawda nie płaci się za wstęp, jednak gdy tylko się tam znaleźliśmy zrozumiałam, że oni mają zamiar.. siedzieć. Siedzieć i pić. Spytałam się czy ktoś idzie ze mną. Ja idę tańczyć. Ebill stanął w gotowości, brat Anepa również. Jednak mi nie chodziło o taniec w barze. Chwyciłam swój portfel i ruszyłam przed siebie.
    Ochroniarze zdębiali gdy odpowiedziałam im, że jestem sama. Wpuścili rzecz jasna za darmo. Wewnątrz klubu okazało się, że znowu klubem on nie jest.. Wszyscy siedzą. Może z pięć osób coś tam wywija na parkiecie. Stałam oparta o stolik chłonąc mocny bit. Podszedł do mnie jakiś chłopak tłumacząc, że tak wyglądają imprezy w Malezji. Niektórzy tańczą tylko „shuffle” dance, czyli z góry ustalony taniec z choreografią. Litości, gdzie jest dzikość?!
   Bit jednak mnie trochę uspokoił. Wróciłam do chłopaków. Wzięłam Ebill’a pod rękę. Nie zważałam na miejsce. Czy to bar z masą siedzących kolesi gapiących się na tyłki, czy miejsce gdzie wszyscy razem naprawdę łączymy się w szaleństwie.. Ja zamierzałam tańczyć.
   Anep w tym czasie doprawił się piwem. Tym, co go zawsze zabija.
   Gdy już zaczęłam tańczyć.. nigdy nie przestawałam. Przykleiło się do mnie kilku hindusów. Co chwilę któryś to ocierał się o moje plecy, przyklejał do twarzy. Chłopaki co jakiś czas podchodzili do takich delikwentów i mówili im głośne „spierdalaj od naszej dziewczyny koleś”. Mi to nie przeszkadzało. W sumie nic mi nie przeszkadzało.. tańczyłam. Wlazłam na podest. Rola Master of Puppets na imprezie jest niesamowicie łatwa w muzułmańskim społeczeństwie, gdzie ludzie centralnie boją się szaleć. Dj zapytał jak się nazywam. Zadedykował mi kawałek. Gdy kolejni hindusi ustawiali się w kolejce lub też stawali w czworo przede mną spytać się z którym teraz zatańczę.. na podeście stanął narąbany Anep. Uniósł ręce do góry i zaczął się drzeć, po czym z hukiem przewrócił się na podłogę. Pomimo narąbania widział jak tańczę. Nie wziął tego do siebie. Emocje to element dobrego dzikiego tańca, a ja zawsze stawiam granicę.
   Narąbany Anep rozumiał jeszcze mniej angielskiego niż rozumie zazwyczaj. Gdy tylko obkleiła mnie kolejna grupka, a ja nie miałam miejsca nawet aby tańczyć podbiegłam do niego. Od razu znalazł nowych przyjaciół pytających się czy mogą pożyczyć jego dziewczynę? Kretyn nie zrozumiał i śmiał się przytakując „sure sure”.
   Amal był ciągle u boku Anepa. Było mi trochę głupio, że musi to czasami wyglądać jak konkurencja między nami. Kiedy to ja biorę go pod rękę do toalety, a zjawia się on oznajmiając, że on z nim pójdzie.. Zawsze jest i będzie najlepszym przyjacielem Anepa i mam nadzieję, że tak zostanie.
   Zaprzyjaźniłam się z Ebillem. Na koniec gdy zamknęli klub o tej typowej dla Malezji 3 w nocy, czyli godzinie zdecydowanie za wczesnej.. Ebill przywalił jednemu hindusowi za to, że ośmielił się próbować mnie pocałować. No i oczywiście każdy się pytał czy jak położę swojego chłopaka do łóżka to czy się z nimi spotkam. Luuuuudzie.. szaleństwo nie musi oznaczać ruchania.
   Nie wierzyłam, że to już koniec, przeszłam się więc z One’m po okolicy. Tak, tak One’m. One nie chciał za mną tańczyć, uważając, że jest to za perwersyjne. Za to układał właśnie plan wyjazdu ze mną do Korei.
   Spotkaliśmy chłopaków z obsługi, dj’a również. Dostaliśmy dwie wejściówki na jutro za free. Obiecał też zagrać dla mnie kilka transowych kawałków. No nie powiem… czuję się w żywiole.
  
   Usiadłam w zamkniętej kawiarni przy recepcji odebrać zaległe maile. Lubiłam to miejsce.. Jedynie cienka szyba dzieliła mnie od malezyjskiej ulicy. Tej nocy owe malezyjskie ulice zalewane były tajfunem.. Nigdy w swoim życiu nie widziałam tak potężnej burzy.. pionowe tafle wody czyściły wszystko dogłębnie, łącznie z chylącymi się do upadku palmami. Czułam się trochę samotna w tej scenerii w tak nieznanym tajemniczym świecie.. gdy tylko odpaliłam internet zszokowała mnie przeogromnie prawie setka życzeń w mojej skrzynce.. Jednak to co napisała moja pilska przyjaciółka  Esiu było totalnie rozbrajające, a jej chłopak Grochu jeszcze paroma tekstami to poczucie dobił. Magii nie trzeba szukać tak daleko..
   Świecie proszę cię, abyś zawsze był taki wspaniały i abym nigdy więcej w Ciebie nie zwątpiła.

   Dzień po mnie ma urodziny żona Andy’ego. I to w dodatku 18ste. Z tej okazji.. nic specjalnie nie robiliśmy. To Andy poszedł się nałoić, a żonka grzecznie, po muzułmańsku siedziała w pokoju z małym berbeciem. Co to za zwyczaje kurde.
   Wieczorem graliśmy na targowisku. Od pewnego czasu zawsze grałam z nimi. Siedziałam na ziemi koło Anepa i dmuchałam w didgeridoo. W sumie rura była baaardzo zużyta i dźwięk byle jaki, więc zastanawiałam się czasami czy przypadkiem nie jestem po prostu dodatkową atrakcją i ozdobą zespołu. Robiłam oczywiście w dalszym ciągu fireshowy, które zawsze przyciągały wszystkich spacerowiczów z okolicy. Dzieciaki na mój widok podnosiły alarm wykrzykując zawsze głośne „api api api!!!!” – ogień, ogień, ogień.
   Sobotni wieczór jak zawsze oznaczał całe morze przelewających się uliczkami ludzi. Po pierwszym szole zjawiła się władza targowiska. Nie dziwiłam się ich obawą. Nie tylko tamowaliśmy bazarowy ruch, ale i wywijałam ogniem mając do dyspozycji wyłącznie jakieś 5metrów kwadratowych. W zamian poprosili nas abyśmy.. przenieśli się na scenę.
   Jakieś dwieście metrów od targowiska odbywał się festiwal. Profesjonalne tancerki w tradycyjnych sukniach tańczące z kwiatami w dłoniach powolne, wyglądem przypominające tajlandzie tańce ludowe. Bardzo estetyczne, powabne, czasami aż kiczowate. Zespół z bluesowym wokalistą, który w sposób czysto mistrzowski wykonywał „Smooth in the waaaater” ze swoją 60letnią chrypką. Rodzinki z dzieciakami, które molestowały swoją obecnością klauny rozdające baloniki. Taki o to rodzinny festiwal.
   Weszliśmy w sam środek rozpierduchy. Rozłożyliśmy się ze sprzętami.. trzy didgeridoo, dwie djembe, jeden kocioł w który ostatnio zainwestował Amal, trzy różne tamboryno-przeszkadzajki. Właśnie dzięki ostatniemu zakupowi Amala – kotłowi – czułam się jakbym znowu grała sambę. Tylko, że tym razem naprawdę należałam do zespołu, nie będąc w nim przydupasem. Ludzie oszaleli. Mieliśmy super kopa grając w siedmioro. Wyskoczyłam z ogniem robiąc master fireshowa. Tłum krzyczał jak oszalały.
   Raz na górce, raz w dolinie.

