piątek, 4 listopada 2011

Re Activation.

Re Activation.
Lesson of Asia.

     Może zastanawialiście się nad tym co dzieje się z człowiekiem po tym jak uświadomi sobie, że znajduje się pod nieustanną kontrolą? A może zastanawiacie się co działo się ze mną po tym jak dostałam ten dwukrotny (informacyjny) wstrząs mózgu na swoim koreańskim placu zabaw. Historia szła dalej więc tak..
     Świeża dawka przerażenia zadziałała niczym porządny zastrzyk adrenaliny. Po pół roku nie skończenia żadnej historii – podsumowanie Korei zamknęło się tego samego wieczoru, którego rozpoczęło. Jeden dzień wystarczył aby podsumować dotychczasowy rok.
     Dnia następnego Kiki nie zaprzestał swoich praktyk uszczęśliwiania mnie. Kilka dni temu moją uwagę przyciągnęła reklama pewnego festiwalu. Festiwal na którym prezentują i sprzedają wszystkie najnowsze technologiczne bajerki Azji. Postanowiłam się tam wybrać i wywęszyć coś ciekawego na prezenty dla mojej rodzinki.
     Kiki prowadził akurat kampanię Amnesty w miejscu leżącym „po drodze” na festiwal. Umówiliśmy się więc przed 6stą na Insadongu (sławetna uliczka z koreańskimi pamiątkami, gdzie latem po powrocie z Malezji prawie codziennie robiliśmy „szoł” zgarniając całkiem niezłą kaskę do kapelusza).
     Wiało koszmarnie. Kiki zarządził wcześniejszą ewakuację zespołu z racji przejmującego mrozu. Ja, odpłynięta w swoim świecie „Transglobal Underground” (na tą chwilę polecam album „Yes Boss Food Corner” 2001) rozsiadłam się na kamieniu i kończyłam przepisywanie historii z odosobnienia w koreańskiej świątyni, które miało miejsce bagatela.. rok temu.
     Władowaliśmy się do metra. Kiki pożyczył kolejnego Ipada od swojego brata. Kolejnego, bo ostatnio jednego zgubił. Tak samo jak iphona i dwa inne ipody. Na ich gubienie wydaje fortunę, więc poprosiłam ładnie, aby jednak go jak najszybciej zwrócił.
     Kiki przytaknął, że zrozumiał, po czym odpalił swoje nowe internetowe znalezisko – alternatywną koreańską radiostację. Okazało się, że nie zmrużył dzisiaj oka ani na chwilę. Świat koreańskiej rewolucji pochłonął go całkowicie.
     Śledził ich wytrwale zszokowany, że o to i uzyskał dostęp do informacji nie będących wszechobecną skorumpowaną propagandą. Rząd koreański odwalił ostatnimi czasy taki oto numer: na wszystkich głównych stanowiskach radiostacji/prasy/telewizji ustawili swoich ludzi. Bez jaj. Poprzednich zwolnili. Żeby było poprawnie polityczne. Na tą radiostację, która jest mała i alternatywna nie mają za bardzo haczyka. Ale o to nie ma co się martwić. Jeśli prawa skazującego nie ma, to takie nowe prawo się wymyśli. Taka była ich polityka.
      Dojechaliśmy do ostatniego przystanku - legendarnej stacji Daehwa. Legendarnej, nie legendarnej.. tak samo szarej jak inne. Tylko, że właśnie tej na samym końcu północnego skraju Seulu.
      Znalazłszy się w innej prowincji odczuliśmy dokuczliwy głód i chłód. Postanowiliśmy się schronić w jednej z tych nieciekawych restauracyjek pomiędzy blokowiskami. Niczym w opowiadaniu Dantego, który to zszedł do czeluści piekieł – najtańszy okazał się zestaw smażonej na żywym ogniu szyji krowy, przy czym set musiał się składać z przynajmniej dwóch zamówień, nawet jeśli mój towarzysz jest weganem. Wychodzi jakieś 60zeta za kolację.
