piątek, 26 listopada 2010

A kiedy umierają legendy..


  Ta historia dotyczy wyłącznie mojej personalnej legendy Lary.
  I mojej pasji, która jeśli jest wam obca.. wątpię abyście zrozumieli jej przesłanie.
  Chyba, że macie w życiu swoje własne personalne legendy, które was tak mocno trzymają nadając cały polot życiu…
 I realizując je również odkrywacie, że utknęliście w pewnym momencie i dalej już nie pójdziecie, jeśli tej legendy nie zabijecie.

   A kiedy umierają legendy..

   Na zmianę jestem wdzięczna Pajewskiemu  i przeklinam go.
   Jeśli myslę o swoim dzieciństwie to zawsze wspominam nasz dresiarski klub.

   Od początku..
   W moim domu nie układało się najlepiej. Jako dziecko nie miałam za bardzo źródła z którego mogłabym czerpać motywację i widzieć jakikolwiek sens. Czułam, że utknęłam i nie rozumiałam po co właściwie żyć.
  Nic dziwnego, że gdy zaczełam jeździć do Złotowa oddalonego o 37km od mojego rodzinnego miasta i poświęcać się czemus całkowicie.. zupełnie się zakochałam.
  Bo gdy wchodzisz na matę nie istnieje nic poza tym. Wyłącznie ta jedna chwila w której odkrywasz, że stać cie na więcej.. i jeszcze więcej i jeszcze więcej..
 
  Czuję więc, że wyrosłam w rozwalonym busiku w którym zawsze nawalało chamskie techno. W otoczeniu dzieciaków z patologicznych rodzin, którym ten człowiek dał jakąs receptę na życie.

  Taka lekcja dorastania. Przeskakiwania swoich własnych barier i problemów.
  Mordercze treningi po których czułes się wreszcie spokojny.
 Gdy zrobiłes cos zle.. stałes na pięściach i pompowałes.
 Gdy zrobiłes cos bardzo zle, stałes na piesciach i dostawałes ostrego kopniaka prosto w napięte uda.
  Dowiadywałes się, że zawsze możesz.

  Pajewski chociaż przegrał w życiu ze swoimi słabościami.. zawsze będzie dla mnie typem wujaszka, takiego zastępczego taty.
  Pił i pił, zasypiał przed kierownicą.. Oszukiwał federację na tysiące złotych za obozy.. kserował książeczki sportowca.. robił wszystko na odwal. Tylko żeby zgarnąć kasiorę za zawody. Nie ważne jaki masz pas dzieciaku. Masz po prostu isc nawalać. I się nie bać.
 
   Więc to bardziej chodzi o moje życie niż o Taekwondo.

  Po tylu latach wiem, że taekwondo stworzyło mnie, a zarazem wiem, że w dalszym ciągu nie wiem o taekwondo nic.
  Bo taekwondo to nie jest ciągłe nawalanie na oslep podczas sparingów. To naprawdę sztuka z całą gamą postaw i ruchów o tak różnorodnym charakterze..
  Teoretycznie poznałam przez te kilka miesięcy wszystkie uczniowskie formy, które powinnam cwiczyć od zawsze. Czesc wydaje mi się nienaturalna. Nie mam nawyków. Odnaleźć się w tym teraz, hmm..
   Część starych nawyków jest zabójcza. I jak to teraz zmienić kiedy jest tak od zawsze i chcę wierzyć, że tak jest.
  Gdy tak stoję przed moim młodym trenerem, który po dwóch latach treningu ma taką siłę w poomsae, że wykonując je odgłos jego ciosów słychać na drugim końcu sali.. gdy stoję tak przed nim.. to czasami mnie cos paraliżuje.
  Wierzę i wiem, że jestem w stanie.. ale to tak jakbys szedł ulicą i zobaczył nagle wypadek. Wiesz, że powinienes pobiec, zadzwonić, cokolwiek. Nawet masz te mysli w głowie i obraz przed oczami. A jednak stoisz sparaliżowany. Taka bezsilność.
   I zarazem strasznie mi głupio. Że po tylu latach wreszcie zrozumiałam na czym polega kopnięcie yopchagi (sidekicka). Czuję się jak idiota.
   Hanyl Yopchagi. Sky yopchagi.

   Hakiu rozmawiał w moim imieniu z egzaminatorami z Kukkiwonu. Okazało się, że obcokrajowcy mogą zdawać egzaminy w kukkiwonie i owszem, ale po upływie pół roku od przyjazdu do Korei.. A ja będę mieszkać tutaj dokładnie 5 miesięcy 2 tygodnie. Jaja co?
  Oczywiście się nie poddam. Złożyłam osobistą wizytę wiceprezydentowi Kukkiwonu.
   Pnąc się krętą uliczką do Kukkiwonu znowu stanął mi przed oczami nasz rozklekotany busik. Młodziaki spiące na kupie ochraniaczy z tyłu za siedzeniami. Obóz. Wychodzimy na dyskotekę. Chłopaki zaczepiają na ulicy innych dresiarzy, żeby tylko poczuć się tej nocy jeszcze mocniejszymi.
    Koreańczycy są przewspaniałymi ludźmi. Usmiechnięci, pełni wyrozumiałości.
  Wiceprezydent nie był wcale gburem siedzącym za swoim stolikiem. Wprost przeciwnie. Wypytywał się czy znam Lee, Koreańczyka, który siedzi w Warszawie. Co właściwie tutaj robię i jak tam mi się w Polsce trenuje. Każdą moją wypowiedź komentował typową Koreańską aprobatą w formie westchnięcia - „woooooow”...
    Zaprosił mnie do stanowiska pana obok. Na Young-jip. Chief of Overseas Strategy Team.
    Gdy on tylko podał mi dłoń nie miałam już wątpliwości co za kiler z tego faceta. Jego postawa i pewność siebie była porażająca. Pomimo tego, że ma z pewnością jakies 50lat, widać, że koles rządzi. Jak powie, że tak ma być to tak będzie i tyle.
    Opowiedziałam mu o tym jak przyjechałam do Korei trenować z chłopakami poomsae. Że ćwiczyłam tyle lat, ale to było same gyorugi. Że jak jestem w Korei to chciałabym zdawać egzamin na czarny pas, bo to najbardziej odpowiednie do tego miejsce. A raczej pewnego typu legenda. Czarny pas z Korei.
    Samoistnie przyszła odpowiedz na moje wizje dresiarskiego busika.
 Young zaprosił mnie na festiwal „Hanmadang”. Najwazniejszy i najbardziej ceniony festiwal Taekwondo. Nie polega on wcale na walce. Ale na tym aby każdy zaprezentował swoją siłę i mistrzostwo w zupełnie inny, zupełnie nieznany mi sposób.
   Ustawiają przed tobą całą stertę grubych desek. A ty musisz skupić całą energię w tym jednym uderzeniu. Dla tej jednej sekundy trenowałes kilkadziesiąt lat.
   Poomsae. Creative poomsae. Sam tworzysz swoją sztukę..

   I chyba tym jest Taekwondo.
  
   Pozwolili mi zdawać we wcześniejszym terminie, a Young sam wystawi mi rekomendację ze swojego klubu.
   Problem z egzaminem polega jednak nie na tym, że zabraknie mi umiejętności.
 Ale na tym, że nie będę w stanie się na nie zdobyć.
 Bo nie będę w stanie odrzucić mojego najważniejszego źródła samooceny i przyznać się przed sobą, że nie mam pojęcia.
   za ważne to dla mnie.

  Musze zabić tą legendę.
  Albo schować ją do szafy ze starym jesiennym płaszczem. I wzdychać do niej dalej.

  Ktos musi zginąć.
  Pora zabić Larę.

 A człowiek nie jest człowiekiem, jeśli boi się wolności.
 A wolność to odrzucenie wszystkich pięknych legend i pozwolenie na to, aby spełniała się przyszłość..


 I to w sumie moje największe wyzwanie.

 A kiedy umierają legendy..
 .. nowe piękne historie się tworzą.

niedziela, 14 listopada 2010

Mentalna walka ze swiatem robotów.

Mentalna walka ze swiatem robotów wymęczyła mnie ostro.

 Spędziłam wieczór i prawie całą noc na jednym wielkim wkurzeniu.
 Starałam się przekazać hakiu chociaż odrobinę innego spojrzenia na rzeczywistość. Naprawdę jestem w stanie zrozumieć, że człowiek świadomie pragnie i wybiera ciężkie studiowanie po kilkanaście godzin dziennie po to aby dostać się do życia w korporacji, w Samsungu, w którym spędzi resztę swojego życia – od poniedziałku do soboty po kolejnych kilkanaście godzin na dobę. Po to aby mieć pieniądze, status, odpowiednie małżeństwo i srodki na wychowanie swoich dzieci.
  Jednak nie jestem w stanie pojąć dlaczego ci wszyscy ludzie mają jeden właściwy opis rzeczywistości, wydaje im się, że MUSZĄ się zachowywać wyłącznie w ten sposób i ich sukces w wyścigu szczurów oznacza spełnienie w życiu.
  Koreańczycy z reguły są tak mało elastyczni, zupełnie pozbawieni fantazji. Gdy nauczą się wracać jedną drogą do swojego domu – nigdy jej nie zmieniają. Każdy wieczór również spędzają tak samo. Siedząc w pubie i pijąc. Nie wyobrażają sobie, aby istniały jakiekolwiek alternatywy. Mam już czasami dosyć.
  Poszlismy na spacer z hakiu. Akurat natrafiliśmy na grupę tradycyjnych koreańskich bębniarzy Samunari. Przystanełam i zachwycałam się ich transowaniem, tym jak bardzo w tym płynęli. Hakiu stwierdził, no że no fajnie grają sobie i zapytał czy chcę to oglądać? Powinnam jeszcze podać mu dokładną liczbę minut jaką planuję przeznaczyć na stanie w tym miejscu i przyglądanie się.
  Boże, ludzie naprawdę są wolni i powinni zadać sobie pytanie czego chcą w tym życiu. Powinni spytać sami siebie, a nie czuć się skazani.
  Nie wytrzymałam i na hakiowy sms „good night” odpowiedziałam dosyć brutalną litanią oddającą mój stosunek do tego co widzę wokół. Nie wydaje mi się, aby ci ludzie naprawdę wiedzieli co znaczy ENJOY the life. Czy żeby żyli ze świadomością, że każdy dzień może być ich ostatnim, a oni dali z siebie wszystko aby żyć tak jak naprawdę by chcieli.
  Hakiu próbował mi wyjaśnić, że takie są czasy i aby przetrwać w społeczeństwie – tak to wygląda. Że to się zmieni i wtedy można będzie inaczej. Co się zmieni? Czy oni mają w tej Korei tylko ryż i umierają z głodu? Każdy rząd chce mieć w swoim państwie małe zaprogramowane robociki zapierdalające pod dyktando.
  Przydałoby mi się jeszcze więcej lekcji pokory. To tak jak jeden z najlepszych filmów, które widziałam ostatnio – Solista. Albo jak ciągłe burzliwe rozmowy na gg z Hovkiem. Hakiu nie doświadczył nigdy czegos innego, więc jak może zrozumieć to co staram się mu przekazać? A zarazem jakie ja mam prawo chcieć to przekazać? Jeśli oni tego nie chcą i jest im z tym wygodnie.
   Czuję się tylko zmęczona. Zmęczona tym, że ludzie w okół to zaprogramowane roboty.