   Powietrze było dzisiaj wyjątkowo rześkie. Nocą nie mogąc spać wybrałam się na spacer do seven eleven wciągnąć hot doga. Mój kochany chłopaczek podreptał za mną nie chcąc narażać mnie na uliczne nieprzyjemności. Siedzieliśmy na ławce sącząc Mirindę aż wzeszło słońce.
   Powietrze więc było dzisiaj wyjątkowo rześkie o godzinie 16stej kiedy to rozpoczął się nasz nowy dzień. Zostaliśmy zaproszeni na kolejny festiwal. Tym razem o wiele ciekawszy, bo organizowany w miejscu zwanym „Lost Malaysia” będącego alternatywną galerio-klubownią. Miejsce było niesamowite. Na ścianach wisiały dawne chińskie reklamówki. Stare aparaty fotograficzne stały na barze. Siedząc przy stoliku i sącząc cappuccino z łatwością zapadało się w magiczny klimat hmm.. no prawie śródziemnomorski. W sąsiedztwie ktoś zainwestował w tak typowe dla południowej Francji domy z wypalonej słońcem gliny. Urzekły mnie okna z drewnianymi  (_()*tutaj totalnie zapomniałam słowa, może ktoś mi przypomnieć?  Drewniane do zamknięcia okna przed upałem;p), które otaczały ze wszystkich stron kawiarnię… widok rozpościerał się na ocean z którego unosiła się przyjemna orzeźwiająca bryza.
   Festiwal polegał na tym, że okoliczne alternatywne świry zjechały się swoimi ogórkami i trabantami sprzedając handmade’y. Pierwszy raz widziałam takie skupisko alternatywnego underground’u w Malezji. Ogromny piknik na trawniku w połączeniu z dobrą, szaloną muzyką wprawiał nas w taki też nastrój. Biegałam za Ebillem boksując się i próbując rzucić go na trawnik. Ten za to najczęściej zaczepiał mnie w najmniej spodziewanym momencie po czym szybko uciekał przed moim kopniakiem wymierzonym w jego zgrabny punkowy tyłek.
   Graliśmy w grę laczkową.
   Jedna drużyna stawała na linii i próbowała laczkiem zbić trójkątną piramidkę ułożoną z pozostałych laczków. Jeśli się udało.. drużyna biegła ją odbudować, kiedy to przeciwnicy w tym samym momencie celowali w nich owym laczkiem. Było niesamowicie śmiesznie. Laczki latały wszędzie w powietrzu. Muzułmańskie dziewczyny jednak do twardzieli nie należą to też szybko przegrałyśmy.
   Daliśmy za to ładnego muzycznego czadu.
   Ukrop był niemiłosierny.. aż zrobiło mi się słabo od tego dmuchania w tą ponad metrową rurę… Tłum jednak chciał fireshowa. Speaker zapowiedział go już dwukrotnie.. Czułam, że coś pójdzie nie tak, jednak ugięłam się.
   Kilka prostych ruchów i.. splątały mi się łańcuchy. Jedna kula ognia zaplątana wokół mojej dłoni. Nie panikowałam, nie mogłam jednak ich rozplątać oraz tym bardziej uwolnić swojej dłoni. Podbiegł do mnie spanikowany Uan z ręcznikiem.
   O dziwo.. ogień wcale mnie nie oparzył. Za dużo razy bawiłam się ogniem, aby się go bać, nawet w sytuacji gdy nie mogłam poruszyć ręką.
   Nie było to więc groźne. Jedynie.. no nieprofesjonalne. I niefajne. Wkurzyłam się. Od trzech tygodni robię codziennie te same motywy. Powinno wychodzić coraz lepiej prawda? Wręcz przeciwnie.. dopada mnie ogromne zmęczenie i znudzenie tematem. Nie skupiam się na tym co robię. Szoł robi się coraz, coraz gorszy.. Następnym razem zainwestuje w bycie muzykiem.
    Tak więc raz na górce, raz w dolinie.

    Byłam zła po występie. Anep jak zawsze wziął winę na siebie. Nie wiem ile on tak wytrzyma biorąc odpowiedzialność za moje nastroje na swoje barki. To ja podejmowałam swoje decyzje w życiu, nawet jeśli znajdowałam się w tej całej, czasami wkurzającej Malezji dla niego.
   Gdy tylko zaczynałam czuć, że się tutaj duszę nie realizując swoich pasji i tak jakby stojąc w miejscu.. Wystarczył dźwięk bębnów rozbrzmiewający w powietrzu, a ja czułam się znowu dobrze. Przynajmniej przez chwilę.
  Szkoda mi biedaka. Obserwuje jak się męczę od kilku dni.. To mnie zabiera do parku, muzeum, które co prawda już nie istnieje.. to obiecuje zoo, to pizza hut. A mi ciągle jest tak samo.. bez szaleństwa. Normalnie. Bez żadnych misji, bez pasji. Czuję się jak uwięziony ptak. Nie chcę się tak czuć głownie z uwagi na niego. Nie chcę żeby widział, że po trzech tygodniach z nim w Malezji zaczynam czuć się nieszczęśliwa.. Żyjąc w hotelu gdzie każdy dzień przypomina poprzedni, a postęp w moim życiu jest znikomy.

   Tak więc jednego dnia, aby złamać rutynę wstaliśmy wcześniej niż zazwyczaj i wybraliśmy się do parku. Park okazał się być niesamowitą zieloną oazą pełną pięknych starych drzew z pałacem księcia, czy kogoś tam ważnego, no i nieistniejącym muzeum. Istną oazą w samym środku tętniącego życiem miasta. Taxówkarz, który nas tam zawiózł dostarczył nam pierwszej rozrywki, mianowicie już przy samym starcie miał problem ze swoim starodawnym wehikułem. Gdy wjechaliśmy na teren parku, zawołał nas strażnik. Kierowca przyhamował, a jego silnik automatycznie zgasł. Już się z tego miejsca nie ruszył. Zepchneliśmy starego grata na pobocze.
   Nie tylko auta nie działają w Malezji. Muzeum również zamknięto ponad rok temu. Jedyną atrakcją pozostał więc park. Powędrowaliśmy alejkami przed siebie. Zza drzew wyłonił się dawny pałac księcia. Był przepiękny, o wiele bardziej stylowy niż aktualny – biały w zachodnim kicz-stylu. Z daleka było widać, że jest w bardzo złym stanie. Stylem przypominał południowe dworki renesansowe o tych idealnym proporcjach. Rozłożysty, nieprzesadny, idealnie wkomponowany w ogród. Zakochałam się.
   Już przeskakiwałam przez małe druciane ogrodzenie, aby obejrzeć go z bliska, kiedy to Anep się przestraszył. Nie rozumiałam dlaczego ten chłopak wszystkiego tak się boi? Policji? Że nas zamkną za chodzenie po ruinach?
   Pierwszą interesującą rzeczą jaką zobaczyłam w parku było stojące samotnie strzeliste białe drzewo z korzeniami wystającymi ponad metr nad ziemią. Tak naprawdę korzenie miały formę omchlonej białej ściany. Od razu się w nich schowałam. Cudowny zapach, jakby znaleźć się z powrotem w kołysce. Żartowaliśmy z Anepem, że jak będziemy bezdomni to zamieszkamy w korzeniach tego drzewa. A tutaj obok będzie nasz salon. Z chęcią zamieszkałabym pod tym drzewem nawet mając pieniądze.
   Tupaje (tak jakby od polskiego słowa „tupać”) czyli wiewiórki zawisały z gałęzi. Co chwilę coś się ruszało. W pobliżu znajdowała się kępka jeszcze innych dziwnych form życia – strzelistych palemek o cieniutkich, ale jak zapewniał Anep, bardzo silnych pniach, w dodatku.. całych pokrytych kolcami.
   Zza zakrętu było widać mały japoński ogród z domkiem po środku. Taki mały, a zupełnie wystarczający. Przewspaniały, tak pełny harmonii. W stawach pływały rybki. Koło budowli ustawiony był jeden duży kamień z zagłębieniem w którym gromadziła się woda z deszczu. Rozsiedliśmy się na mostku obok drewnianego tarasu. Tak, żyjąc  w takim miejscu można być szczęśliwym..
   Podczas dalszego spaceru odkryliśmy kolejną piękną rzecz.. nad alejką nadbudowano tak charakterystyczne patio po którym pięła się bujna roślinność tworząc wrażenie spaceru w dzikim tunelu. Zupełnie jakby spacerowało się po puszczy.
   Nie rozumiem jak ludzie mogą spędzać całe życie mieszkając w blokach jak biedacy. Tak jakby zamknąć się w klatce niczym chomik i odmówić sobie całego bogactwa świata.