      Zdecydowaliśmy się więc na posiłek w drewnianej budce z małymi wiatraczkami ogrzewającymi palce zmarzniętym przechodniom. Kiki staranował składane okna traktując je jako właściwe wejście. Postawiono przed nami malutkiego, biednego kurczaczka za 50złotych. Wszyscy wokół obżerali się tak przy okazji, jako dodatek do litrów soju, piwa i petów. Spojrzałam na Kikiego, który już wyciągnął rękę aby domówić do jedzenia kufel zimnego piwa. Nie pije się bez jedzenia, nie je się bez picia. Uśmiechnęłam się. Znajdowałam się w koreańskiej komedii, gdzie nic nie było poważne.
     Złapaliśmy autobus. Dojechaliśmy po 8ej. Kompleks był już zamknięty.
Stanęliśmy naprzeciwko ogromnych betonowych budowli, kompletnie opustoszałych o tak wczesnej godzinie. Dużo kasy włożyli w oświetlenie. Kintex. Potęga Koreańczyków.
     Pomiędzy jednym miejscem w Seulu a drugim nie ma żadnej różnicy. Kiki zjeżdżał z uśmiechem po poręczy stacji metra.
     Wróciliśmy do domu. Kasia siedziała skulona pod kołderką w czerwonym fotelu z wystawki. Poprosiłam Kikiego, aby zrobił mi herbatę. Usiadłam i.. umarłam.
     Nie mogłam się ani ruszyć, ani nawet zdjąć kurtki. Niczym klątwa zaczęły mnie przeszywać fale zimnych dreszczy. Oszczędzaliśmy na ogrzewaniu nie z racji braku pieniędzy, ale z racji Kikowego idealizmu nie marnotrawstwa.
     Zanim się obejrzałam Kiki przytargał nasz plastikowy basen z dachu. Wepchnął go jakimś cudem do naszej łazienki o znakomitym metrażu 3,5metra. Skuliliśmy się na dnie i po chwili pozwoliliśmy niezłemu wrzątkowi parzyć nas w tyłki. Minęło pół godziny. Magicznym cudem gęsia skórka utrzymywała się dalej. W końcu zasnęłam taka słabiutka i wtulona.
     Budzik zadzwonił. Przygotowujemy aktualnie w naszym przedszkolu Dzień Ojca. Mój ostatni miesiąc pracy. Nie mogę nawalić. Przeskoczyłam przez basen w łazience. Podeszłam chwiejnym krokiem do szafki wygrzebując najcieplejsze sweterki i czapkę (w sumie czapkę miałam już na sobie; zasnęłam w stroju „na bezdomnego” zawinięta po czubek głowy szalikiem). Ni chuja. Ni da rady. Kiki przyniósł lodowaty ręcznik. Padłam trupem do godziny 14stej.
      Nie odmówię mu opiekuńczości. Jednak..
      Zbliżała się godzina 18sta kiedy to Kasia wpadła niespodziewanie z prędkością błyskawicy do mieszkania rozrzucając wokół iskry. Chrześcijańska sekta dla której Kasia pracuje jako angielski nauczyciel historii (witamy w Korei) zrobiła aferę odnośnie naklejek, które pomysłowa Kasia rozdała dzieciom jako nagrody w quizie. No. Nie były za chrześcijańskie.
    Tak więc Kasia przerwała moje depresyjne rozważania o wolnym umieraniu w sposób do niej całkiem podobny. Przyniosła jajka ze sklepu, po czym zmyła się na randkę.
    Kolejne przerwanie smętnych rozważeń nastąpiło gdy Kiki wreszcie zjawił się w domu o godzinie 23:30. Na szczęście nie zastał wystygniętych zwłok bez życia dzięki sesji terapeutycznej „Neverlandem” odnalezionym na kompie Katarzyny. Wyjątkowo Kiyoung’a nie tknął swojej weny w postaci 14% Makkoli już od dwóch dni. Przyniósł mi owocki. Podziękowałam ładnie za opiekę.