  Aby poczuć się wreszcie zdrowa i wolna spakowałam plecak, wziełam Esrę pod rękę i ruszyłyśmy przed siebie. Poczatkowo do Seoulu na G20. Zgadać się z koreańskimi aktywistami.
  Stojąc na tej oszalałej ulicy z plecakiem, burzą rozwianych blond dreadów poczułam się znowu poza tym zaprogramowanym społeczeństwem. Zdrowa i wolna. Co za ulga zrzucić ten ciężar chociaż na chwilę..

   Siedziałam na murku stukając na laptopie i wywolujac przy okazji poruszenie pośród przechodzącego anonimowego tłumu. Z zawieszenia w swoim swiecie wyrwało mnie dwoch amerykanow pytających o  Myongton market, podobno bardzo znany i tani tradycyjny rynek. Po drodze minęłyśmy festiwal latarni – Seoul Lantern Festival. Na prawie całej długości małej rzeczki płynącej w samym sercu Seoulu unoszą się nad powierzchnią kilumetrowe rzeźby z papieru swiecące od wewnątrz. Zerwała się wichura, zaczęło grzmić. Było bardzo ciemno.. i niesamowicie. Światła miasta zdawały mi się wreszcie kojące. Ogromne mole handlowe przyozdobione malutkimi rozproszonymi światełkami tworzyły takie eteryczne poczucie zawieszenia i ciepła.
   Wszedzie na ulicach było pełno glin. Ostatnio cos takiego widziałam z tatą w USA.
 Chociaż Seoul Station nie był miejscem gdzie odbywało się G20, jakis prezydent miał tędy przejeżdżać. Policja nie zamknęła drogi. Tylko obstawiła jej skraje robiąc w sumie tyle dziur, że spokojnie czatowałyśmy z Esrą w samym sercu wydarzeń. W okół nas przyczaiła się cała gromadka studentów w białych koszulkach. Zagadalismy do nich co tutaj robią. Za co walczą?
  Wcale nie walczyli. Była to ekipa przywitalna dla prezydenta Arabii Saudyjskiej której misją specjalną było „Cheer up”, czyli krzyczenie „kooochamy cie wielki prezydencie!” i machanie chorągiewkami. Zastanawiam się kto był bardziej naiwny. My czy oni.

   Chciałysmy obejrzeć jakis koreanski film, zrelaksować się. Przegapiłysmy już dzisiejszą akcję aktywistów. Lotte Mol, Lotte World Amusement Park, Lotte Magic Island, Lotte Chocolate, Lotte Cinema.. Lotte to i tamto. Kapitalizm.
   W kinie nie zrozumiałybyśmy żadnych dialogów, poszłyśmy więc do DVD Bang, gdzie koreańskie filmy zaopatrzone są w angielskie napisy. Dużo tutaj Bangów – Jimjil Bang (Swiat saun i Spa), Nore Bang (karaoke).. DVD Bang to plątanina korytarzy z małymi pokoikami kinowymi. Duży ekran, duże dwuosobowe wyro i dużo romantycznych parek chcących się poprzytulać w odosobnieniu.
   Po godzinnym wybieraniu filmu wybrałyśmy jakąs kichę. Przerażał mnie każdy film opisujący dobijającą normalność.. Pod koniec gdy wreszcie koreańskie FBI osaczyło wioskę morderców, wszyscy polegli, a główny bohater biegał z otwartą dziurą w brzuchu – zasnełam słodko. Wystarczył mały 20minutowy reset i już swiat wydawał się piękny.
   Miałam małe wyrzuty sumienia względem Hakiu. Przecież nie rozumiemy ich swiata. Mają swoje własne osobiste znaczenia.
   Zapomniałam wspomnieć o tym, że dzisiaj jest.. Pepero Day!!
 Trochę mniej hardkorowa wersja walentynek i całe szczęscie, bo w tym cukierkowym swiecie to święto musiałoby być szczególnie przesłodzone.
  Pepero to takie słodkie paluszki w czekoladzie. Parki kupują je sobie nawzajem i zajadają się słodko. Ewakuowałam się z Suwonu, żeby nie zrobić hakiu przykrości.
  Kolejny spacerek po ulicach zaofiarował nam kolejną dozę doznań świątyni konsumpcji. Miejsce gdzie można zrobić sobie cukierkowe foteczki w kolorowych ramkach, sklepy gdzie twoi ukochani popowi piosenkarze sprzedają kosmetyki, które sprawią, że staniesz się tak piękna (lub w tym przypadku również piękny) jak oni..
  Przynajmniej w tym kraju nie ma problemu ze spaniem. Jakies 12złotych i można spać w SPA. Zresztą w knajpach też wszyscy spią.
  Po drodze wstąpiłyśmy do „Paris Baguettte” które można spotkać tutaj na każdym kroku. Bardzo radosnie przywitał nas właściciel ze swoją wizytówką „PRESIDENT”. Ponieważ był Pepero Day – wręczył nam dwa duże cukierkowe Pepero ciacha i zaofiarował swoją pomoc gdy tylko czegos byśmy w Korei potrzebowały. Bardzo dużo ludzi tak robi. Są dumni ze swojego kraju i chcą zaprezentować się jak od najlepszej strony.
  SPA okazało się niezłe. Jeden basenik z podgrzewaną wodą miał powalający fluroescensyjny zielony kolor. Petit (mój brat) by się w nim zakochał.

   Nastepny dzień rano zaczełam dosyć dynamicznie – kilkadziesiąt pokłonów dla wypracowania pokory ;)
   Ruszyłysmy do COEXu – miejsca gdzie odbywa się własnie G20. Gliniarze przeszukali nam plecaki smiejąc się przy tym „oo jabłuszko!”. Swoją drogą lubię tych gliniarzy. Ciężko ich nie lubić.. są tacy ludzcy. Usmiechają się i krzyczą do ciebie „hello!” na każdym kroku. Nie to co nasi zgrywający poważanych twardzieli, których powinniśmy się my biedne robaczki bać. W miejscu G20 nie działo się zupełnie nic. Żadnej transmisji z obrad, wejscie na teren tylko na specjalne zaproszenie.. Żadnych manifestantów, debat..
   Może cos się dzieje pod City Hall’em?
  Po drodze w przejsciu podziemnym zaczepił nas jeden wysoki odstawiony Koreańczyk. Poszukiwał europejskich modelek do swojej kolekcji biżuterii. W sumie to był w 50% tylko pretekst aby zaprosić nas na kawę i nazwać się naszym przyjacielem. Tak czy inaczej spędziliśmy razem przyjemnie czas spijając piankę z cappuccino i pojawiła się przed nami perspektywa zarobienia „one, two hundred baksów”.
 City Hall. Znajduje się tam specjalny placyk na którym dopuszczane są legalne manifestacje. Jednak tego dnia wypełnili je, jakby specjalnie, kulturalnymi wydarzeniami. Kobiety w tradycyjnych sukniach siedzące na trawniku i serwujące herbatę. I to cały rządek, z 50 takich pań.
  Podszedł do nas amerykanin – John. Dziennikarz fotograf. „Hi guys! Did you hear something about protest?”. Był już na Seoul Station, gdzie wczoraj odbywała się duża manifestacja. Dzisiaj cisza. Przeszlismy się przez skrzyżowanie pooglądać inny festiwal. Ludzie odgrywali scenkę- cesarz i jego armia w tradycyjnych strojach. Przy okazji uderzali w ogrooomne koreańskie bębny. Bardzo budzący dźwięk.
  Pod drzewem siedział i medytował za pokój na swiecie jeden mężczyzna. Duży transparent o unifikacji i pokoju krzyczący: „World permanent peace, Peace walk for harmony of religious, Peaceful city without nuclear weapon… Huntsville G20 summit in Canada”. Dorwałysmy jeszcze jednego pana Koreańczyka przebranego za dużą rybę i protestującego przeciwko regulacji Han River. Nie znał naszych aktywistów z „Empty House”. Gdzieniegdzie wędrowali jeszcze z mikrofonami inni ludzie krzyczący cos o Jezusie. Kilku pojedynczych swirów na których wszyscy patrzyli jak na wariatów i tyle. Mało to zmienia.
   Poznałysmy jeszcze jednego Amerykanina wypytującego się gdzie są jakies protesty. Plus spotkałyśmy kumpla z Ajou, który spodziewał się czegos na skalę wydarzeń w Toronto. Wszyscy słodko rozczarowani i nie potrafiący się zorganizować.
   W tłumie usłyszałam dziewczynę krzyczącą „Mateusz!!”. Miałam opory żeby zagadać do polaków, nie czuję się specjalnie zżyta i obawiam się naszego polskiego wieśniactwa. Zagadali mnie na śmierć, chyba ponad godzinę. Byli genialni. Siedzieli teraz na jakims programie w Szanghaju i wpadli tylko na kilka dni zwiedzić Koreę i pouczestniczyć w kolejnych międzynarodowych warsztatach. A w ogóle wiecie, że w Szanghaju zablokowano Facebooka? ;)
  Ucieszyło mnie to spotkanie, głównie, że Mateusz jest aktualnie redaktorem dwumiesięcznika wydawanego przez wydział Azjatycki. Obiecałam mu podesłać opowiadanka.
  Historia się sama toczy, a mi zimno.
  Najbliżej miałyśmy do Muzeum Sztuki Współczesnej. Zupełnie jej nie rozumiem.
 Może faktycznie odkrywcze jest to, że sztuką może być wszystko, ale niech za tym do cholery kryje się jakies mistrzostwo. Wcinałam jabłuszko. Pan ochroniarz zwrócił mi uwagę, że nie powinno się jesc w muzum, ale na moje ochocze „Coome on! Jestem GŁOOODNA!!!! A na zewnatrz tak zimno!!!” oczywiście uśmiechnął się przychylnie i powiedział, że nie ma sprawy. Może nie wszyscy to roboty.
  Przy wyjsciu natknełysmy się znowu na Shon’a z gitarą szukającego w pobliżu drugiego Toronto. Podarte jeansy, anarchistyczna bluza i wyszczerzone zęby w pogardliwym uśmiechu.
   Eliza się odezwała. Tak ta sama Eliza Biała z Ulsan co ostatnio. Są w Seoulu.
  Po drodze na autobus zawitałyśmy jeszcze do rozstawionych namiotów pod hasłem „G20”.
 Efektem poszukiwania informacji było odkrycie wielkiego stoiska z najnowszą koreanską technologią. Minikomputerki wielkości komórki, w które wyposażony jest co drugi napotkany Koreańczyk. Elektroniczna książka, która przy przerzucaniu stron uruchamia program z komentarzami i wyświetlanymi schematami 3d prezentującymi szkielety dinozaurów. I wszyscy tacy dumni i uśmiechnięci.