    Anep się zmęczył, a ja wypatrzyłam kolejne powalające swoim urokiem drzewo. Tym razem miało formę kielicha. Jakby to drzewo wiedziało czym można zachwycić człowieka i specjalnie przybrało tak foremny kształt. Postanowiłam się na nie wdrapać.
    Zadanie okazało się wcale nie takie proste. Stara kora odpadała pod moim ciężarem. Do najbliższej gałęzi grubości pnia normalnego drzewa miałam dwa metry. Nie dawałam za wygraną i atakowałam ze wszystkich stron. Drzewo rosło nad alejką gdzie kręciło się pełno ludzi walczących dzielnie o swoją kondycję. Maszerowali w obcisłych gaciach i podróbkach adidasa udając, że biegają. Co jakiś czas ktoś zatrzymywał się z komórką w ręce i kręcił filmik z moimi zmaganiami. Najczęściej jednak ludzie uśmiechali się do mnie życząc powodzenia i taktując moje chwilowe zajęcie jako bardzo dobry sport wyczynowy. Nie udało mi się. Ubabrałam się za to cała. I byłam bardzo szczęśliwa. Oprócz przechodniów przyglądały mi się leniwie wielbłądy wystawiające łby zza ogrodzenia zoo.
   Co na to wszystko mój towarzysz.. Anep tak naprawdę był zadowolony. Zazwyczaj patrzył z uznaniem na moje szaleństwo rzucając łamanym angielskim: „stajlo lara, you staajlo”.  Lepsze szalone życie niż byle jakie.
   Wspinaczka na ponad stuletni pomnik przyrody wymęczyła mnie ostro, ale nie na tyle aby zrezygnować z odwiedzenia mojego ukochanego renesansowego dworku.
   Tak naprawdę nikt się nim nie interesował, był zupełną ruiną. Zakaz wchodzenia do wewnątrz wynikał wyłącznie z niebezpieczeństwa zwalenia ci się czegoś na łeb. Ok, nie muszę nawet wchodzić do środka.
   Anep usiadł przy płocie. Bał się. Zaczęliśmy rozmawiać.. Dlaczego on widzi wszędzie zakazy? Czy nie rozumie, że zakazy działają wyłącznie w momencie kiedy ludzie się boją? Bojąc się oddają im władzę. Opowiedziałam mu co o tym sądzę. Oczywiście mój kochaś nagle nie stał się masterem angielskiego, to więc gestykulowałam przy tym do potęgi.
   Kontrola jest możliwa wyłącznie jeśli ludzie się boją. Jeśli nie rozumieją, że są wolni i tak naprawdę nikt nie stoi powyżej ich. Wierzę w to, że człowiek może być swoim własnym panem.
   Gdy podchodzi do ciebie człowiek w obklejonym mundurku z pałą – chce cie wystraszyć. Tylko tak może zyskać nad tobą kontrolę. Tak naprawdę jest takim samym człowiekiem jak i ty. Też się boi.
   Myślę, że gdyby ludzie zaczęli wierzyć w siebie znikłaby cała masowa kontrola, tak powszechna w naszych czasach. Jednak ludzie się boją. Wolą być sterowani. I kontrolowani strachem. „Nie rób, bo cię ukażemy. Bo to jest PRAWO.” A prawo nie służy, prawo kontroluje. Wmawiają ci, że jesteś za głupi aby żyć bez niego. Mogą mnie pocałować.
   Dworek był cudowny. Miejsce przemagiczne. Gdyby słuchanie się „mądrzejszych” było moim życiowym priorytetem.. dzisiejszy spacerek byłby nudnym spacerem po alejkach z hot dogami w rękach, a ja uznałabym życie za coś przeciętnego.
  
   W hotelu odbywał się dzisiaj najazd muzułmanek w ich śmiesznych szlafrokach. Jak one wytrzymując w potrójnych kaftanach z tą całą chustą tak starannie owiniętą wokół głowy?
    Czekaliśmy na windę dobre dziesięć minut. Pedałowanie w dół z 17stego piętra za bardzo nam się nie uśmiechało. W windzie również panował ścisk. Czułam się nieswojo w otoczeniu ośmiu świętojebliwych muzułmanek. Nie poleciały jednak żadne krzywe spojrzenia pod moim adresem.
    Wieczorem, po całej przygodzie w parku energia ze mnie opadła.. zaczęłam się nudzić. Rozsiadłam się w hotelowym Lobie z laptopem i czytałam Castanedę, kiedy to za oknem dojrzałam znajomego chińczyka z wąsikiem w żółtym tshircie. Tego samego, który tak mnie obfotografował kiedy graliśmy ostatnio na ulicy. I szeptał mi ciągle jaka to jestem piękna.
    Chłopaki szczerze go nie lubiły, ja się go lekko obawiałam. Zastanawiałam się czemu siedzi po drugiej stronie szyby na ławeczkach? Jednak gdy tylko przyjrzałam mu się dokładniej zauważyłam, że..on spał. Pod nogami cała kałuża rzygów. Biedny człowiek, też nie wie jaki obrać kierunek w życiu..
    Anep odkrył mój stan..Znudzenia, zmęczenia bezproduktywnością.. Wyciągnął mnie do seven eleven pytając czy chcę swoją ukochaną czekoladę? A może lody?
    W tym stanie w sumie nie chciałam za bardzo nic.. sięgnęłam po sardynki. Anep podbiegł do mnie ze swoją ulubioną czerwoną puszką zawierającą makrelę w pomidorach. Chłopacy przy kasie się śmiali: „One shot”. Powędrowaliśmy wcinając makrelę  z puszki z powrotem do hotelu. Było to ulubione jedzenie Anepa z czasów jego bezdomności. Kochany chłopaczek, wie jak mnie pocieszyć.
    Chińczyk w żółtej koszulce przeturlał się na chodnik, gdzie zasnął na dobre.