     Tak naprawdę to nie planował dzisiaj wracać do mieszkania, tylko zostać u rodziców. Wykłady z Amnesty i kurs do domu. Coś nie stykało mi w głowie. Nie jest dupkiem, a jednak zostawiłby mnie w tym łóżku na dwa dni z paczką jajek od Kathariny?
     Nie chciałam jednak go ograniczać. Chciałam, aby się rozerwał. Nie nadawałam się do niczego. Wiedziałam, że jego kumple „jedzą właśnie kolację” nieopodal. Zaproponowałam aby do nich dołączył. Ożywił się na myśl 14% relaksu w butelce, jednak postanowił zostać. Zapytał czy może skoczyć po swoje ukochane ryżowe winko do sklepu. Dla Koreańczyka oznacza ono upragnione wytchnienie od ciężkiego życia pod presją. (PRZPRASZAM ZA ADNOTACJĘ PERSONALNĄ: Tata! Kiyoung’a nie jest alkoholikiem. To sprawa kultury). Przed oczami zapadła mi znowu ciemność.
      Następny obraz który widzę przed sobą to roześmiany Kiki siedzący na brzegu materaca. Rozluźnił się wreszcie. Odnalazł kluczyk rozpuszczony w butelce i zrzucił na ziemię ciężar kajdan. Położył się obok mnie i zaczął coś tam gadać do siebie. „Mention the gap”. To zdanie słyszał prawie każdego dnia w Londynie, gdy czekał na swoim przystanku na metro, zabierające go do pracy w małej fabryce lemoniady. Zrozumiał je jednak inaczej. Po swojemu. Chodziło o „culture” gap. O przerwę (różnicę) kulturową, którą musimy mieć na uwadze.
      Nie naciskałam go. Zaczął mówić sam z siebie. Był na kolacji u rodziców. Powiedział im, że musi się z kimś spotkać, a i tak jutro pracuje, więc nie zostanie w domu na noc. Dlaczego ich tak oszukiwał? Czemu mnie chował? Nie pytałam.
      Kiki zaczął opowiadać. W jego generacji znajduje się ośmiu czy dwunastu potomków. Imię każdego z nich zaczyna się na sylabę „Ki”.. Kihun, Kibeom, Kijun.  On jest najstarszym z nich, reprezentantem swojego pokolenia, to więc na niego spada odpowiedzialność za całą jego rodzinę. Jako na najstarszego syna.
      Odpowiedzialność nie sprowadza się wyłącznie do przewodzenia w rytuale dziękczynnym w każdą rocznicę urodzin i śmierci któregoś z przodków. Podczas ostatnich najważniejszych świąt koreańskich - podczas Chusok - zapadła decyzja. Kiyoung’a dochodzi już do górnej granicy wieku ożenku. Za rok ma przyprowadzić pannę młodą. Nie znając wybranki i tak wyznaczyli dla niego datę przyszłego ślubu. Oczywiście uwzględniając w tej wizji wyłącznie Koreanki.
      Z jedną Koreanką Kiki już był. Rozstali się dla obopólnego dobra. Gdy Kiki przejawiał jakąkolwiek małą oznakę bycia Kikim – zaczynała się awantura. Laska szła ulicą udając, że go nie zna, bo on podniósł robaczka z ziemi, aby nikt go nie zdeptał. Darła się na niego gdy postanowił rozciągnąć sobie plecy zamiast stać bez ruchu w rzędzie Koreańczyków w metrze. Odchodziła oburzona gdy zaczynał rozmowę z kimś, kogo nie znał, a kto miał po prostu przyjemny wyraz twarzy.
      Pojęłam w mig tajemnicę niechęci Kikiego do jakichkolwiek poważnych związków. Tajemnicę jego kolacyjek i spania u mamusi. Odejście od rodziny oznacza założenie drugiej rodziny.
      Zrozumiałam też dlaczego mnie do nich nie przyprowadził. Zmusiliby go do ślubu ze mną. Ze mną?! To dopiero absurd.
       Byłam niesłychanie wdzięczna. I bardzo, bardzo, baaardzo poruszona. Nareszcie zrozumiałam. Jak dobrze ukryta, a zarazem jak przeogromna może być kulturalna dziura nad którą stoimy.
    