   Itewon. Clubbing today.
 Pomimo tego, że smsowałam z Joeng Sukiem dzisiaj rano..  cisza.
 Klubowanie zaczyna się zazwyczaj późno w nocy, więc przeczekujemy u turasa na kebabie.. przeczekujemy w knajpce o dumnej nazwie „Woodstock” (noo, to akurat im wyszło!) i przeczekujemy w Irish Pubie z całym dostojeństwem białych piegowatych nawalonych i robiących wiochę grubych facetów.
  Woodstock był niezły. Bardzo dobra stara gitarowa muzyka, sciany pokryte rysunkami farbą fluorescencyjną robiące wrażenie zawieszenia w kosmosie (petit znowy był by zakochany. jak wróce to ci pomoge to namalować:). Potem wyskoczył zespół z Nowej Zelandii. No fajnie, ale my ciągle tylko obserwujemy. Rytm może i unosi, ale jak to rozpacza Esra „nie ma magii”.
  Zjawiła się Sun, poszliśmy do klubu. Tym razem klub był malutką klitką dla nastolatów z taką też muzyką (malutką i dla nastolatów).
  Niby chciałam ucieć od społeczeństwa a co widze w tym Itewonie.. Spacer po ulicy przypomniał mi wizytę w piekle. Biedne starsze kobiety smażące w srodku nocy na paleniskach na zewnątrz mięso, w tym całe pyski swin. Dziwki, transwestyci siedzący przed barami i wyczekujące mozliwosci sprzedania się. Wszystko smierdzące, brudne, zażygane i stanowiące taki smieszny, wprost komiczny kontrast z tymi młodziakami, tak sterylnie eleganckimi i odpindrzonymi na pudelki. Przy wejściu zaczepia nas karzeł krzycząć jedno słowo „Money, Money”. Dante Aligieri do cholery.
  I niby jest tak jak zawsze.. Gdzies tam z okna wystaje wysprejowany napis „ARTISTIC SHOW”.. Na głównej ulicy Itewon’u znajduję złotą płytkę z napisem „Dzień dobry! Polska”.. Kilka cieszących pierdów i zachwycać się można wszystkim. Ale to nie mój swiat.
  Zmęczone z Esrą wzięłyśmy taxówkę do Bin Jipu (Empty House’u). Było już bardzo późno.
 Jadąć tak przez noc z poczuciem, że nie dokonałyśmy w sumie niczego (no może porysowałam trochę z Elizą kwadraty wpisane w walce i elipsy wpisane w kwadraty..) zawitała mi jedna mysl w głowie. Chcę do świątyni. I tym razem nie konsumpcji.

 Bin Jip poranek.
 Porozstawiane w okół na niskich naziemnych półeczkach komiksy tworzące swojski klimat, którego oczywiście nie rozumiemy.. Nawet tak pomyślałam sobie nad ranem, że jak my możemy cokolwiek zdziałać jeśli to nie nasze podwórko. Tak czy inaczej zaparzyłyśmy herbatkę na nasze zmęczone gardła i otworzyłyśmy kompa w poszukiwaniu „Temple Stay”. Lotus smakował dobrze jak zawsze, tylko że dopadł mnie biologiczny wkurw na siersc kota. Pora się wynosić.
  Dion zaproponowała, że możemy do nich dołączyć następnego dnia w małej wioseczce, gdzie będą pomagać rolnikom w zbiorach i zaprawach kimchi. Balsam na wymęczenie metropolią. Prawdziwe życie tak blisko natury.
   Dostałysmy namiary na pobliską swiatynię poza Seulem. Zadzwonili nawet dla nas z pytaniem o miejsca, których akurat było brak, my jednak nieprzejęte wiedziałyśmy że znajdziemy jakis sposób.
   Wysiadłysmy na ostatniej stacji metra po ponad godzinnej przejażdżce.. no prawie dwugodzinnej.
Przy wyjsciu ze stacji Esra miała problem ze swoją kartą miejską zwaną w Korei T-Money. Chłopaczek za nią uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Nie miałam więc problemu z wyborem osoby, którą zaczepić z pytaniami o dalszą drogę..
   Do Yongmunsa mielismy już bardzo blisko, zdecydowałyśmy się więc wziąć miejsko-podmiejski autobusik. Chłopaczki też mieszkały w Seoulu. Przedstawili się swoimi angielskimi imionami. Studenciaki spełniali swoją uniwersytecką tradycję jadąc na pewnego rodzaju piknik na prowincję. Mówili, że będą w cos grać („oo może w noge?! Soccer soccer?!”) Okazało się, że będąc grać w gry na pijackie. Jakie to kurde typowe.
   Poczulam do nich bardzo duza sympatię.
  Wystarczyło znaleźć się poza Seulem, a dworzec już przypominał swoim wyglądem Ukrainę. Odrapane sciany, rozsypujące się autobusy, pani przybijając pieczątki pracowicie produkowała na bieżąco bilety. Rozpakowałam miętową czy jabłkową gumę (to dopiero zagadka) z napisem „Orion” na papierku. Hah. Znalazłam się z powrotem w moim komunistycznych stronach.
   Pożegnałysmy się z Chrisem i Danem i ruszyłyśmy w kierunku świątyni..
   Zawsze przybywamy do buddyjskich świątyń po zmierzchu. Pod przykrywką mroku te miejsca zdają się być jeszcze bardziej magiczne. Zresztą samo wyjscie z autobusu wystarczyło. Prawdziwe powietrze, góry, wszystko tętni życiem…
   Rozpoczełysmy wdrapywanie się na wierzchołek. Wzdłuż sciezki płynął potężny strumień szumiąc między kamieniami. Przeszłysmy dwa mosty, w tym jeden wiszący. Na szczycie rosło cudo.. tysiąc letnie drzewo Ginko. Na tle rozświetlonego gwiazdami nieba wyglądało jak prawdziwy pomost pomiędzy ziemią a kosmosem. I te stare buddyjskie świątyńki..
   Nie było tak późno, jednak obawiałyśmy się, że nie znajdziemy już nikogo.
 Zza zakrętu wyłoniły się nagle dwie dziewczyny niosące maty i władające super angielskim. Zaprosiły nas do swojego klasztornego pokoju, częstując super sycącymi przekąskami. Były wolontariuszkami pomagającymi w weekendowym programie.
  Miejsca się znalazły, dziewczyna przyniosła kwestionariusze i świątynne ubranka plus informację, że za nocleg należy się.. 50tys wonów. Co oznacza 125złotych od osoby. Znowu to samo! Jak można tyle brać w świątyni?
  Odmówiłysmy przyjęcia oferty, zapytałyśmy jednak czy możemy uczestniczyć w porannej praktyce o 4 rano. Dziewczyna się zgodziła.
   Zeszłysmy w dół krętą drogą. Piękny las spał spokojnie w blasku księżyca.
  U stóp świątyni znajdowała się mała swiatynia konsumpcji. Knajpki, park rozrywki, straganiki.. Szukałysmy minbak’u – prywatnej kwaterki, gdzie można przespac się za małe pieniążki.
Zapukałysmy do jednego domku. Pani starsza przeszła się z nami do sąsiadki krzycząc przy wejściu „Ajuuuma! Ajuuuma! Chodz no tuu!”. Prywatna kwatera była starym tradycyjnym Koreańskim domkiem z przeuroczymi pokoikami. Rozsuwane drewniane drzwi i podłoga 2,5 na 3,5 metra. Nic pyzatym. Jedno okno i podgrzewanie podłogowe. Piękny minimalizm, bo co nam więcej potrzeba?