  Dzisiaj obudziła nas ulewa. Podobało mi się to, przynajmniej coś się dzieje.
  Powędrowaliśmy do Pizza hut, gdzie za nie za dobrą pizzę płaci się fortunę. Jednak Anep chciał zrobić wszystko abym czuła się dobrze. Nie rozumie, że to zależy wyłącznie ode mnie i tego co robię ze swoim czasem.
   Jednak pizza trochę pomogła. Co prawda po godzinie, dwóch chłopacy znowu strzelali sobie durne fotki, głowili się przez godzinę jak otworzyć mojego bluetooth’a, po czym w końcu ewakuowali się na rundkę baskingu aby mieć z czego opłacić hotel. Nie miałam ochoty wlec się za nimi. Już wolę zacząć się uczyć matematyki.
   Pobawiłam się trochę z synkiem Andy’ego. W sumie raczej nie tyle co „z nim” tylko „nim”, bo ma zaledwie 2 miesiące. Jego żona cały czas siedzi z nim w hotelu gapiąc się w telewizor. Można dostać pierdolca.
    Dzieciak jest śmieszny. Taki głupiutki jak warzywko, nie wie o co kam an. Powoli przełamuję swoją niechęć do dzieci, ale mój bobas z pewnością nie spędzi swojego dzieciństwa przed głupim telewizorem. No chyba, że chciałby doprowadzić do frustracji swoją młodą mamuśkę.
    Może uznacie mnie za wariata, ale metodą nie pozwalającą mi tutaj zwariować okazał się.. taniec. Taki pełen ognia. W ciemnościach na dachu. Uwielbiałam się na nim zamykać i tańczyć do upadłego. Całe życie towarzyszą mi treningi.. gdy ich w moim życiu brak, muszę zapewnić sobie coś co da mi jakieś przyspieszenie. Dwa dni bez ruchu i mnie roznosi.
     Tak więc tańczyłam. Tańczyłam bardzo sporo. Mam nadzieję kupić małe płonące wachlarze, które będąc łatwe w obsłudze mogą okazać się idealnym atrybutem do tańca. Katharina miała racja. Gdy stoisz w miejscu dopada cię diabeł. Gdy jesteś w ruchu.. możesz zaśmiać mu się w twarz.
     Wzięłam też do ręki poie i ku mojemu zaskoczeniu.. nie mogłam tańczyć. Miałam już ich dosyć, nie ufałam im. Odłożyłam je na bok. Nie wiem kiedy ponownie po nie sięgnę. Stawiam teraz na wachlarze i na taniec, a nie na trickowanie w powietrzu łańcuchami.
     Chłopacy wrócili z grania gdy ja brałam leniwie prysznic. Ktoś zaczął się dobijać do drzwi łazienki. Nie zdążyłam otworzyć ich na czas. Brat Anep’a rzygał właśnie na korytarzu.
     Siedząc w ręczniku na łóżku obserwowałam zachowanie Andy’ego. Jak zawsze procenty namieszały mu w głowie i do jego repertuaru zachowań doszło kozaczenie. Darł ryja na innych, że mają się zamknąć, bo on mówi. Patrzył z taką pogardą we wzroku aż prosząc się o przywalenie.
     Nie doczekałam się wolnej łazienki, to też zeszłam na dół do Anep’a, który po raz setny przeglądał swoje zdjęcia na facebooku’u. Po chwili zjawiła się narąbana kompania z tym ostro trzepniętym wujaszkiem na przedzie. Wstawionemu Amalowi nie wystarczyło za wiele, aby zacząć zadymę. Ebill podszedł do niego szturchając go w ramię z pytaniem czy idą się jeszcze napić? Ten na to niespodziewanie zdzielił go w pysk.. Ebill odskoczył i zaczęła się szarpanina.. Chłopaki były do tego widoku były przyzwyczajone.
      Nie chciałam się mieszać w ich sprawy, ale zachowywali się jak gówniarze. To ja ich rozdzielałam stając pomiędzy nimi. Gdy Ebill wyszedł na zewnątrz wykrzykując przekleństwa wcale sytuacja się nie rozluźniła.. Amal próbując się do niego dostać staranował szklane drzwi. Chwyciłam go w pasie. Nie szarpał się ze mną za bardzo, to nie o mnie chodziło. Miałam też wrażenie, że w jakiś sposób go uspakajam.
     Usiedliśmy z wujaszkiem na krawężniku załamując ręce. We mnie w dalszej części buzowały niezdrowe emocje, które tak łatwo było przejąć od chłopaków gdy spojrzało się im w oczy. Żal, smutek i poczucie pokrzywdzenia malowały się na ich twarzach. Racja, to nie taekwondo. Takie walki są chore.
     Anep chwycił Amala i wepchnął go do windy. Byłam pewna, że jak tylko zjawi się w pokoju w którym jest Andy, a ten otworzy chociaż na kilka sekund swoją jadaczkę – zdemolują cały pokój. Pobiegłam do góry. Anep próbował uspokoić swojego przyjaciela krzycząc do niego, że jak tak bardzo wszystkich nienawidzi to niech go zdzieli. Swojego najlepszego przyjaciela. Poskutkowało.
    Amal trzasnął drzwiami, nie mogłam się dobić do pokoju.
    Na dole wujaszek dalej roztrząsał sytuację tłumacząc, że on do wieku 35lat również był taki narwany. Chłopacy powinni znaleźć sobie dziewczyny – poczucie odpowiedzialności oraz dojrzałość która się z tym wiąże, zawsze temperuje charakterki.
    Piliśmy piwo do szóstej rano. Nie przeszkadzało mi to, bo w telewizji ustawionej na ulicy leciała właśnie transmisja z zawodów w synchronicznych skokach do wody. Lekko podpity umysł szybko się wciągnął w podziwianie ludzkiej perfekcji..
    Oczywiście gdy się podpiję chcę wykorzystać swój stan euforii. Anep uwalił się na krzesło, a ja puściłam muzykę i zaczęłam.. tańczyć. Gdy tak miotałam się dziko po podłodze na korytarzu, nagle ze swoich norek zaczęli się wyłaniać goście hotelowi kierując swoje kroki powolno na śniadanie. Jednej muzułmanki nie zauważyłam kończąc właśnie swój obrót z kopnięciem wymierzonym we framugę drzwi. Na bank będą jutro skargi.

    Anep bardzo chciał iść do zoo, jednak obudziliśmy się zdecydowanie za późno. Na zewnątrz zanosiło się na burzę, to też z kąpieli w morzu również nici. Zależy mi na niej, ponieważ wczoraj kiedy to chłopaki skakały sobie do gardeł, znalazłam w swoich włosach dziwne prehistoryczne żyjątko zwane.. wszą. Podobno przeskakują na ludzi z bezdomnych psów, a metodą na ich pozbycie się jest właśnie kąpiel w słonej wodzie.
    Ciężko znaleźć w Johor Bahru kawałek czystej wody. Wszędzie pływają śmieci i ropa ze statków. Najlepiej chyba jest w Singapurze, jednak wątpię aby znajdowała się tam dzika plaża o jaką z pewnością mi chodzi.
    Siedzieliśmy na zewnątrz kombinując czym by się tutaj zająć. Dosyć szybko okazało się, że mamy jednak co robić, bo.. wyrzucają nas z hotelu. Nawet mnie to cieszy, szczerze już nim rzygam.
    Pierwsze skargi poleciały na nasze nocne przesiadywania na korytarzu i ponoć za głośne rozmowy. Myślę, że chodziło jednak o bluesowe przygrywki na gitarach o szóstej nad ranem, które co by nie mówić.. były mistrzowskie.
    Druga sprawa to śmierdzący rzyg na korytarzu.
    A trzecia to to, że Amal jednak te szklane drzwi dnia wczorajszego wyłamał.

    Do mojego stanu niezadowolenia dołączył Anep. Również strasznie się nudził. Przenieśliśmy się na dach nasłuchując skrzeczące ptaki alarmujące się wzajemnie o nadchodzącej burzy. Wzięłam djembe Amala ze sobą. Ciekawe czego się jeszcze zacznę uczyć z nudów? I ciekawe czy podstawy matematyki czy też podstawy gry na bębnie kiedyś w życiu mi się przydadzą? Uwielbiałam jednak to robić dla samego momentu robienia.
    Może opowiem coś o bracie Anepa.
    Gdy pierwszy raz przybyłam do Malezji i spotkałam go w ich rodzinnym domu był nieźle znudzonym życiem chłopakiem o wyglądzie dresiarza pod trzydziestką. Pracował w tej małej mieścince w której się urodził. Chyba wszystkie noce spędzał przed telewizorem. Taki normalny chłopak o spokojnym życiu bez szału.
    Wpadł do nas w odwiedziny już ładny tydzień temu i.. został. Chłopacy okrzyknęli go mianem: „Rasta King” śmiejąc się z jego nowej rastamańskiej czapy. Heri, bo tak ma na imię, stwierdził, że bardziej opłaca mu się granie z chłopakami, gdzie jest w stanie wyciągnąć stówkę dziennie za te kilka godzin, niż spędzanie życia pracując na stacji benzynowej.
     Gdy wybraliśmy się na pizzę do tego tragicznej malezyjskiej pizzy hut – Heri zaczepił jedną kelnerkę, która to opuściła z hukiem stertę talerzy. Poprosił mnie o kawałek kartki i długopis. Nie sądziłam, że takie metody jeszcze działają, jednak.. umówili się ze sobą dnia następnego i nawet spotkanie doszło do skutku. Myślę, że powoli życie mu się rozkręca.

   Chłopacy się rozdzielili tworząc dwie drużyny. Przypomniało mi się, że basking tak naprawdę może być chwilą przepełnioną szczęściem. Nawet jeśli Uan to nie Andy i trochę czasami fałszuje - unosił nas duch wolności. Tak.. muzyka zawsze wybudza mocno z letargu.
    Odkryliśmy miejsce z najlepszym Nasi Lemak w mieście. W dosłownym tłumaczeniu Nasi Lemak oznacza tyle co „gruby ryż”, co interpretowałabym raczej jako „ryż od którego robisz się gruby” ;). To właśnie w nim zakochałam się podczas mojego pierwszego pobytu tutaj. Ryż gotowany w mleku kokosowym z dodatkiem ostrego sosu i półwysmażonego jajca.
     Wchłonęliśmy po dwie porcje i.. zasnęliśmy nad talerzami.
   