       W Korei jak jest się chorym dostaje się kilka godzin chorobowego. Aby wybrać się do lekarza, odebrać leki i udawać, że jest się naprawionym. A po porze lunchu stawić się w biurze.
       Ja zachowałam się niebotycznie arogancko. Zadzwoniłam i poinformowałam, że się dzisiaj nie ruszę po czym padłam, a ze mną padła komórka. Wytresowane w Korei poczucie winy kazało mi obiecać, że przyjdę do nich w piątek, czyli w mój dzień wolny, aby odrobić pańszczyznę w polu. Oczywiście obietnicę tą złożyłam w środę, a nie w czwartek wieczorem.
      Kiki przyszedł do domu zmęczony jak szmata. Cały Kiki. Padł na materac, opowiedział kogo dzisiaj spotkał na ulicy  i zaprosił do nas na kolację, po czym zasnął. Znalazłam typka na Kikowym facebooku. Zbliżała się pora jego pojawienia na stacji. Kikiego nie ruszył nawet komar wysysający mu krew spod oka, ani ten który właśnie wżerał się w jego ucho. Spuściłam mu na twarz moskitierę. Zero reakcji. Oficjalnie zdechł.
      Chwyciłam w ręce zużytego podczas wspinaczki na Fuji buta i poczłapałam na rynek z misją odnalezienia jego braci (braci buta, nie Kikiego). No i przy okazji przyprowadzić tego przybłędę.
      Nie ciężko go było poznać. Siedział taki jeden biedny białasek pod marketem.