  Rozpoczełysmy mistrzowską rozmową z Ajumą. Chciała 30tysiecy, ale zapewniając jej niesamowity ubaw naszymi stwierdzeniami „Come on! Hakseng imnida!! (jesteśmy studentami!)”, „Han pundo opso! (nie mamy ani grosza)” i gestykulacjami, że zawiniemy się o 4 rano na pokłony do świątyni.. Spusciła nam do 20stu. Kobiety ryczały ze smiechu i z pobłażaniem poklepały nas po ramieniu.
  Rozłożyłysmy matę w naszej małej celi. Było akurat miejsca wystarczająco aby potrenować trochę poomse. A potem usnęłyśmy.
  3 w nocy pobudka. Trzeba wdrapać się jeszcze na górę.
  Księżyc dalej swieci.
  Znałazłysmy nasze dziewczęta.
 Rozpoczeła się ceremonia. Kłaniając się do koreańskich spiewów (Pradżnia paramita w oryginalnej wersji jest naprawdę poruszająca..) w otoczeniu malutkich lampioników w nocnym uspieniu.. odkryłam ponownie, że poza tym jednym momentem w którym znajduję się tutaj z tymi ludźmi i łączymy się w naszym działaniu.. nie istnieje nic.
  Mnichowie zawineli się na swoją własną praktykę. My siedziałyśmy dalej.
  Wyszłam na zewnętrzny placyk. Słońce jeszcze nie wstało. Otoczenie wyjęte rodem z chińskich filmów. Placyk świątynny – idealne miejsce do praktyki. Rozpoczełam trening. Unosząc się lekko nad ziemią starałam się z jak największą uwagą wykonać każdy ruch poomse.
  Zaproszono nas na sniadanie. 6 rano i prawdziwy wegetarianski posiłek. Zawsze będę kochać to jedzenie.
  Teraz była przerwa, postanowiłyśmy więc zejsc ponownie na dół do doliny.
 Po powrocie gdy zrobiło się już jasno spotkałyśmy całą grupkę praktykantów zbierających owoce z tysiącletniego drzewa Ginko. Towarzyszył temu niesamowity odór.
  Co właściwie robią ludzie w takiej świątyni?
  Wdrapalysmy się z nimi na jeden szczyt. Ścieżka prowadząca przez poustawiane kopce z kamieni doprowadziła nas do kolejnego placu obstawionego sprzętem treningowym. Chińskie miecze, włócznie, halabardy. Ponieważ byłam w spodniach od doboku i rozmawiałam z nimi wczesniej, mistrz chińskich sztuk walk zaprosił mnie na srodek. Moje poomse jeszcze nie wyglądają, więc jedynie zademonstrowałam kilka kopnięć ku uciesze koreańskich licealistów. Kopiąca blond dziewczyna. Mnichowie się smiali krzycząc „Heey pokaż poomse! Tylko tyle nauczyłas się przez 8lat?”. Mnich będący mistrzem chińskich sztuk walk chciał zademonstrować jakie to one są praktyczne więc poprosił mnie o sparing. Oczywiście w sportowym taekwondo olimpijskim nie używa się rąk, więc nie pozostało mi nic innego jak kopać i uciekać przed nim po placyku. Co jakis czas mnie dopadał i powalał na ziemię ku uciesze gawiedzi. Nie przeszkadzało mi to.
  Na srodek wyszedł inny mnich. Przez łagodne ruchy dłoni i skoncentrowany umysł przebijała ogromna siła. Unosił się w powietrzu płynąc w skupieniu.. Jego szaty tańczyły razem z nim wydając tak doskonale znany charakterystyczny dźwięk. Taegjun. Tradycyjna koreańska sztuka walki.
  Trening był typowo pokazowy. W końcu ci wszyscy ludzie przyjechali tutaj tylko na weekend aby popatrzeć jak takie życie wygląda. Zostalismy sami na placu. Miszczu wyciągnął długie kije. Metoda mistrza z chińskiego filmu. Bierze kij do ręki i zaczyna nas okładać. Nie wyjasnia nic oprócz krzyków „trzymaj gardę!!”, „uważaj na kroki!!”. Miotałysmy się w szalonym tańcu w otoczeniu latających w powietrzu czerwonych szarf. Tak sobie to wyobrażałam.
  Zostałysmy na obiedzie. Przyjęłysmy też zaproszenie mnicha na herbatę do salonu herbacianego. Nie słyszał nigdy o tym, że w Europie też są szkoły Kwan Se Um. Bardzo spodobało nam się życie tutaj, a raczej jak się domyślacie.. Byłam ZAKOCHANA. Zasypałysmy go serią pytań o to czy możemy zostać tutaj miesiąc? Albo czy istnieje inne miejsce w Korei w którym można spędzić jakis sensowniejszy czas niż dwa dni na takim życiu. Codzienne poranne pokłony w świątyni przy niesamowitych buddyjskich spiewach. Praca w świątyni, medytacja i trenowanie w górach. Tak.
  Podobno nie istnieje taka możliwość. Jeśli chce się prowadzić takie życie.. trzeba zostać mnichem. Możemy zostać w świątyni jednak nie możemy praktykować z nimi. Mnichowie medytują wyłącznie ze sobą. Zrobiło mi się strasznie smutno. Że jak to. Zostałybysmy tutaj i żadnej zorganizowanej praktyki? Tylko tyle, że mogłybyśmy same z siebie wstawać i same z siebie isc się kłaniać? Myslałam, że takie życie polega na tym, aby robić to razem.. Trwałam w swoim zakochaniu i to nie tylko wyłącznie wynikającego z mojego ubzdurania w głowie. Ci mnisi mieli tak powalającą energię, aż promienieli. Przy każdej wymianie spojrzeń powalał mnie prąd. Całe moje centrum pulsowało i czułam, że znajduję się wreszcie w miejscu gdzie jest życie.
  Uda się nam.
  Pożegnanie. Dosyć smutne i bojownicze.
  Pani menadżer stwierdziła, że nasz pobyt tutaj byłby „uncomfortable”, bo nie rozmawiamy po koreańsku. Odparowałam jej litanią swoich poglądów na temat wspólnej praktyki zen. Że jak to możliwe, że nie zależy im na tym, aby ludzie praktykowali? Że taki weekend to jest zabawa, a nie praktyka. I od kiedy praktykowanie polega na gadaniu?
   Złapałysmy stopa do Seulu. Akurat w momencie kiedy jakas zaniepokojona pani krzyczała do nas, że po drugiej stronie jest autobus, co my robimy. Odwróciła się i smiała do koleżanek. Możliwe, możliwe.

  Tak czy inaczej pomimo możliwych problemów z Temple Stay widzę swoją bliską przyszłość dobrze. Za miesiąc egzamin na Black belta, więc w tym miesiącu codziennie cwiczę poomse odkrywając cos w czym mogę się spełniać już na zawsze. Po egzaminie uderzamy od razu na wyprawę na kraniec swiata - do Japonii i może po FIlipnach.. I pozostały miesiąc planuję spędzić w klasztorze w górach na idealnym życiu – praktykowaniu tradycyjnych sztuk walki i przełamywaniu barier swojego umysłu. Z mnichami czy bez. A potem chcę wrócić. Nie wyobrażam sobie życia w Seulu. Siedząc w przydrożnej kafeteryjce przy przeszklonej szybie z widokiem na ulicę i sącząć powoli kawę (no dobra, zawsze wypijam od razu ;) marzy mi się, żeby spędzać wolne wieczory na przesiadywaniu w klimatycznych kawiarenkach z laptopem i stertą projektów w głowie. Naprawdę chciałabym się dostać na tą architekturę. A jeśli to mi się uda.. na pewno spędzę niesamowite wakacje na samotnej (a może i tym razem nie?) wędrówce przez Francje i Hiszpanie do de Composteli. Kamienne miasteczka przesiąknięte aromatem słońca.. wspólnota wujaszka.. i na końcu ukonorowanie wędrówki hiszpańskim Rainbow. Czy to nie piękne?
   Zatopiłam się w Castanedzie doświadczając bardzo dziwnego stanu świadomości. Wiem, że językiem, którego muszę się nauczyć jest hiszpański… i to nie tylko ze względu na Hiszpanię ;)

środa, 10 listopada 2010

Mistrzostwa w Kukkiwonie.


    Leżę na przeszklonej antresoli w 5cio gwiazdkowym hotelu. Po nielegalnym upchnięciu nas po 6 osób do pokoju i dofinansowaniu z Ajou wyszło przyzwoicie.
    Zawsze moja ocena umiejętności wahała się drastycznie. Od bardzo dobrych do beznadziejnych. Nie sadzilam, że moment w którym poczuję, że wreszcie zostałam czarnym pasem przyjdzie tak niespodziewanie. Rozmawiałam kiedys o tym z Boguszem. O tym, że życie to sinusoida i nie wierzę w to, że istnieje jakis punkt zaczepu. A teraz wiem, że obojętnie w jakiej sytuacji się znajdę – stałam się czarnym pasem. Jest on częścią mnie. Zawsze nim będę, zawsze będę walczyć i jestem z tego dumna.
    Walczylam z Koreanką o dziwo wyższą ode mnie  Chłopaki zawsze twierdziły, że mam dużą przewagę, bo jestem wysoka. Dziewczę z akademii wychowania fizycznego nie przypominało jednak w niczym malych Koreanek…
  Lepard style.        ?????
  9:1
  To co bardzo mnie ucieszyło to to, że ostatnim czystym ciosem jaki zadałam było kopnięcie w glowę wyższej od siebie dziewczynie moją niesprawną nogą.
   Poczułam czym jest walka. Nie wystarczy kopać. To jest styl, strategia. Poruszanie się wyrażające daną osobę. W oczach przeciwnika widać jej nastawienie. Przeszywasz taką osobę i widzisz.
   I nawet mając najwspanialsze wyobrażenie seryjki kopniaków jakie zadasz - to dalej musi być strategia. Żywa i zależna od sytuacji. Nie uda się dobiec do kogos od tak. Jak już dochodzi do starcia to te kilka sekund są całą esencją.
   To tak jak kiedy siedzisz cały dzien w Kukkiwonie.. Siedzisz i oglądasz setki walk. Od 6 30 na miejscu do 18 30 gdzie po dwunastu godzinach nareszcie przychodzą twoje dwie minuty. Tylko dwie minuty. Tak bardzo ważne.
   I musisz stanąć w całkowitej gotowości w tej jednej chwili. Zupełnie dać z siebie wszystko.

   Mata Mym Kosciolem,
   Walka Mym Niebem,
   Taekwondo mą Religią.

   Przyszły do mnie dziewczyny. Z całej naszej drużyny składającej się z kilkunastu osób tylko mi i jednemu chłopakowi killerowi udało się przejść do następnej rundy drugiego dnia. Kiedy usłyszałam z ich ust „Lara! You are the best!”. Pierwszy raz uwierzyłam, że obojętnie jaki będzie wynik – to się nie zmieni.
  I tak w pewien sposób odchodzi kolejna personalna legenda. Gyorugi - walka jest walką. Żadnym nieosiągalnym mistycznym celem. Jest najbardziej podstawową, niemal esencjalną walką z człowiekiem który staje naprzeciwko ciebie i czeka. Jest gotowy tak jak ty.
  Aktualnie nie wyobrażam sobie co może istnieć piękniejszego niż tak totalne zmierzenie się ze swoim umysłem i samym sobą.
  Taekwondo kocham cie.


  Dnia 2giego ponownie wygrałam dwie walki.
  Dziewczyny były wolne, nie za dobre w obronie, a ja dobra w ataku.
Półfinały.
  To zadziwiające, że zawsze wychodzę na walkę z takim samym podejściem. Obojętnie czy człowiek jest zaspany, głodny, czy się boi czy nie. Wchodząc na matę zostawiasz wszystko za sobą.
Zmysły się wyostrzają, każda sekunda spowalnia.. A ty wiesz, że jestes tu i teraz, w tym momencie i musisz dać z siebie wszystko, bo drugiego już nie będzie.
   Walka w półfinałach mnie zaskoczyła. Po dziewczynach które nie wiedziały co to garda trafiłam na laskę z iscie kungfotecką obroną. Ciągle mierzyła też w moją głowę.
   To co zawdzięczam wujkowi Pajciowi to bardzo silny atak przy czym totalny brak obrony.  To taki plan na głupka. Jak to ujął mój amerykański kumpel Nath: Na początkującym poziomie wystarczy być agresywnym i dobrym w ataku i nawalać. Jak chcesz być lepszy to zaczynasz kombinować poważniejsze kombinacje. Dopiero na końcu odkrywasz, że walka jest żywa i ani zaslepiony atak, ani odgrywanie nawet dobrze wymyslonych schematów nie działają.
   Wypracowałam swój styl jednak czasami to nie wystarcza gdy są to ułamki sekund. Raz jej się udało i to wystarczyło. Zostało 20sek i zaczeła uciekać, żeby jej nie spunktować przed końcem czasu.
Gdy wybiegła na czerwone pole poza obszar walki, wybiła dokładnie 00:00 – sięgnęłam stopą prosto w jej twarz, ale było już za późno.
  Tak czy inaczej bardzo cieszyłam się z tej walki.
  Wiem co jest moimi słabymi punktami i widzę ile drogi jeszcze przede mną…

  Cała nasza ekipa odpadła w pierwszej rundzie. Ja poległam w półfinałach. Killer w finale.
  Jeden medal na całe Ajou.