     W hotelu około 2giej w nocy czekała na skypie rodzinka. W sumie tatuś planował mega konferencję, jednak jak to opinie ludzi.. bywają rozbieżne. Najbardziej spodobał mi się wujaszek, który podszedł pod kamerkę przekazać tylko, że Internetu i globalizacji nie uznaje to też porozmawiamy na żywo w Europie, czyli może po tym jak minie kolejny rok. Babcia nie chciała zabierać czasu, a jedyna osoba, która solidnie powiedziała coś od siebie to.. brat dziadka, 87letni staruszek wcale nie dziwiący się technologiom świata współczesnego.
   Rozpakowali moje prezenty gwiazdkowe wysłane  do nich z Korei cztery miesiące temu.. Czas zasuwa.

    W pokoju znowu nie dało się spać. Telewizor nadawał na całą pizdę, światło zapalone, ludzie zachowywali się jakby był środek dnia. Moje zmęczenie zamieniło się w wymęczenie. Usiadłam na korytarzu z moim dziennikiem i zaczęłam dawać upust swoim emocjom. Podbiegł do mnie Anep jak zawsze pytając się czy jestem zła na niego. Taki egocentryzm w życiu rodzi wiele niepotrzebnych komplikacji.
    Nie wspomniałam jednak o tym, czemu tak naprawdę ewakuowaliśmy się z pokoju. Koleżanka Man’a – kolegi Uan’a zjawiła się w nim dzisiejszej nocy. Opinia o niej była jednoznaczna. Taka dziewczyna którą każdy może przelecieć, to też gdy położyła się spać z bólem głowy – tutaj opinie były niejednoznaczne, czy spowodowanym bójką czy nadmiarem chlania czy jakiś prochów –Amal postanowił sobie ulżyć. Normalnie pewnie by mnie to nie ruszyło, ale w tym scenariuszu w jakim się znajdowaliśmy.. to była już przesada.
    Po kilku tygodniach miałam szczerze dosyć obserwowania cierpienia w oczach ludzi. Jak mogę wierzyć w to, że życie to coś wyjątkowego jeśli wszyscy wokół traktują siebie jak śmieci? A traktując się tak ich życie nie znaczy nic więcej niż życie śmiecia.
    Opowiedziałam Uan’owi o swoich odczuciach. Że tak naprawdę zamknięcie się w pokoju z siedmioma ludźmi o tak dużych problemach po kilku tygodniach ciągnie mnie w dół… Żona Andy’ego, która to ciągle siedzi zamknięta w pokoju przed tym telewizorem poczuwając się do obowiązku bycia mamusią i nie robiąc po prostu cholera nic.. Pijany Andy który aż kipi kpiną i nienawiścią. Amal, który jak się narąbie to chce nawalać wszystkich swoich przyjaciół po kolei, bo nie potrafi z nimi normalnie porozmawiać o tym co w nim siedzi.. Ebil, który stwierdza co jakiś czas, że jednak dzisiaj ma dobry dzień to też pić nie musi.. Heiri ze swoją normalnością i brakiem fantazji aż do bólu.. no i ta dziwka w pokoju, która chyba sama nie wie czego chce, albo siebie aż tak nienawidzi.
    Anep przysłuchiwał się z zaciekawieniem, jednak jestem pewna, że nie za bardzo zrozumiał o co chodzi. To jedyne życie jakie zna i nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Że tak naprawdę można by było żyć bez tej całej bulwersacji będąc ze sobą.. szczerym.
   Ulżyło mi.

    Wynieśliśmy się z hotelu o godzinie 12stej. Śniadanie o prawie ludzkiej porze i popołudniowa drzemka.. Tym razem chociaż hotel przypominał komunistyczną kanciapę, czułam się w nim dobrze. Zajęłam zwalonym na ziemię materacem wnękę pod oknem i szafą. Tworzyła przytulne wrażenie sypialni. Spało się bosko, w pewnym odcięciu od codziennego syfu.
    Zrealizowaliśmy plan Anep’a – wybraliśmy się do Zoo. O dziwo wszyscy podłapali ten pomysł, widocznie sami już byli znudzeni swoim życiem.
    Zoo zawsze mnie wkurza. Jeden z najbardziej egoistycznych wynalazków ludzkości. Zamknąć życie w klatce i przyglądać się mu z ciekawością dla rozrywki. Jednak czasami lepiej sobie uświadomić stan rzeczy, niż go ignorować.
    Malezyjskie zoo nie było aż takim piekłem jakby się wydawać mogło. Zwierzaki miały jako takie warunki. Pochodziły głównie z Australii.. te jeżowce śmiesznie plujące kolcami czy cała masa skaczących dziko małpiatek.
    To o czym jednak chcę napisać to.. orangutany. Widziałam je na żywo po raz pierwszy i.. zdębiałam. One były JAK LUDZIE. Zupełnie, totalnie ludzkie. Gdy tak nachylaliśmy się nad ich wybiegiem.. normalnie się z nami porozumiewały. Naśladowały naszą mimikę, leniwie przewracając się z boku na bok.. Uwierzcie lub nie, ale w pewnej chwili Sally – bo tak miała na imię orangutanica – wzięła kipa do ręki i pokazała nam, że chce.. zapalić. Chłopacy wybuchneli śmiechem, odpalili Surię i rzucili jej na wybieg.. ta chwyciła profesjonalnie peta do ręki i zaczeła go.. palić. Zupełnie jak człowiek, nawet bawiąc się dymem, raz wypuszczając przez nos raz przez usta i robiąc kółeczka w powietrzu. Gdy już wypaliła całą fajkę zgasiła kipa na ziemii.
     Tak naprawdę zwierzęta bardzo przypominają mi ludzi. Przy czym są bardziej szczere i mają mniej śmieci w głowie, to też czasami dochodzę do wniosku, że życie z nimi byłoby o wiele lepsze niż życie z większością ludzi.
     Lwy chłodziły się w cieniu. Głupki jak zawsze zaczęły je zaczepiać. Nie przeszła im ochota nawet po tym gdy jeden szympans wziął do ręki kamień i wspinał się po kratach aby nam nim przywalić. Prawie się mu udało.
     Gdy Anep rozpuścił swoje dready i podbiegł do barierek z wyszczerzonymi zębami i dzikim wrzaskiem „wraaaaaah” nie uwierzycie również, ale.. przestraszył solidnie młodego lwa. Tamten, podskoczył przerażony i.. uciekł na drugi koniec wybiegu.
      Ogólnie to zwierzęta raczej akceptowały swój los. Spędzały swoje życie bardzo leniwie, łapiąc się każdej sensacji nie pozwalającej im zwariować z nudów. Myślę, że małpy nawet rozumiały o co w tym całym cyrku chodzi. Jedyny problem miały te zwierzęta, które rozumiały i nie akceptowały faktu, że są zamknięte. Minęliśmy klatkę z szopami. Dwoma. Jeden, starszy przesypiał leniwie w kącie swoje życie. Za to ten drugi, młodszy, nieustannie próbował się z niej wydostać. Godzina, dwie.. za każdym razem gdy przechodziliśmy obok jego klatki – ten sam widok. Chodził biedak od jednego kąta do drugiego próbując łapką otworzyć druciane wrota. Setki, tysiące razy dziennie.. Ciągle w kółko. Niesamowicie przerażające.
      Wybraliśmy się również na plażę.
 Zagospodarowana plaża przypominająca swoim wyglądem kurort, znajdowała się dokładnie naprzeciwko szkoły dla chińczyków. Nie wiem czy pamiętacie z pierwszej części Malezji, ale mniejszości narodowe w Malezji żyją zupełnie w swoich światach.. Chińczycy mają chińskie szkoły, a Hindusi hinduskie..
      Przed budynkiem próbę miał właśnie zespół bębniarzy. Chińczycy mnie nie rozczarowali. Wszystkie plotki na temat ich pracowitości okazały się prawda. W szeregach było ustawione dwadzieścia kilka kotłów.. to co oni wyczyniali było szołem na skalę światową, bez ściemy.. skakali między bębnami, zamieniali się nimi, chowali, grali na bębnach swoich sąsiadów i na kilku na raz.. wszystko w niewyobrażalnie dynamicznym tempie nie pozwalającym złapać oddechu.. Jak oni to robią? Taka synchronizacja w prawie trzydzieści osób.. Brzmiało jak orkiestra.
      Po kąpieli w morzu, kiedy to zostaliśmy przymusem wyciągnięci na brzeg z racji kręcenia jakiejś sceny malezyjskiego serialu, podeszliśmy do budki sprzedającej żarcie na patykach.
      Jedzenie w Malezji jest bardzo dobre. Naturalne, nie-metropolitarne.
      Pani budkowa zaczepiła ze śmiechem robiąc różne dziwne uwagi. Oczywiście wychwalała mój biały wygląd, śmiejąc się przy tym, że Anep wygląda jak małpa i nasze dzieci w przyszłości będą komicznym połączeniem.