      Białasek trochę nie załapał co się dzieje. Poznał Koreańczyka pracującego dla Amnesty, który zaprosił go do swojego domu na małą posiadówę, a tu wyskakuje jakaś biała laska i krzyczy przez ulicę „EEeeej tyyyy!!!”. Oświadczyłam oficjalnie, że Kiki umarł i nie dało się nic z tym zrobić. Wierzcie czy nie, ale słysząc mój polski, pseudo-rosyjsko-mafijny akcent, przez sekundę stanęła mu przed oczami wizja, że mówię prawdę.
      Szczerze nie pamiętam kiedy miałam tak nikczemny nastrój. Jakiekolwiek pytania dotyczące Korei budziły moje szczere zażenowanie. Zdążyłam mu opowiedzieć o koreańskim życiu, które składa się wyłącznie z dwóch rzeczy = ZAJĘTOŚCI, aby nie myśleć + PRZYZWOITOŚCI jako formy kontroli. Opowiedziałam o tym co się tutaj w Korei znajduje i wyśmiałam szczerze, gdy dowiedziałam się, że przyjechał właśnie w nasze skromne plastikowe strony na konferencję dotyczącą rolnictwa organicznego. Przejadałam swoje zniechęcenie.
       Kasia wpadła z dorywczego biznesu. W sumie ciężko się było domyślić, że właśnie z masażu. Rzucała rączkami nieporadnie, opisując jaki on był duuuży i, że żołnierz i pierwszy raz w domu, a nie w hotelu i że trwało to aż dwie godziny i tyle pieniędzy i, że było tak fajnie i nie zmęczona.
      Tyson (nie robię jaj) był amerykańskim ex-żołnierzem, który odszedł z wojska, aby.. mieć psa. Po tylu latach w armii nawet pies zaspokoi twoją potrzebę więzi rodzinnych. Tak samo skomentował koreańskie dziewczyny: „No wiesz Kasiu. Mi to po armii już naprawdę nie robi…”. Koleś miał nieziemską wiedzę na temat wielkiego „KKK”, czyli wszystkich konfliktów, kontroli i kłamstw dziejących się wokół. O tym z pewnością opowie wam ze swoją abstrakcyjną dziennikarską precyzją Katharina.
      Atmosfera odmieniła się. Nowy kolega zamknięty sam na sam ze zmęczoną życiem i światem nawet nie 30latką nie tryskał entuzjazmem. Ja zresztą też nie, ale nie potrafiłam go jakoś od tak sobie wyprodukować. Aaa no właśnie!! Kiki się obudził. Zajął się podlewaniem roślinek naszymi przerobionymi organicznymi śmieciami, spacerkiem do sklepu i przygotowywaniem kolacji, czyli wszystkim tylko nie zabawieniem naszego gościa nad którym zaczynała już zwisać szubienica.
      Ok. jeszcze raz. Atmosfera odmieniła się. Na propozycję wyruszenia na Hongdae (taki Seulski mały Kreuzberg plus 100pkt do komercji) pokręciliśmy smutno głowami. Jedyny squot runął pod koparkami dwa miesiące temu. Jedyny bar reggae zamknięto tydzień temu. Hipisowska jaskinia świeci pustkami, a właściciel próbuje ją właśnie sprzedać. A w parku za zimno aby siedzieć. Zostały kluby z rnb – czarnymi raperami i zgrabnymi dupami. Seul przepadł.
       Już mówiłam jaki towarzyszył mi nastrój? Ostatni raz: Atmosfera odmieniła się.
Wyciągnęliśmy karty. Graliśmy w Kenta, którego rżneliśmy niegdyś do upadłego w pilskim ogólniaku. Życie ze mnie uciekło i nie zamierzało wrócić. Przerwa w zawieszeniu zdarzyła się raz kiedy to ustaliłyśmy, że znakiem na posiadanie tzw Kenta (czyli kompletu trzech kart tego samego koloru lub znaku) będzie podrapanie się. Nic w tym dziwnego skoro w pokoju znajduje się ze dwadzieścia (a ja obstawiam, że nawet 30!) drapieżnych małych lesbijskich komarów (siedzą w grupkach, stąd te przypuszczenia). Ocierając czoło o poduszkę znikała mi jednak dobra wizja na moich karcianych wrogów. Totalnie nieświadomie podrapałam się w dłoń. Kasia wbiła we mnie pytające spojrzenie. Zaczęłam się trząść mrucząc coś dziwnie pod nosem w stylu „m-m-mmmm” gdy zadławiłam się Pringelsami włożonymi sobie zawczasu do gardła. W rezultacie wybuchnęłam histerycznym śmiechem wypluwając co nieco na poduszkę, co wprowadziło w wielką trwogę naszych karcianych przeciwników.
        Przyszła pora na zmianę, jakąś nową grę. Najlepszym elementem nowej gierki był niewątpliwie fakt, że zwycięzca nazywał się Bogiem i zabierał dwie najlepsze karty od robaka ziemnego, którego przekręciłam z czasem na robaka jajowego. Nie pytajcie dlaczego, za dużo w tym języków polsko-angielsko-koreańskich.
         Co więcej za Bogiem ustawiał się wielki Anioł, a pod nim był niewolnik. I tak o to powstała transcendentna wizja świata, która totalnie mnie wkręciła.
         Zostałam Bogiem. Rozkładałam karty tak jak chciałam, nie przejmując się słowami robaka ziemnego, który nie miał za bardzo nic do gadania (Kathariny). Nagle dotarła do mnie okrutna świadomość. Jeśli ja mam najlepsze karty w dłoni jako Bóg co zostało dla mojego ukochanego (Kikiego), który walczył ze wszystkich sił aby podnieść się z rangi robaka do niewolnika? Anioł podniósł na mnie rękę. Został złym Bogiem. Szatanem. Ja jako Anioł dostałam misję. Wystawiałam swój policzek w miłosierdziu na wszystkie ciosy nieświadomego niewolnika i robaka. Miałam w ręce CZTERY ASY mogąc odeprzeć bez problemu każdy cios, jednak nie. Poświęcałam się w ofierze zostając przemieniona w ziemny pyłek (robaka). Wyłącznie dlatego, że cztery takie same karty oznaczały REWOLUCJĘ. Tylko Bóg mógł liczyć na takie karty, a mógł je zrealizować wyłącznie wtedy gdy zostawał pokonany. W tym momencie nastąpiło przewrócenie ziemskiego porządku. Najgorsze karty stawały się najlepszymi, a najlepsze najgorszymi. Robak ziemny dostawał życie wietrzne (może być wieczne), a Anioł spadał na ziemię niczym niewolnik. Bowiem ostatni będą pierwszymi.
 