   Cieszę się ogromnie, że weszłam walczyć na matę po.. 5latach od moich ostatnich poważnych zawodów. Myslałam, że już nigdy tego nie zrobię. Że na zawody już się nie nadaję.

   Napięcie odpuściło, głowa opadała mi rytmicznie w dół. Pamiątkowe zdjęcie. Wsiedlismy do auta.
 I tak dobrze znany następny moment kiedy cała energia ucieka z ciebie jak z dziurawego worka.. Jedyne o czym marzysz to to, aby stać się tą kochaną rozmiękłością („tak, nie muszę walczyć sama z całym swiatem i całe życie gooonić…”), przytulić się do kogos, poczuć bezpiecznie i tak trwać..
  Usiedlismy z tyłu z Hakiu, młodym trenerem.
  Ludzie w klubie są okazują sobie dużo bliskosci. Nie krępują się przytulać do przyjaciół czy opierać na ich ramieniu kiedy są zmęczeni.
  Położyłam głowę na ramieniu hakiu, owinęłam się w okół jego ręki i zasnełam.
  Wiecie jak to jest jak się spotyka kogos codziennie. Zaczyna was cos laczyc. Wspolna historia.
  Jak idziesz do klubu świrować na parkiecie i nawet kogos pocałujesz nie ma to w ogóle w sobie mocy. Jest to bez dreszczy, bez większego znaczenia, bez przepływu energii. Martwe.
  Wiedziałam co ma w swojej młodej głowie Hakiu. Tak przyjemnie było słuchać jego bicia serca i przyspieszony przyjemny oddech. Byłam za słaba, nie oparłam się i chwyciliśmy się za dłonie splatając się w boskim uscisku. Tak energetyzującym i unoszącym, że mogłam na chwilę odpuścić wszystko i trwać..

  Wysiedlismy z auta, Hakiu szukał ze mną kontaktu swoimi ciemnymi zabójczymi oczami. Dla niego to co się stało było oczywiste i jednoznaczne.
  Ja natomiast wiem, że nie mogę być zawsze twardzielem i czasami pluję sobie za to w twarz, że nie mam więcej siły..

  Bo dalej będziemy się widywać codziennie na treningach, a on będzie mi w swoich pięknych ruchach przekazywał tajemnice wszystkich poomse..

  W dzień po zakończeniu tego szalonego tygodnia czułam się żywa jak nigdy.
  Potężny wiatr za oknem, czerwone i złote liscie fruwające w powietrzu.. Transowa, unosząca muzyka i obserwowanie spokojnie swiata w pełni usatysfakcjonowanym i pogodzonym ze swiatem umysłem.
   Poczucie, że jest się na swojej życiowej drodze. W tym miejscu w którym powinno się teraz być.
   A zarazem to co się stało mogłoby trwać zawsze. Fireshow do żywiołowej etnicznej muzyki był idealny, ludzie dali się porwać naszemu szaleństwu. Cztery dni trenowania układów były wspaniałe. Tak samo jak mistrzostwa w swiatowym osrodku Taekwondo.
  Świat jest piękny, a ja mogę w nim wszystko.
  Govinda – Eclipse.

The Normal day In Korea.


Everyday the New story is born.

   Sobota. Moja niemiecka współlokatorka, która w sumie jest bardziej peruwiańska niż niemiecka.. próbowała mnie wykopać rano z wyra na wyprawę po jedzenie do wielkiego HomePlusu. Nie było to za łatwe zadanie, ponieważ wcześniejszy dzień spędziłam na oglądaniu niesamowicie ogromnej gali Taekwondo, której celem było wyłonienie koreańskiej drużyny narodowej, co mnie ostro mentalnie wymęczyło. I oczywiście nie zgadnijcie gdzie odbywały się zawody.. na terenie mojego uniwersytetu ;)
Emocje emocjami, a pół nocy spędziłam na dachu robiąc sprzęty i kombinując z układami na czwartek. Zaczełam się obawiać czy nasz Polish fireshow (jak go dumnie zatytułowała Aga: „Poland on Fire”) będzie miał ręce i nogi biorąc pod uwagę fakt, że dziewczyny nigdy nie miały z tym do czynienia, mamy 4dni, a one boją się ognia ;)
  Żeby uratować nam tyłki stwierdziłam, że zrobię to co zawsze zwalamy na facetów – nauczę się pluć tym ogniem, a co tam. I to była wielka zaciecha. Towarzyszyła mi Białorusinka Tania. Razem oplułyśmy cały dach śmiejąc się jak głupie do późnej nocy. Nawet wpadł Ajoshi (starszy pan) – ciec robiący obchód po dormitorium. Na szczęscie przegapił moment gdy w powietrzu unosiły się chmury ognia, więc spokojny wyraził zadowolenie, że ćwiczymy do występu.
  No więc nastała ta sobota i ruszyłyśmy na wyprawę po jedzenie zabierając ze sobą duże podróżnicze plecaki. W samochodzie naprzeciwko przyczaili się Kameruńczycy słuchając starego amerykańskiego rapu z kaset. Na nasz widok zaczeli powoli toczyć się z górki udając, że akurat tędy sobie przejeżdżają. Jak zawsze czujni.
  Podrzucili nas do sklepu.
  W drodze powrotnej postanowiłyśmy zahaczyć jeszcze o targowisko po warzywka. Z autobusu wypatrzyłyśmy idącą ulicą Esrę. Wysiadłysmy i chcąc się przywitać i pogadać o dzisiejszych planach zaczęłyśmy pościg. Pierwsza mysl jaka nam się nasunęła to to, że Esra też poszła do sklepu. Poprosiłam peruwiańską Katharinę aby chwilkę poczekała, a ja skoczę do srodka zobaczyć czy faktycznie Esra tam jest. Nie widziałam jej, wróciłam więc na ulicę.. a tam nie było Kathariny. Czekałam 10min i stwierdziłam, że skoro zagineła w akcji to spoko, pójdę po te warzywa i po.. metalowe rurki na pochodnie ;)
  Żeby kupić warzywka po dwóch miesiącach mieszkania tutaj, nie trzeba być pełno-sprytnym, ale żeby znaleźć aluminiowe rurki, poprosić o ich pocięcie i zrobienie dziurek plus zakup wkrętów i tasmy izolacyjnej.. to trzeba być geniuszem. Co ciekawe nasze uniwersalne słowa w ogóle się nie sprawdzają. Skąd oni mają wiedzieć co to „metal” czy nawet proste „start”, skoro ich język nie bazuje na łacinie?
  Zrezygnowałam i podkurzona wracałam do kampusu..
   Na światłach zaczepił mnie jakis mężczyzna w smiesznym kapelusiku a’la safari stajl i traperskich bucikach. Gadka gadką, jak zawsze są ciekawscy. A co tam. Powiedziałam mu o rurkach na fireshow’a na co mój nowo poznany kompan odrzekł: „Ooo super! Pomogę ci! Chodźmy na rynek”.

  Jong Lee jak się okazało mieszkał prawie 10lat w USA kończąc tam dwa dyplomy i zostając wykładowcą. Teraz wrócił do Korei, mieszka z mamuską, czasami wykłada i pisze książke o różnicach w komunikacji pomiędzy Europejczykami a Azjatami (chociaż nigdy w Europie nie był). Zdaje się być samotny.

Targowisko…
  Żebracy, wszystkie swiry swiata. Psy pofarbowane na różowo jak pokemony, starsi panowie siedzący na ulicy na kanapie i grający w chińskie szachy, dziadkowie siedzący na ławeczkach i spiewający ludowe romantyczne piosenki.  Nawet koparka zaparkowana naprzeciwko niskiego bloku wydawała się w pewien sposób fascynująca.
  Nasze debaty z Jongiem trwały kilka godzin, chociaż jego azjatycki akcent nie pozwalał mi zrozumieć połowy jego ideologicznych wywodów. Jak to często bywa z ludzmi którzy za dużo mysla – ciągle planował i obmyślał najnormalniejsze i najprostsze rzeczy zamiast je po prostu robić. Przykładowo idąc ulicą wyznaczał najlepszy strategicznie kierunek marszu przez metalowe stoiska, albo strasznie panicznie reagował na moje odchylenia od jego dyktatorskiego planu (ooo.. gołąbek jak w Polsze?! A ten jakis takis przykurczony?). Nie znosze za to facetów. Kieruje nimi większy strach niż kobietami.
  Poczułam korzenny zapach czegos niesamowicie kojącego moją potrzebę o której tak krzyczał mój organizm. Jakies ziółka na oczyszczenie czy cos. Pozwijane gałązki z kolcami okazały się zielskiem które Koreańczycy dodają do kurczaka przyrządzając tradycyjną potrawę. Chciałam je kupić i ugotować wywar na co pan zaplanowany zaprotestował oświadczając nie znoszącym sprzeciwu głosem, że „to służy przecież do kurczaka!”. Dosłownie wyrwał mi je z ręki i odłożył. Nie buntowałam się. Niektórzy tak mają.
  Przy targowisku płynął strumień w którym pływały karpie. Trochę powyżej buddyjskiej świątyni (takiej nowoczesnej jak nasze kosciolki, oblecha komercha) znajdował się piękny park z murem obronnym i widokiem na całe miasto. Jedno z najbardziej magicznych miejsc w okolicy. Folklor targowiska i starszych ludzi smażących na ulicy slimaki w połączeniu z pięknem roślinności i urbanistycznego planu parku.
  Jong przedstawił jedną bardzo ciekawą teorię obrazującą dobrze myslenie ludzi wschodu, tak zupełnie inne. Mianowicie zachodniacy są przekonani, że komunikacja to słowa i główna esencja miesci się w zdaniach. Jednak dla azjatów jest oczywiste, że słowa nie wyrażają prawie nic, są często zbędne i nie wypada za dużo gadać. Opisy istnieją na zasadzie kontrastu. Jeśli nie będzie mężczyzny to kim będzie kobieta jeśli nie-mezczyzna?
  W dodatku bardziej niż w moc słowa mówionego ludzie wschodu wieżą w moc słowa pisanego. Ma to korzenie w ich historii w której tak ważną rolę odgrywała od zawsze hierarchia. Osoba znajdująca się na szczycie hierarchii przekazuje swoją wolę osobom na niższym szczeblu, a tamci nie zakoniecznie mają z tym dyskutować. Napisane postanowienie miało  więc moc.
  Bardzo ciężko jest mi wyrazić w jakis sensowny sposób sedno opinii Jonga. Było to tak niespotykanie intuicyjne, mocne i odmienne, że bez całego kontekstu zrozumienie tego wydaje się być niemożliwe.