     Wymęczyłam się pływaniem. Wreszcie mogłam normalnie wysiedzieć. Obejrzałam leniwie w łóżku chyba z cztery odcinki Dexter’a, po czym zasnęłam również wreszcie około północy.

     Dzisiaj popołudniu graliśmy pod bankiem. Jak to w piątek – kręciło się na ulicach masa ludzi. Uzbieraliśmy jakieś 270zeta w niecałą godzinę.
     Co prawda didgeridoo na którym gram ma taki straszliwy dźwięk, że jak stwierdziłam w stylu chłopaków – mogę je sobie tylko włożyć w dupę.
     Podszedł do mnie Dave i zapytał czy mam przy sobie mój notatnik…
     To ciekawe, że zawsze rozmawiamy wyłącznie na papierze. Tak jest bezpieczniej i możemy wymienić się swoimi najintymniejszymi myślami. Dave odkrył stronę na której znajdowały się ślady mojej mającej niedawno miejsce irytacji. Nie chciałam, aby ktoś to czytał.. nie było zbytnio górnolotne. Odpisał jednak również i na to. Był przekonany, że każdy ma swój kierunek w życiu, nawet jeśli go nie widzi. Że właśnie to w jaki sposób dana osoba żyje jest kierunkiem. Jak dla mnie jest to raczej przejaw braku świadomości w życiu.

     Ponieważ weekend oficjalnie się rozpoczął.. wyciągałam Uan’a na imprezę.
     Uan, jak to dobry kumpel, oczywiście się nie zgadzał. Argumentował, że kluby kojarzą się z czymś niegrzecznym, gdzie powinnam przebywać pod ścisłą kontrolą mojego muzułmańskiego chłopaka, który to klubów nienawidzi.
     Nie miałam zamiaru zabierać go ze sobą.. po co się ma męczyć.
     Po kilku kłótniach dał za wygraną. Wiedziałam, że jeśli chcę normalnie zasnąć muszę wreszcie poczuć się żywa.. W rezultacie wylądowaliśmy w klubie dla chińczyków.   


     Od dziwnego trybu życia, nieznanej flory bakteryjnej czy bóg wie czego.. Wylądowałam u lekarza.
     Wywaliłam trochę na niego kasy, ale uspokoił mnie. Od tego się nie umiera, a do mnie należy decyzja czy chcę podjąć leczenie teraz w Malezji, które jednak będzie trwało dwa tygodnie, czy rozejrzeć się za lekarzem w Korei. Na bank nie mogę rozpocząć go teraz i ewakuować się w połowie, a ja już bardzo ewakuować się chciałam.

     Nocą śpiąc w hotelu zastanawiałam się co z tym swoim podwójnym, jeśli nie potrójnym życiem zrobić.. Malezyjsko, Koreańsko, Polskim..
     Doszłam do dosyć prostego wniosku.. Anep jest przepięknym człowiekiem, cieszę się z naszego czasu spędzonego razem i..
     Nie tworzymy razem tego pełnego niesamowitości świata, który tak lekko unosi człowieka przez życie. Nie rozumiemy siebie i tego kim jesteśmy. Nic dziwnego, skoro prawie ze sobą nie rozmawiamy. Jest tak pięknym i szczęśliwym człowiekiem.. niestety żyjącym byle jak w jego młodym, pogubionym życiu..
     Tej nocy śniłam bardzo kojący sen.
     Znajdowaliśmy się w pięknym miejscu – takim specjalnym. Ludzie siedzieli na ziemi w otoczeniu świec i zwiewnego materiału kontrastującego z surowością grafitu i drewnianej podłogi.
    Na scenę weszła tancerka. Gdy tylko zaczęła tańczyć z całą niesamowitością gracji, pasji i wolności przejawionej w każdym ruchu, nadała magię i znaczenie każdej drobnostce wokół. Była uosobieniem wolności.
    Jak to sen śniony w takich warunkach w jakich aktualnie się znajduję – okazało się, że jest striptizerką, a gdy zaczęła się rozbierać okazało się, że jest również mężczyzną.
    Podeszłam do niego, mężczyzny w blond włosach z pytaniem dlaczego to robi. Tak ułożyło się jego życie, a ja również odkryję kiedyś, że jakby się zdawało – najbrudniejsze rzeczy świata wcale nie muszą sprowadzać człowieka na dno. Wszystko zależy od siły jego ducha.
    Zakochałam się.


     Ekipa zebrała się dzisiaj szukać mieszkania, dziwne, wydawało mi się, że już je mieli wynająć dobre dwa tygodnie temu zamiast wywalać codziennie stówę na hotel.
     Chyba ta sytuacja obrazuje dokładnie aktualny stan ich życia.


     Przyszedł dzień ewakuacji. Po prawie miesiącu spędzenia w Johor Bahru..
     Nie zdołałam się pożegnać z Uanem, z którym byłam tak blisko. Pokłócił się z chłopakami, mało powiedziane.. Rzucili się na niego. Ja byłam tylko świadkiem tego, jak brat Anepa – Heiri się na niego wydzierał, a ten w pośpiechu zbierał swoje menele. Nie wiem czy coś odwalił, co jest dosyć prawdopodobne, ale jak dla mnie nic nie usprawiedliwia tak chamskiego atakowania przyjaciela.
     Ebill rzucił przejmujące „Lara don’t go” ze swoimi słodkimi oczkami. Amal jak zawsze mnie wkurzył rzucając na pożegnanie „Bye, bye laptop”.
    
     Odebrał nas z przystanku ojciec Anepa. Nie przypominał w niczym obleśnego muzułmanina z rodzinnej fotografii, którą Anep nosi w portfelu. Był potężny, a przy tym wyluzowany. Miał swój styl, miał swój wewnętrzny płomień. Jadąc jego autkiem w stronę domu słuchaliśmy jego cd, które było.. nowoczesną składanką klubowej muzy. Anep tego nie znosił, a ja zazdrościłam potęgi tatusia.

     Powietrze pachniało cudownie. Jedyne co dało się  słyszeć to odgłosy cykad. I ogrom gwiazd na niebie.. Chciałam zatopić się w noc. Oczywiście Anep bał się nocy. Stwierdził, że nic nie widzi i nie wejdzie nawet do swojego ogródka. Idźcie w cholerę z takim chłopakiem nie da się zdobywać świata.

     Potężny tatuś zgodził się, abyśmy spali razem w pokoju. W momencie kiedy Anep leżał na mnie nago tuląc się.. jego mama weszła odłożyć materac. Stanął nago w drzwiach, a ta tylko spytała dlaczego śpię na materacu na ziemi zamiast na łóżku.
     Byłam przekoszmarnie zawstydzona. Gdy leżałam już w łóżku podeszła do mnie jeszcze raz z ogromnym uśmiechem wyrozumiałości na twarzy, chwyciła za ramię i pobłogosławiła. Anep jej coś powiedział.
     Nie mogłam spać. Koguty zaczęły piać, wschodziło słońce.
     Moje podróżowanie przyjęło poważną formę. Za poważną. Było moim życiem.

    Czas spędzony na wsi był czasem psychicznego odpoczynku.
    Na moją prośbę wybraliśmy się na spacer po.. malezyjskiej dżungli.
Myśląc o spacerze po lesie naiwnie wyobrażałam sobie taki rzadki europejski lasek ze ścieżkami.. Gdy jednak tylko wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę, po obu stronach wyrosły ściany dżungli.
   Tak więc spacer po lesie w Malezji to dosyć nie powiem.. oryginalny pomysł. To nie spacerek pomiędzy luźno zasadzonymi drzewkami.. to przedzieranie się przez puszczę. Naszym przewodnikiem był kumpel Anepa, a najlepszy przyjaciel jego brata Heiriego. Bezrobotny chłopak, siedzący całe dnie w swoim domku na wsi.
   