     Rozprostowałam ręce w znaku krzyża w pochwale przemiany, która nastąpiła właśnie na Ziemi. I w moim zabójczym nastroju również.

    Jak moje życie mogło ograniczać się wyłącznie do Makao?


    Obudziliśmy się późnym porankiem. Trochę za późnym z racji obiecanej pracy w polu.
Oprócz przedszkola miałam nadzieję wreszcie znaleźć tę chwilę na podjechanie do ambasady i odebranie nowego oficjalnego kwitka paszportowego, umożliwiającego mi przeniesienie się w krótkim czasie do czasoprzestrzeni kambodżańskiej.
     Chyba jestem trochę nieuprzejma zapominając wspomnieć o tym, że nasz gość został u nas i był zajebisty.
     Po godzinie rozmów z serii „zabijmy się w Korei - roboty wygrały” Kiki otworzył świeżo-obudzone, opuchnięte jeszcze pokomarowo oko i zazezował nim w naszą stronę. Zorientowaliśmy się, że w sumie  nie znamy swoich imion. Nie załapałam jego imienia. Z początku zakotwiczyło mi się w umyśle, że jest to czymś podobnym swoim brzmieniem do hmm.. Bambiego? Za co dostałam szybko twarzowego fackersa. Następnie Bambi przeistoczył się w Ghandiego, a w rezultacie Dżandi został właśnie tym jedynym w swoim rodzaju Jandim. Został nim w momencie, w którym się zaprzyjaźniliśmy.
      Wolny prysznic, dosyć szybkie śniadanie w postaci świeżo zaparzonej herbaty wyniesionej na ulicę w ceramicznym kubku (kocham spacerować o poranku ze świeżą herbatką w ręce. Dzień dobry! Ja tu jeszcze poranek celebruję), parówkami w plastiku i świeżą gruszką prosto z farmy w kieszeni.
      Jandi (będący wówczas jeszcze na poziomie Dżandiego) poczuł zapach naszej małej tajemnicy. Prażalni kawy pod domem.
      Na parterze naszego „Love Nest” (jak zwykliśmy nazywać nasz pokój na dachu) miała swoją siedzibę prażalnia (parzalnia? Pali się praży?) kawy. W sumie to mało powiedziane „prażalnia”.
      Ta historia brzmiała tak.. Była sobie parka Koreańczyków szukających swojego miejsca na świecie. Odnaleźli oni swój mały raj na Filipinach, gdzie założyli swoją własną plantację kawy. Pod naszą podłogą codziennie rano prażą zielone ziarna kawy, które spłynęły prosto z ich drzewek. Nigdy nie czułam tak takiego aromatu kawy.
      Kobieta wyglądała na prawdziwą marzycielkę. Jej lniane kolonialne suknie, piękne oprawione w ramki  kolorowe mozaiki z ziarenek kawy. Jej miejsce na ziemi. Jej sens. Pokochała bardzo Kikiego i mnie. Nasze życie na poddaszu kojarzyło się z lekkimi latami młodzieńczej dekadencji za którymi tęskniła. Zawsze gdy nasze spojrzenia się krzyżowały wybuchałyśmy wzajemną radością.
       Wdepnęliśmy więc do kawiarenki na spóźnione 5minut (które swoją drogą powinno już dawno przepaść w niebycie i rozpłynąć się w powietrzu), aby zamówić dla Dżandiego świeżą kawkę. Marzycielka ogromnie ucieszyła się na nasze przybycie. I wiecie co nam pokazała.. jedną z najpiękniejszych książek jaką ostatnio widziałam. Zrobiła album. Album ze zdjęciami, który pokazywał życie kawy. Życie. Od pączka, do ziarenka. Od dłoni matki do dłoni córki. Od dzikiego lasu do zaludnionego miasta. Historię życia. Wow.
       Porządnie spóźnieni załadowaliśmy się na pokład autobusu. Z dwoma kubkami i parówkami. Od jakiegoś czasu rozmawialiśmy już o „samowystarczalności” i o tym, że jest to możliwe. Ze śmiechem wspomniałam mu o moim ostatnim statusie na fb:

        " Michael Reynolds, jeden z pionerów budowy ekologicznych domów, powiedział kiedyś: Jeśli potrafisz stworzyć swoją własną elektryczność, ogrzewanie i dostęp do wody, tworzysz własną politykę. To jest to, czego oni się boją."

    Kolejny dowcip losu.
    Dżandi, którego coraz bardziej poznawałam pracował dla WWOOF – organizacji, która była siatką farm i gospodarstw, gdzie ludzie praktykowali właśnie taką oto samowystarczalność. Co więcej organizacja miała na celu nie tyle co ich zrzeszać, ale otwierać drzwi dla innych, miejskich lamerów. Jeśli jesteś zatruty seulskim powietrzem i zdajesz sobie sprawę, że już tak dalej nie pociągniesz, proszę bardzo. Skorzystaj z listy gospodarstw. Skontaktuj się z nimi. W zamian za akomodację, wyżywienie i bezcenne lekcje – przyłączysz się do wspólnej pracy. O właśnie. Ta praca to lekcja budowy domów, sadzenia marchewki i hodowania królików. Czy to w Tajlandii czy to na Słowacji.
    Zbliżając się do ambasady nie śpieszyło nam się z rozstaniem. Okazało się, że Dżandi jest „złotym dzieckiem”, jak prześmiewczo określiłam małego dzikusa wychowanego przez buntowników na wspólnej ekofarmie. Mieszkał tam do siódmego roku życia. Następnie rozpoczęła się seria nieustannych przenosin. Dnia dzisiejszego mieszka w plecaku. Przyleciał do Korei na konferencje, w sobotę leci nadzorować projekt w Indiach, następnie zbadać grunt w Australii. Tak. Tak. Warto zostać szefem szwedzkiego WWOOF (był Szwedem).
     Moja prywatna „praca w polu” postanowiła nie zapomnieć i rozpoczęła atak telefoniczny, gdy tylko przycupnęłam sobie wygodnie w kąciku biura polskiego konsula. Nową panią konsul uwielbiałam. Poprzednia była zimna i wyrachowana. Ta – młoda i szczera. Gadka szmatka i koniec. Miłej podróży po Tajlandii Pani Martyno.
     Co mogłam zażyczyć? Chyba nie załapałaby życzeń odnośnie niewpadnięcia w sidła systemu albo sugestii aby uważała na roboty grasujące po seulskich ulicach.  Powiedziałam tylko, że ah tak. Dziękuję za życzenia. Od roku jestem nieustannie chora. Bolą mnie płuca. Powiększone węzły chłonne. Duszę się. Nie ma czym oddychać. Pani konsul jakoś tak zamarła po czym rzuciła mało pewne „ahaa…”. Też miała ciągły problem z gardłem! Nie mając pojęcia z czego ten problem się bierze. Życzyłam powodzenia w mieszkaniu w dolinie spalin. Wyzdrowieje Pani jak wróci do Polski. 
      Dżandi trochę nabroił. Siedział na zewnątrz na chodniku. W środku mężczyzna zapytał czy szukam kolegi.
    - Pani kolega wyszedł na zewnątrz.
    - Aha, dziękuję!   
     - Proszę na niego uważać. Znam się na ludziach! To zły człowiek!
   