  Odwiedzilismy warsztat w którym kobieta pocieła mi metalowe pręty.. Potem następny w którym mężczyzna wywiercił mi w nich otwory. Trochę kasy sobie liczą za robociznę, to nie Chiny. Jeden sklep ze srubkami, drugi, trzeci.. nawet srubki muszą mieć inne w tej Korei?
  Po obłowieniu się w metalowe części postanowiłam kupić wreszcie komórkę. Nawet przyjemnie się żyje tak zupełnie wolno z chwili na chwilę, bez planów i nagminnych smsów od znajomych „co tam robisz”. Jednak jeśli chcę nawiązać jakies sensowne relacje i nie liczyć ciągle na los – komórka może mi w tym pomóc.
  LG - czyli firma która kojarzy mi się tylko z odkurzaczami – miała przyzwoity wybór. Dorwałam taką jedną ze swiecącymi gwiazdkami przy zamykaniu klapki. Pierdoły pierdołami, ale traktuje ten zakup jako afirmację, że jeszcze tutaj wrócę. Bo koreańskie komórki działają tylko w Korei.
  Nie miałam koreańskiej ładowarki. Jong rzucił więc hasełkiem do sprzedawcy, że mógłby mi dorzucić za darmo. Zadziałało. Lubię ich.
  Wróciłam do kampusu po około 4,5 godzinach poszukiwań na targowisku. Esra siedziała na tarasie z naszym zabawnym kochanym Niemiaszkiem. Zaczeły się dyskusje nad zaplanowanym wczesniej clubbingiem. Mój wieczny kompan podróży był jednak zdechły, więc zdecydowała się zostać w kampusie. Oprócz transowego dzikiego szaleństwa chciałyśmy się wreszcie przekonać z Esrą jacy ci koreańscy chłopacy własciwie są. Czy naprawdę aż tacy nieśmiali? I poważni w planowaniu przyszłych relacji? Czy może my ich odstraszamy swoją pewnością siebie zamiast zgrywać słodkie zawstydzone dziewczęta?
  Nasze wywody zdziwiły bardzo pulchnego (albo bardzo zdziwiły albo bardzo pulchnego, albo jedno i drugie ;) krytycznego Niemiaszka, który opowiedział nam historię o małej Koreance studiującej aktualnie w Niemczech, która ze swoim 150cm wzrostu i wyglądem 16latki podczas zwykłej codziennej rozmowy wypaliła raz w bardzo otwarty, bezpruderyjny sposób, że nie chce wracać do Korei, „cause European dicks in Germany” są nieporównywalne z koreańskimi. Dacie wiarę? Słodka, wstydliwa koreaneczka?! Rozbrajające ;)
  Nasz Niemiaszek też ma pewne problemy z porozumiewaniem się z płcią przeciwną w Korei. Tańczył na imprezie z jedną dziewczyną, która wystraszona i zapeszona wymachiwała ciągle „no no no”, więc jak na gentelmana przystało - dał jej spokój. Po czym nagle podbiegł do niego jego koreański kumpel wykrzykując „hej stary! Dlaczego odpuściłeś?! Ona była tobą bardzo zainteresowana!” Jeśli w taki sposób objawia się zainteresowanie Koreanek mężczyznami to naprawdę dziwię się jak działa tutaj cud prokreacji.

  Żeby historyjka była bardziej tematyczna, a dzień spójny: Podczas naszej drogi powrotnej do dormu nastąpiła druga czesc poznawania prawdy o języku. A raczej o tym jak wielka różnorodność postrzegania rzeczywistości objawia się przez odmienność języka.
   Wiecie, że w chińskim języku istnieją idiogramy (DKDSJKL) tak?
   Są one bardzo intuicyjne i malownicze.
   Kilka kreseczek przedstawia bardzo prosty malunek rzeczywistych obiektów takich jak drzewo czy strumień, ale też bardzo abstrakcyjnych jak nienawiść czy unoszenie się.
  Jeśli dowiesz się, że znaczek to drzewo, „a to to strumien” to dostrzeżesz w tych kreseczkach kształt i zapamiętasz. Będziesz widział w tym ideogramie drzewo i wodę. Jednak bez tej wiedzy widzisz tylko kreseczki. Chińczycy malują.
 Genialnie, że ludzie mają tak różne kody porozumiewania się na tej planecie.

  Spotkałam się z Sun i pojechałyśmy na dzikie parti.
 Na wejściu wystrojone Koreanki w szpilach wyglądały jak ostre zdziry. Spodziewałam się jakiejs dennej, komercyjnej imprezy.
 To co się tam działo przeszło jednak wszelkie moje oczekiwania. Ogromna hala pełna ludzi, dzikich laserów i naprawdę hardkorowej muzyki. I te wszystkie paniusie w szpilach co robiące? Rzucające się po parkiecie jak oszalałe, skaczące i zarzucające włosami we wszystkie strony.
  Mineła krótka chwila i już się przykleił jeden koreaniec. Wyyysoki.. jakies 190.
  Co grzeczniejszy najpierw podchodził się uśmiechnąć z prosba czy może ze mną potańczyć.
   Nie miałam nic przeciwko. Dwa miesiące bez przytulania.
   Jednak czuję różnicę. Nie rozumiem do końca mimiki ich twarzy, ich spojrzeń, ich mysli. Wystarczyło, że w tłumie uśmiechnął się do mnie szarmancko jeden Niemiec. Przeszywające demoniczne spojrzenie pełne emocji. Od razu poczułam z nim kontakt. Co ciekawe jego spojrzenie przypominało mi kogos dobrze znanego;)
   Może to przyczyna dla której Korea wydaje mi się trochę pusta. Dla nich wszystko ma większe znaczenie. Czują klimat popowej piosenki w radiu, znają swoje dramy, krzaczki, ulice.. A ja dalej nie jestem w stanie zrozumieć ich spojrzenia.
  Nagle z tłumu wyjawiła się znajoma koreańska twarz. Może twarz nie za bardzo znajoma, bo dalej mam problemy z zapamiętywaniem ich twarzy, ale bardzo znajomy sweterek. O dziwo w tak szalonym miejscu spotkałam nieśmiałego kumpla Bokman’a u którego nocowaliśmy podczas poprzedniej wyprawy do DMZ. Emocje były dalej żywe i zdumiało mnie to jak bardzo historie łączą się ze sobą.
  Posrod całej chordy dyskotekowych ruchaczy polujących na samice było kilka chłopaków, którzy naprawdę przyszli się bawić. Mój master of puppets stał na podwyższeniu. Miotał się jak dziki nadając rytm całej imprezie. Wykrzykiwał do tłumu dzikie „WOOW WOW WOW”, a ludzie mu odpowiadali skacząc jeszcze wyżej. Ciągle nakręcał i podkręcał nadając rytm.
  Mastersi (bo było ich kilku) oczywiście nie gadali po angielsku.
  Szkoda, bo wiem, że relacjom z takimi ludźmi jestem w stanie nadać większe znaczenie.
   A tak pozostaje tylko chwila wysciskania się w anonimowym tłumie.

DMZ - Demilitary Zone.


   Korea północna. Państwo, którego chyba nie jestem w stanie pojąć swoim wychowanym na zachodzie umysłem.
   Na początku myślałam ok.. nie mają komórek, Internetu, a ich szef jest psycholem.
 Teraz jednak myslę, że ci ludzie w większosci wierzą w to, że żyją w najlepszym miejscu na Ziemi, a ich drogi przywódzca jest bogiem, któremu to zawdzięczają. Różnica pomiędzy ludźmi, którzy szczerze dziękują mu za wybawienie i każdy gest dobroci który ich spotyka, a tymi którzy dziękują, bo nie mają innego wyboru jeśli nie chcą zginąć poprzez zesłanie do obozów koncentracyjnych - jest niewidoczna.
  2-3 mln ludzi umarło z głodu, co stanowi 10% populacji!! A ponieważ są najbardziej odizolowany krajem na swiecie – nie zgodzili się na przyjęcie pomocy humanitarnej z zewnątrz.
  Co dopiero mówić o sprzęcie medycznym..
  Chociaż na armie mają kasę. Czwarta co do wielkości armia na swiecie plus broń nuklearna której myslę, że nie zawahają się użyć ze swoim dogmatyzmem w głowach.
  Propaganda jednak działa. Monumentalne obeliski, 6pasmowe puste autostrady, bo nie ma aut..
  Prawie jedyne książki w księgarniach są autorstwa Kim Dżong Il’a lub jego syna Kim Dżong II drugiego. To samo telewizja. Programy o życiu wspaniałego przywódzcy. W szkole podstawowej dzieci zamiast uczyć się o historii czy kulturze – uczą się anegdotek z życia przywódzcy stanowiące o jego męstwie.
  Po ulicach biegają „Rządowi Opiekunowie”, którzy swoją funkcją przypominają mi Agentów Smithów z Matrixa. Nie zawahają się wsadzić cię do obozu koncentracyjnego za to, że nie pokłoniłes się przed portretem wodza czy usiadłes tyłkiem na gazecie z jego wizerunkiem (autentycznie!)
  Korea Płn widzi cały swiat jako swoich wrogów. Czy aż tak bardzo dostała po dupie?
  10% kraju umiera z głodu, a swiat nic sobie z tego nie robi.


  Zolnierze siedzą od 50lat w okopach, nieprzerwanie wyczekując ruchów przeciwnika. Dzień i noc. Bez przerwy.
  Tak naprawdę to są trzy granice. Pierwszą można przekroczyć busikiem, aby obejrzeć trochę propagandy dla ciekawskich. Ostatnia to czerwona linia o grubości 2,5km naszprycowana minami, bazami wojskowymi i będąca pod ciągłym nadzorem.
  Życie jednak nic sobie z tego nie robi. Ludzie siedzą nieruchomo, a cały ekosystem tętni życiem.