    Postanowiliśmy wykąpać się w strumieniu. Lodowaty strumień wody zatrzymywał swój bieg w małym zakolach z naniesionym czyściutkim piaskiem. Chłopacy skakali po skałach jak małpy. Po ogromnych kilkumetrowych głazach o różnym nachyleniu. Czasami wbiegali po prawie prostopadłej kamiennej ścianie. Tak naprawdę z nudów opanowali tą sztukę do mistrzostwa.. tak samo jak orientowali się doskonale w okolicznej roślinności i zawisaniu.. nie żartuję.. na lianach niczym tarzan.
   Tak więc gdy oni skakali sobie jak małpy po głazach, ja wdrapując się mozolnie wpadłam w pajęczynę, przestraszyła mnie egzotyczna ropucha z kością zamiast nogi z jednym złowrogo patrzącym okiem... Małe wijące się, podłużne pijawki przyssały mi się do nogi, a mocny nurt cieknącej po kamieniach wody uniemożliwiał mi jakiekolwiek wdrapanie się.
    Poczułam się jak biała słabowita kobieta, przy tych chłopakach będącymi królami dziczu.

    Po powrocie z dziczu czekało na nas tak typowe malezyjskie żarcie ukryte pod słomianym koszem z jeszcze przyklejoną ceną. Słodki naleśnik z farszem, kawałki ryb w ostrej panierce. Jakaś dziwna mieszanka warzyw w oleju. No i ryż oczywiście.
    Myślę, że tak czuli się pierwsi biali ludzie na obcym kontynencie. Styl kolonialny.


     Dzisiaj postanowiłam przestać się umartwiać.
     Jadąc tak przez noc motocyklem z Anepem doszła do mnie jedna myśl, która o dziwo tak długo nie odwiedzała mojej głowy. Kto powiedział, że życie w Polsce byłoby bardziej sensowne?
     Tak naprawdę marzyło mi się mknięcie motorem przez noc w egzotycznym kraju. Tak samo jak przejażdżka samochodem po wijących się leśnych dróżkach zakończona kąpielą w rwącym potoku. Odrzuciłam myśl natrętnie świtającą mi w głowie.. „marnujesz czas”.

   Zaparkowaliśmy motor przy kolejnej knajpce pod gołym niebem.
   Nie wybrałam typowego siedzenia z chłopakami przy stoliku i spijania herbatki, od którego można z czasem dostać w łeb z nudów. Nie oddałam kluczyków Anepowi. Moje marzenie miało kopa. Zwało się Vespą.
    Szybko się nauczyłam co znaczy prowadzić motocykl. O dziwo było to o wiele łatwiejsze niż prowadzenie niestabilnego automata skuterka.
    Na malezyjskiej wsi każdy przemieszczał się za pomocą motocykla, jednak widok mnie- białej dziewczyny z rozwianymi blond dreadami - budził sensację. Tubylcy obserwujący moją radochę wołali do mnie wesoło zapraszając ponownie na nudną malezyjską herbatkę.

  
   Po objechaniu kilku okolicznych alejek wróciłam sprawdzić  jak ma się Anep i czy nie umarł ze strachu o mnie.
   Przy stoliku chłopacy wcinali już smażony ryż, przyszedł się przywitać jeszcze jeden kumpel z piątką dzieciaków. Prezentując swój dorobek używał nawet numerów w stylu „to mój numer 5”. Zdziwił się, że w Europie trójka dzieciaczków to sporo.
   Na telebimie leciała transmisja z amerykańskiego Rodeo. Byki miały kopniaka, jednak najbardziej z tego całego cyrku uwielbiałam tych gości w kapeluszach co wcale nie udowadniali siły swojej ręki, ale tych biegających wokół byka dezorientując go i odwracając uwagę gdy chojrak już z niego zleci. Oni byli tymi najodważniejszymi, oni patrzyli bykowi w oczy wyzywając na gonitwę. I ratowali jeźdźca. Radość malowała się na ich twarzach.

   Wieczorem, a raczej w środku nocy  siedzieliśmy z Anepem jak zawsze w pokoju. Czasami gdy nocowała u nich w domu któraś z kolejnych cioć, tak jak to mówi muzułmańska tradycja – nie wypadało abyśmy spali w jednym pokoju z szacunku dla osoby goszczonej. W Europie zapewne nazwaliby to hipokryzją. Podobnie sytuacja miała się z piciem piwa. W Johor Bahru piwo lało się na każdym kroku, jednak gdy spytałam się Anepa jednego upalnego wieczora czy może chciałby ze mną napić się po małym Carlsbergu.. zdziwił się przeogromnie. Nie wyobrażał sobie nawet kupić puszki piwa w sklepie „z szacunku” dla swojej rodzinnej mieścinki i ludzi tam mieszkających.

   Minęło kilka dni, a ja miałam wrażenie, że chyba każdy dom w sąsiedztwie należy do wujka lub cioci. Między innymi również i ten przez który zazwyczaj przechodzimy kierując się nad strumień.
   Kilka dni temu odkryłam zdumiewające miejsce. Piękna laguna z piaskiem, krystaliczną wodą. Jeszcze lepsza niż ta w środku puszczy. I to tak blisko. Gdy zapytałam o to miejsce z nadzieją na orzeźwiającą, dziką kąpiel.. w oczach cioci siedzącej na werandzie w jednym z okolicznych domków, dojrzałam nieskrywane przerażenie.
    Tak naprawdę Indonezja jest największym siedliskiem czarnej magii. Czuć ją tam na każdym kroku, w każdej wsi. Następnie Tajlandia, a po niej Malezja w której co prawda świadomość istnienia świata czarnoksiężników w dalszym ciągu istnieje, jednak nie każdy ją w swoim życiu praktykuje. Każdy jednak ma ją w swojej świadomości.
Przerażenie w oczach rodzinki było spowodowane tajemniczą śmiercią dwóch osób mającej miejsce przed kilku laty. Wszyscy mieszkańcy wsi omijali to miejsce z daleka wierząc, że tak naprawdę, to nie zginęły one wcale wciągnięte przez powszechnie występujące niestabilne podłoże, ale, że pod wodę wciągnęły je zombie..
    Anep chociaż kualalumpurski z niego chłopak – też miał w siebie wpojone podobne myślenie. Za każdym razem gdy mieliśmy podjąć decyzję – czekał na dobry omen potwierdzający słuszność wybór. Mógł to być śpiewający ptak za oknem. Albo polna mysz przebiegająca przez jego pokój, na widok której mimowolnie skrzywiła mi się twarz artykułując dziwne europejskie myśli na temat roznoszenia bakterii. Taka miła myszka z lasu a nie szczur z miejskiego kanału.
    Anep był również przekonany, że jego babcia, która wydała na świat tak liczne potomstwo w postaci 12 dzieci, ma swojego dobrego opiekuna. Ducha, który pomagał jej za każdym razem gdy poprosiła go o pomoc. Co więcej po rodzinie krążyła legenda o dziadku, mistrzu czarnej magii, który potrafił nocą przybierać postać tygrysa. Ciekawe, że dokładnie te same legendy o szamanach przybierających nocą postać dzikiego zwierzęcia, krążą u szamanów z Ameryki Południowej. Anep jednak nie chciał udzielić mi żadnych szczegółów.. Może sam dokładnie nie wiedział.
    Jak się jednak okazuje.. werandowe życie ciocinek nie musi być wcale takie nużące. Tak szczerze, wierzeń ludności Oceanii nie traktowałabym jako kompletne bzdury i zabobony. Oni mają swój świat, a potęgę ich wierzeń aż czuć w powietrzu. W przenośni i dosłownie. Uwielbiam zapach ich tradycyjnych kadzideł wypełniających wonią wieczorne ciepłe powietrze ich domu. Zazdroszczę im tej potęgi.
  