     - Przepraszam? Może jest trochę dziki i nieokiełznany, ale zapewniam pana, że nie jest „zły”.
 Po czym koleś z twarzą kompletnego manipulanta odrzekł roztaczając aurę powagi i mistyczności:
      - Znam się na ludziach! Jestem psychologiem!
(Dla tych co mnie nie znają. Bronię się z psychologii w przyszłym roku, a to to szczyt komedii).
     Dżandi siedział uśmiechnięty na chodniku. Pytam się co zmajstrował.   
    - Aaa.. nic takiego. Powiedziałem mu, że ma fajne portki! A on odpowiedział, że też mam fajne! Zobacz! Mamy takie same!
  
     - Ahaa.. coś jeszcze?
   
     - Powiedział mi z dumą, że jest profesorem, na co ja też odpowiedziałem na luzie, że też jestem. Zapytał się z niedowierzaniem profesorem czego…
   
     - Iiiiii?
    
     - Odpowiedziałem mu, że profesorem rolnictwa.
     
     I tak oto wolny duch potrafi zrazić swoją wolną osobowością poważnie traktujące się jednostki. Zapomniałam o swoim pośpiechu. Dżandi przemieniał się w Jandiego. Po środku sześcio-ośmio-tryliardo-pasmówki znajdował się pas zieleni pod pomnikiem. Zdjęliśmy buty i rozpoczęliśmy spacerek po trawniczku. Ktoś krzyknął, zignorowałam udając, że nie rozumiem. A nie.. to tylko wypadła mi z torby gazeta.
      Szliśmy wolniutko. Rozmawialiśmy o jedzeniu, o słoneczku.. Nagle coś mi zapachniało. Nie zrozumiałam tego wrażenia. W Korei nic za często nie pachnie. Panuje tylko obezwładniający zapach szarości, tak wszechobecny. W pobliskiej świątyni coś świętowano. Trawniki zaczerwieniły się od kwiatów. Drzewa dumnie pięły się do góry. Woda w sadzawce lśniła w słoneczku. Ludzie wolno przechadzali się po świątynnym ganku. Odetchnęłam i chciałam zatrzymać ten oddech, który wreszcie był taki.. pełny? Nie ciężki. Nie kwaśny. Nie pusty. Nie zniechęcający. Był taki.. przepełniony życiem. Podeszłam do drzewa. Zmacałam je z zachwytem. Nie zdawałam sobie nigdy sprawy z tego, że to co w moim życiu było zawsze obecne, może być tak bardzo, bardzo znaczące. Że bez tego nie da się żyć. Że nie da się wykroić człowieka i wpakować w szeregi szarego betonu. Że on umrze powoli zżerany przez wewnętrznego raka, po tym jak straci siłę życia i przestanie się uśmiechać do słońca.     
    I jeśli uśmiechasz się do słońca. Jeśli rzucasz się na pachnący trawnik, jeśli chłodzisz stopy w źródełku i jeśli wyciągasz dłonie aby dotknąć inne życie.. jeśli jesteś żywy.. nic, ale nic nie jest warte tego, aby o tym zapomnieć.
    I tego nauczyła mnie Korea. Nie taekwondo, nie kultury. Nauczyła mnie tego, że nie istnieje taka cena, aby przestać żyć. Że życie nie ma ceny   
   Jak Boga kocham, podróżuję po kolorowych łąkach.
  
   Ja czuję.