   Ruszamy!!
   Nasze wolne koreańskie chłopaki dały się namówić.
Wybierając się na wycieczkę do DMZ oczywiście wypada  mieć ze sobą paszport.
Mój paszport leżał już trzy tygodnie w Alien Registration Office.  Wziełam ze sobą resztkę czystych ubrań i wyskoczyłam szybko na ulicę złapać taxówkę. Kierowca nie wiedział co to jest, poprosiłam więc młodych chłopaków  przy budce z kawą o ekspresowe tłumaczenie. W rezultacie dałam cieciowi 6000 wonów, a on dalej nie wiedział gdzie mnie wyrzucić. Wylądowałam w odpowiedniej okolicy, jednak wszystkie ulice w okół są do siebie dosyć podobne.. bloki, krzykliwe reklamy, family markty… i ludzie nie wiedzący o jaki Office pytam..
Na szczęscie zazwyczaj zwracam uwagę na mało istotne pierdoły.. eee ten kowboj z reklamy? Kosmetyczka dla mężczyzn?
   W rezultacie dorwałam urzędasa przed zamknięciem i zostałam legalnym alienem na okres pół roku.
   W drodze powrotnej autobusikiem oglądałam reklamówki puszczane w autobusikowej telewizji. Hmm.. Jednak wszystkie kraje mają cos w sobie z Północnej Korei.. To jaką oni stworzyli piękną wizję ziemi obiecanej wchłonęło mnie dogłębnie. Festiwal.. jeden wielki taniec, dynamiczna muzyka, piękne kolory.. rodzinne spacerki po pięknych parkach z rodzinką, przez typowe wschodnie budyneczki, które tak kocham, a których już tutaj za bardzo nie ma. Tylko, że o dziwo pomiędzy nimi była jedna scena kiedy to starszy mężczyzna w garniturze z lekko podsiwiałymi włosami stoi na krawędzi wieżowca.. Widocznie zmęczony tym biurowym życiem, ciągłą   pracą i gonitwą. A w tle ukazane zapłakane rodziny mówiące „nie zostawiaj nas”. Widocznie to co mówią o wysokich odsetkach samobójstw jest prawdą.

   Stoimy z Esrą na ulicy i krzyczymy do chłopaków, że mają się chować . Wzięli to dosyć dosłownie przykucając za banerem tak że tylko plecaki lekko wystawaly. Kierowcy bali się lub nie potrafili rozmawiać po angielsku. Co jakis czas wołamy więc chłopaków, żeby podeszli pogadali. I w ten komiczny sposób wychodziło nasze małe oszustwo kiedy Joon podbiegał do kierowcy a tamten z nadzieją w głosie zadawał pytanie:  „Mówisz trochę po koreańsku?”.
   Stałysmy na ulicy już jakis czas, więc chłopaki wyszły z ukrycia nas zmienić. Nie to co my, grzecznie stojące z boku i czekające na łaskę. Oni dosłownie zdobywali ulicę. Dziki smiech i dzikie wymachiwanie nie przekonało jednak kierowców więc postanowili użyć koreańskiej metody. „Watch this girls!”
   Joon wybiegł do przodu w podskokach, dobiegł do stojącego na światłach auta i zapukał w szybę kłaniając się uniżenie. Dla mnie było to na skraju nachalnego pogwałcenia ich prywatności, jednak koreańscy kierowcy wykazywali się małą potrzebą eskalacji swojego ego poprzez maskę swojego samochodu, więc nie mieli za bardzo nic przeciwko. Totalnie mnie to zdziwiło, ale oni naprawdę nie mieli nic przeciwko, a im chłopaki były bardziej uniżone tym bardziej kierowcy chcieli nam pomóc. I to nie tylko z racji, że jesteśmy obcokrajowcami – chcieli pomóc innym Koreańczykom! W rezultacie podróżowaliśmy razem w cztery osoby z naszymi dużymi plecakami, nie rozdzielając się ani na chwilę. Nawet gdy miejsca było mało.
  Towarzyszyła nam przyspiewka „Heey Joon.. don’t be afraid” ;) tylko, że tym razem Joon nie był kobietą ;)
 
    Wylądowalismy pod sklepem. Kilku-pasmowa expresówka była pusta. Zaczelismy biegać, gonić się, wrzeszczeć oszaleli w ciemną noc. Bo to takie niesamowite, że w Korei znaleźliśmy pustą drogę, która tej nocy należy wyłącznie do nas.

   Plan na dzisiejszy nocleg: „Let’s find a church!” (Tak, tak.. katolicyzm szerzy się w Korei jak zaraza, a ci biedni azjatyccy ludzie ochoczo porzucają swoje buddyjskie korzenie). Podobno bardzo łatwo będąc podróżnikiem i prawie-katolikiem przekimać się w Korei w kosciele.. Toteż gdy nasze oczka dojrzały taki jeden wystający zza rogu rozpoczęliśmy swój najazd. Kosciol okazał się zabity dechami. I tym lepiej.
  Wdrapalismy się przez dobudówkę do srodka.. Chłopaki się zachwycały, że to taki stary budynek. W sumie nie dziwię im się.. wyrosli pomiedzy kapitalistycznymi drapaczami chmur. Wystarczy dorwać jakies zdjęcia z 70’ lat. Pojedyncze budynki pomiędzy polami. 30, 40lat później i BUUUUM… Betonowe miasto.
  Schody wiją się i wiją do góry, a wszędzie w okół otaczają nas tumany kurzu..
  Ostatni zawijas. Swieże powietrze. Koscielna wieża z niesamowitym widokiem na całą okolicę. Usiedlismy na murku, poleciały rytualne papieroski, a my rozkoszowaliśmy się cenną przestrzenią..

  Wydawało się być za zimno na spanie na zewnątrz, to też zawinełam się z Esrą do spania w tumanach kurzu. Przemarzłysmy jak jasna cholera.
  Nad ranem chłopaki zadowolone zawołały nas z wieżyczki.. Im jakos było cieplej tej nocy ;)

  Imgingang. Miasteczko przy granicy zamienione w turystyczną atrakcję.
Mamy nadzieję załapać trochę klimatu powagi i dotknąć realności, a nie turystycznej szopki.
Kilka monumentów, poustawiane czołgi i samoloty do oglądania, a pomiędzy nimi biegające stada przedszkolaków w kolorowych mundurkach. Fajnie obserwuje się bawiącą z dziećmi przedszkolankę pod samosterowalnymi nowoczesnymi rakietami typu NASA. Nic nie robiące sobie z tego życie i tak trwa dalej. Jak chmary muszek oblepiające własnie nasze spocone ciała.
  Mają nawet sklepik z exportowanymi towarami z Korei Północnej dla ciekawskich turystów. Zadziwiające skąd oni to wytrzasneli? Jakos ciężko uwierzyć mi w ich export.
  Można kupić nawet.. DMZ chocolate..  Co jest naprawdę wkurzające. Biznes można zrobić na wszystkim.
Pan sklepikowy wymachuje 100 wonowym banknotem tłumacząc, że tyle jest wart dzień pracy robotnika w Koreii Północnej.
  W okół jeździ mały Peace Train – kolejka dla zwiedzających. Tóż obok most ochrzczono mianem „Freedome Bridge”. Korea południowa reklamuje się jako ta chcąca pokoju i zjednoczenia.
  Nawet wybudowali stację koleji w razie gdyby Korea Północna zgodziła się na przejazd przez ich terytorium. W końcu nie byliby tacy odcięci od swiata.
  Gdzieniegdzie krzyczą napisy: „The Iron Horse Wants to Run!”
  Nie znoszę wycieczek. Przewodnik gada jakies bzdurki dla pospólstwa, a my z Esrą mamy czas żeby pomalować sobie  paznokcie.

   Próbowałam wypytać Bokmana czy ich służba wojskowa była taka poważna i czy jest w stanie głębiej poczuć to miejsce niż my. Faktycznie. On to rozumiał. Jednak pomimo dwóch lat spędzonych w okopach chętnie fotografował się z nami przy ogromnym banerze DMZ Zone.

  Tak jak na wszystkich wycieczkach szkolnych, dzieciaki szukają innych atrakcji niż te przewidziane w programie. W krótkim czasie obkleiło mnie całe grono koreańskich chłopaczków krzyczących głupie angielskie texciki. Biali byli dla nich większą atrakcją niż ta ciągła wojna bez wojny.

   Czas na relaks- rozłożylismy się na parkingu i zaczęłyśmy skakać do naszego kawałka z tej wyprawy.  I’m on the rooad…  I’m gonna be iron, like a Lion, In Zion! Nagle Joon wyskoczył na dwa metry wybijając  się za ramion Bonkman’a ;)  po czym Bookman próbował zademonstrować swoje taekwondowe umiejętnosci wyniesione z podstawówki ścigając go po parkingu;) Było to zachwycające, że wreszcie mogłyśmy zobaczyć wyluzowanych, wolnych, niekoniecznie pijanych - Koreańczyków w akcji. Po prostu się bawili. I jak to bywa w takich zajebistych momentach stop sam nas złapał i zabrał w dalszą drogę.
 
  Nastepnie zatrzymało się auto z… 4 osobami w srodku. Chłopaki zagadały po koreańsku. „Wsiadajcie wsiadajcie!”. Kierowca z wyglądem 24latka był już po 30sce. Twarz zasłonięta kapturem i niesamowicie unosząca transowa muzyką. Jak mi jej brakowało w Korei! Zaczełam się wypytywać czy są tutaj jakies festiwale? Co to za dj? Dj angielski a festiwali brak. I tak snuliśmy się wolno nad ziemią we mgle w 8 osób w aucie.

   Już od jakich czasów męczyłyśmy chłopaków opowiadaniami o „magic mashroom”. A chłopaki chociaż artyści nigdy o nich nie słyszeli. Jednak byli baaardzo ciekawieni i koniecznie chcieli spróbować nowego źródla inspiracji.
   Mając wolny czas i nic lepszego do roboty rozpoczęłyśmy nasze Magic Mashroom Hunting ze zdjęciem koreańskich grzybków na komórce.
Pomiędzy buszami nie było jednak grzybów, ale za to cała masa militarnych baz. Okopy, schrony, wszystko otoczone plątaniną kabli.  Nad drogą ustawione ogromne kamienne bloki naszprycowane ładunkami wybuchowymi. W razie natarcia wroga zrzucali je na ulicę blokując dojazd do miasta. Wszystko było jednak opustoszałe. Pełniło funkcję „w razie wu”.
  Na szczycie znajdował się stary buddyjski cmentarz, a w dolinie smierdząca nigdy niesprzątanym psim gównem farma.