    Dzisiaj znaleźliśmy w lesie grzyby. Tak jakby odpowiedniki pieczarek rosnące dziko z długimi ogonkami. Trochę nie rozumiałam przejęcie z którym cała rodzinka rzuciła się do zbierania. Przejęcie okazało się być spowodowane niczym innym, ale jak to bywa w tym świecie.. pieniędzmi.
   Pojechaliśmy na targowisko z tatą Adim. Jego synek Anep był dobry w sprzedawaniu grzybów. Nawijał bzdurki bardzo szybko jakby chodziło o sprzedaż czegoś poważniejszego niż kilku grzybków z lasu. Doszłam do wniosku, że jak będzie za stary na uliczne granie to przejmie biznes od tatusia i będzie sprzedawał grzyby na rynku. W godzinę sprzedały się wszystkie – 150zeta do przodu. Po piątaku za wiązkę.
   Gdy w drodze powrotnej przejeżdżaliśmy koło ogromniastego oświetlonego meczetu, wreszcie mnie olśniło. Dokładnie to co poczułam kiedyś w Korei.. To wyłącznie ja męczę się ze „znaczeniem” i „sensem” w tym miejscu, nikt inny..
   Kiedy człowiek podróżuje, zmieniając dynamicznie miejsca, muska powierzchnię pozostając na haju pojawiających się nowych doznań.. nowego wciągającego świata. Po pewnym czasie w jednym z tych niesamowitych, tak ekscytujących miejsc zaczyna się centralnie.. nudzić.
   I to nie dlatego, że brakuje adrenaliny.. tylko dlatego, że brakuje właśnie tego znaczenia.
   Jak przypomnę sobie tylko zatapianie się w noc gdy jedziemy pustą drogą z moim bratem petitem słuchając jego muzyki.. dla mnie ma to osobistą magię.
   Piosenki z dzieciństwa.
   Krakersy ze sklepu.
   Gry w które się grało jak było się małym..
   Znajome uliczki.
   Zapachy..
   Malezja wydaje mi się być pusta.. bo nie obdarzam przejęciem i czcią meczetu.. bo nie rozumiem tekstów ich piosenek, bo nie wysłuchuję ciągle to nowych wieści rodzinnych od wujaszków i ciocinek.. bo to nie moje miejsce.
   Podróż – muskanie.
   Lub mozolne, długotrwałe wejście w głąb danego miejsca, które nawet nie wiem czy jest możliwe.
   W radiu leciała jedna piosenka, która rozbawiła mnie w tym scenariuszu niemiłosiernie…

   „I’m coming Home,
    I’m coming Home,
    Tell the world I’m coming Home”.


   Dni w oczekiwaniu na lot mijały powoli..
   To wybraliśmy się na targowisko z kobietami domu aby obejrzeć tkaniny na nowe muzułmańskie szlafroki.. To zakradaliśmy się nocą wyprowadzając motor taty Adiego i śmigaliśmy sobie po wsi.
Braliśmy auto i jechaliśmy do większej wioski spotkać dziesiątki jego znajomych, usiąść na chwilę w kafejce Internetowej (nawet tutaj zostawiało się laczki na zewnątrz chodząc w środku na bosaka) czy poleżeć chwilę na plaży (oczywiście w thishircie i spodniach).
   Oczywiście Anep nie miał prawa jazdy. Raz – jadąc nad rzeczkę na ryby – udało nam się wyminąć patrol. Zawróciliśmy na ciągłej linii drogi ekspresowej, czym za bardzo nikt się w tym kraju nie przejmuje, po czym skręciliśmy w małą polną drużkę zupełnie niedostosowaną do naszej miejskiej maszyny. Innym razem, jadąc nad morze, czy to nawet ocean, nie mieliśmy tyle szczęścia. Patrol złapał nad na drodze. Anep się zestresował.. zazwyczaj oznaczało to 300, 400złotych mandatu i ładna gadka pouczająca, jeśli nie odholowanie auta.. Już miał wysiadać do panów policjantów, kiedy to jeden z nich rzucił tekstem co tam u taty Adiego od grzybów słychać. Nie wiem dlaczego, ale wszyscy go tutaj znają. Kumpel tatusia pochwalił białą dziewczynę w rozciągniętym tshircie i puścił nas wolno.

   Nie wiem czy pisać o urokach wsiowego życia z wielką ekscytacją.. Czasami chodziliśmy pływać, czasami wspinać się na skałach.. przeważnie leniwie, a każdy dzień przypominał trochę poprzedni. Strącanie długo tyczką kokosów z drzewa na śniadanie, kąpiel w orzeźwiającej zimnej wodzie, którą lało się na siebie z ogromnego baniaka ustawionego w ich „łazience”.
    Marzy się o takim życiu będąc w mieście, jednak gdy ono ma już miejsce.. człowiek nudzi się niemiłosiernie.

   Poznałam jednak Anepa zdecydowanie lepiej. Wieczorami opowiadał mi dużo o swojej zbuntowanej młodości, kiedy to woził się po okolicy w szelkach i glanach z białymi sznurowadłami do kolan. Zdziwiło mnie to jak bardzo Malezja zaadaptowała zachodni styl bycia skinheadem wykrzykując „White power”. Szczególnie nie będąc białymi. Tak czy inaczej młody Anep sprawiał więcej kłopotów wychowawczych niż młoda Lara. O tym byłam przekonana.

   Przyszedł dzień odlotu..
   Minęło sporo czasu od mojego przybycia tutaj, a życie w Malezji przyjmowało tak różne formy i kolory..  Ciężko jest mi nazwać tą historię podróżą, bo tak naprawdę tym razem, czy z wyboru czy nie.. było to wejście głęboko, głęboko pod powierzchnię.. Mam nadzieję, że życie tutaj nauczyło mnie sporo.
    Powrót nie był wcale łatwy.
    Bycie włóczęgą świata to nie taka prosta sprawa. Świat toleruje wyłącznie turystów wybierających się na wakacje aby wydać trochę kasy, albo ludzi poważnych. Dosłownie za każdym razem musi wyrastać ogromny problem na lotnisku..
   Tym razem potraktowałam siebie i swoje życie zbyt poważnie, to też zestresowałam się nie na żarty kiedy oznajmili mi, że owszem bilet mam, ale.. lecieć nie mogę.
    Moja wiza studencka wygasła, a mój bilet powrotny jest z.. Bangkoku. Brak biletu powrotnego z Korei uniemożliwia traktowanie mnie jako turysty. Zakup byle jakiego biletu z Korei na odczepnego dwie godziny przed odlotem to rzecz praktycznie niewykonalna.. cena w okolicach 800zeta.
    Zapomniałam o swoich lekcjach wyniesionych z lotniska na Bali.. Wszystko zależy od tego jak się sprzedam. Wszystkie te prawa nie mają większego znaczenia.
    Godzinę przed samym odlotem podjęłam ostatnią desperacką próbę pytając czy mogę się martwić o bilet powrotny na lotnisku w Korei.. że na koreańskim lotnisku z pewnością będzie taniej. Nie martwiłam się za bardzo utknięciem tam nawet na kilka dni dopóki nie skołuję kasy.. Zawsze jedna bramka mniej i do przodu.
    O dziwo.. mój pomysł wypalił. Urzędasy lubią mieć nich problem z głowy i przerzucić go na kogoś innego. A ja szykuję się do następnej batalii..
    Pożegnałam Anep’a i jego mamę. Wcale nie w takim stylu w jakim sobie to wyobrażałam, ale w stresie i bieganinie.
    Dostałam siedzonko przy oknie. Z siedmiu możliwych.  Nawet taka pierdoła, a daje ulgę.. Czuję się jakbym w pewien sposób wracała do domu, a Malezja była snem..
    Samolot tańczy..
    Uchylił skrzydło nad turkusową wodą kopalni wapieni..
    Malezja wygląda tak pięknie z lotu ptaka..
    Wzbijamy się w chmury, a mnie ogarnia nierealistyczne poczucie znajdowania się w woreczku z piankami Marshmallowa..
    Małe pianki, duże pianki, oderwane pianki, rozpłaszczone pianki..
    Jesteśmy takimi kropeczkami, a ja chcę być chmurką i mieszkać w farmie chmurek zawieszonej w nicości..

    Korea.
    Urzędnik przy bramce nawet nie zadał jednego pytania..
    Kiki czekał na parkingu..

    Wróciłam.