  Rzeka pięknie swieciła odbitym swiatlem w ciemności.  Pizgało ostro.

  Utknelismy w małej mieścince pod sklepem. 1sza w nocy. Sklepikarz pijany w trzy dupy, ale ciągle na nogach w pracy. Zależało mu aby się z nami zaprzyjaźnić, więc wręczył nam całą paletę 30stu jajek. „Nie nie nie”. Stał tak długo aż wzięliśmy. Stwierdził, że to za mało i doniósł drugie tyle. No fajnie, mamy 60jajek.
  Noo! Ale to takie typowe koreańskie jajka :) Ich magia polega na tym, że są wrzucane na rozżarzone gorące kamienie i tak spreparowane przybierają ciemno-brązowy kolor. Boję się ich.
  Pan pijany zaczął wciskać nam kluczyki do swojego auta „No no no”. Mineła godzina. „Ok”.
Wsiedlismy do jego koreańskiego jeepa z automatyczną skrzynią biegów i zgadnijcie kto był kierowcą :D Co prawda na początku wprawiłam chłopaków w lekki niepokój nie wiedząc jak się ją obsługuje, jednak wyjechaliśmy na prostą.
  Dobra stara amerykańska muzyka i pijany właściciel za plecami uwieszający mi się przez fotel na ramię. To dopiero komedia. Co jakis czas dyskoteka z tyłu na siedzeniach, a ja tutaj dzielnie prowadzę! W końcu spełniło się moje marzenie, żeby pojeździć autem po Korei. Odstawilismy pijanego sklepikarza do domu po dwóch przystankach po drodze i poszliśmy spać do sauny.
  Bokman szorował się 3godziny pod prysznicem (niby robiąc przy okazji pranie, ale on tak ma ;p). Zasnelismy więc sobie.
  Następnego dnia poranne leniwe saunowanie przerywałam co jakis czas oglądaniem koreańskiej dramy i próbami fireshowa.  Dzisiaj miałam występ z Ko.
  Seoul. Korea jest taka malutka, że dotarliśmy po 2godzinach jazdy jednym autem (i to w dodatku takim, który wracał ze slubu). Plus doliczyć 2,3 godziny stania w Seulskich korkach – dotarliśmy lekko spóźnieni.
  Ko wyszedł po nas na stację. W pospiechu wchłonęliśmy jedną solidną porcję Kimbap (koreańskie sushi) i przenieslismy się do jego studia. Naprawdę jest masterem perkusji.
  Ciekawą rzeczą jest to, że jego tata jest również muzykiem i to na czym gra to własnie perkusja. Logicznym wydawałoby się więc, że dziecko się zbuntuje i nie będzie chciało isć w rodzinne slady, jednak jego ojciec nie chciał aby syn był muzykiem i tak o to Ko się nim stał.
  Hongdae jak zawsze tętni życiem. Nie krępowałam się, ale z mojego fireshowa nie jestem dumna.  Założyłam, że skoro oni tego nie znają to mogę robić dużo kółeczek i duży ogień i będzie git. W rzeczy samej proste chwyty działały, aż w pewnym momencie wpadła jedyna ekipa fireshowa w Korei i koles odwalił wyćwiczoną pokazówkę ze wszystkimi bajerami swiata. Tak czy inaczej wiem, że jestem już w Hongdae rozpoznawalna :)
  Ko ma piękną ideę. Jego Uni-Fi band polega na tym, aby łączyć się w graniu z innymi ludźmi. Toteż zaprasza wszelakich artystów do tworzenia jednego big performensu. Była z nami np. dziewczyna, która maluje impresję pod wpływem muzyki plus cała ekipa tancerzy.
   Próbowałysmy też cos zarobić na ulicy, bo Japonia jest bardzo droga ;) Publika podłapała, ale jednak alternatywni ludzie zazwyczaj kasy nie mają. Wkurzyłam przy okazji Ko, który powiedział, że on mi kurde da te pieniądze, ale mam ruszyć dupę, bo wszyscy czekają.
  Koncert na ulicy dawał też punkowy zespół. Pełno ludzi w skórach i glanach, którzy.. stali. STALI?!
 Wzielismy chłopaków i odstawilismy chyba pierwsze pogo w Korei wciągając po koleji wszystkich Koreańczyków w młyn.
  Bębniarze dawali czadu jak co sobotę.

   Ruszylismy do „O bek’u”  zwanego po angielsku „five hundred”. Nasza druga swiatynia w tym miescie po Redemption. Schodząc schodami w dół do piwnicy zatapia się w innym swiecie. Przyciemnione światło, wszedzie w okół rozstawione swieczki. Ściagasz buty i wkraczasz do jamy. Sciany pokryte gliną. Drewniane antresole na których siedzi się na ziemii na poduchach. Do tego wielki parkiet z unoszącą transową muzyką lub ostrą elektroniczną nawalanką i przestrzeń wypełniona laserami. A jeśli akurat nie chce ci się miotać po parkiecie lub palić shishe z ludźmi na poduchach – możesz wziąsc w ręce którys z leżących na podłodze bębnów lub dorwać się do zestawu perkusyjnego tworząc z dj’em jeden wielki unoszący tłum rytm. Albo też po prostu zacząć grać w nogę piłką leżącą pod scianą czy malować na rozstawionych sztalugach.
  Taki mały swiat.

  Bokman spotkał się ze swoimi kumplami z ogólniaka. A może raczej z ekipą swojej byłej dziewczyny.. Cholera wie jaka mroczna historyjka kryje się za tymi ludzmi. Tak czy inaczej spotkali się z typkami z którymi się kiedys trzymali i chłopaki się nawaliły.
  Stali się jeszcze bardziej opiekuńczy. Wystarczyło, że jakikolwiek koles próbował wystartować do którejs z nas – od razu stawali dzielnie z boku chwytając nas pod ramie i tłumacząc mu, że ma spadać.
   Znajomi Bokmana nie byli takimi ześwirowanymi artystami jak nasi kompani, tylko nieśmiałymi chłopaczkami w sweterkach. I nie gadali po angielsku :)

   Impreza się skończyła i zostaliśmy zaproszeni na nocleg do mieszkania kumpla Bokmana. Mieszkał on ze swoją mamą w typowej koreańskiej kliteczce. Na szczęscie mamuski nie było w domu więc udało nam się jakos pomieścić.
   Wstalismy jak było już ciemno.
 Jedyne co przyszło nam do głowy to posiedzieć nad brzegiem Hang River przy koreańskim winie.
 Na stacji metra dorwaliśmy wystawę rysunków zrobionych przez dzieciaki z ogólniaka. Niesamowicie wyraziste spojrzenie samurajów zerkające z metrowych płócień powaliło mnie na ziemię.
  Siedzenie i picie to to czego nie znosimy, więc bardzo ucieszyła nas perspektywa jazdy na dobrych kolażówkach którymi dysponowali chłopacy. Znalezlismy się na romantycznym koncerciku open-air. Siedzac tak nad brzegiem rzeki i zgrywając zdjęcia z aparatów zatańczyliśmy pożegnalne.. hmm.. tango? Poloneza? Cos tam.
  Esra brała kolejno chłopaków i uczyła ich tańczyć w tej niesamowicie fajnej scenerii do muzyki lajf. W koncu wszyscy powpadali w kałuże i zebralismy się stamtąd.
  Ostatnie metro do Suwonu odjeżdża o północy, a to już niedziela. Trzeba się jeszcze przesiąść z jakies trzy razy. Przyszła pora pożegnania..
               
  Koreans are crazy.
  Chyba nie wszyscy tak mają, ale przez swoje ciągłe zgrywanie twardziela, a raczej ciągłe motywowanie się do bycia twardzielem i zdobywania samodzielnie swiata – odczuwam czasami przeogromną potrzebę chwilowego odpuszczenia, pobycia kochaną rozmiękłością. Mam baaardzo dużą potrzebę przytulania się i podczas mojego już prawie 2 miesięcznego pobytu totalny jej brak (no może poza małym akcydentem z Michalem;) ) doprowadza mnie do szaleństwa.
  Esra nas opuściła zostając na noc u tureckiej rodziny, a ja wsiadłam z chłopakami w metro do Suwonu. Ciągle chodziła mi po głowie mysl, żeby się po prostu przytulić. Taka natarczywa, intruzyjna mysl nie dająca mi spokoju i trzymająca mnie w napięciu od dwóch dni. Wykańcza mnie to.
  Siedzimy na ziemi w metrze oparci o plecaki. Pytam się Bokmana czy mogę chwycić go za rękę. Nie zrozumiał, mówi, że ma brudną i spoconą. Mówię mu, że „I miss hugging”, biorę komórkę do ręki i pokazuję w słowniku słowo „miss”. On zaczyna gestykulować „miss” wymachując łapami, że oznacza to, że czegos nie ma. Pokazuję mu kartkę ze swojego notatnika z koreańską wersją „free hugs”, którą zresztą sam napisał dla mnie dwa dni temu. Joon przypatruje się z rozbawieniem całej scence z sąsiedniego rogu metra i w końcu nie wytrzymuje mówiąc „Lara wants free hugs cieciu” ;) Bokman się zawstydził, wyjął komórkę i zaczął rysować abstrakcyjne wzorki po czym grać w kucharza łapiącego spadające z nieba torty.
  Nie wiem jak dotrzeć do tych chłopaków w tym kraju. Jestem w pełni przekonana, że  Bokman z chęcią by mnie przytulił, jednak to jacy oni są oni są niesmiali i jak bardzo traktują moją burze blond dreadów jako nieosiągalną  – wprawia mnie w lekkie załamanie.
  Tak więc w pewien sposób odetchnęłam z ulgą gdy znalazłam się z daleka od tych ześwirowanych podróżników, których z całego serca kocham..
  Uff.. koniec napięcia.

  Minął niecały tydzień od czasu naszej podróży.. Joon wrzucił kilka zdjęć, to też zaczełam je podpisywać i poszukiwać profilu Bokmana.. to co ujrzały nasze piękne oczy przeszło wszelkie oczekiwania. Czy ten człowiek naprawdę jest tą samą osobą?!
  Podczas całej podróży zdawał się być lekko zapeszonym, momentami aż normalnym chłopaczkiem..
A tutaj nagle zdjęcia z jakimis wykreconymi freakami, zdjęcia jak oblepiają skrzynki na listy w ramach akcji artystycznych.. Bokman w punkowych ciuchach z długimi włosami?!
  Mysle że to dowód na to co służba wojskowa robi z chłopakami w tym kraju..
  Come on..
  You can not be so stone.

  Kocham was.