wtorek, 19 października 2010

What’s up?

 Przesladuje mnie klątwa Kameruńczyków :)
Mieszkajac w Kampusie mam poczucie jakbym troche przesypiala życie..  Wstawanie o 12stej kiedy słońce jest już wysoko w górze (taa.. październik w Korei jest niebywale słoneczny w porównaniu z tym, że w Polsce skrobią teraz w autach szyby..) budzi we mnie smutne poczucie przemijania dnia ;p
Pomiedzy zwykłym nomadzkim, entuzjastycznym życiem znalazło się trochę czasu na egzaminy..
Pora ruszyć dupę do punktu xero.. o dziwo pan wyglądający jak starszy typowy azjatycki robol zrozumiał że chcę skserować „now” ;) W kolejce poznałam kolejnego bacznie przyglądającego się mojej fryzurze murzyna, który oczywiście musiał pochodzić z Kamerunu ;p Dużo ich tu i każdy napotkany chce się umawiać. Doszły mnie ploty, że u naszych kampusowych Kameruńczyków to na maxa typowe, chociaż i tak w rezultacie zawsze wybierają na końcu murzyńskie kobiety ;)
 Ostatnim razem gdy zaczepił mnie taki jeden stwierdziłam, że czemu nie możemy przejść się na fortecę, może jakas ciekawa znajomość się wywiaze.. ale odpadłam po godzinie pytań „What’s your favourite movie?” „What’s your favourite color?”. Czy oni wszyscy muszą być tacy sztuczni i sztampowi? Apogeum nastąpiło gdy pytając się „What’s your faaavourite… <i tutaj nastąpiła próba objęcia i złapania mnie za rękę> korean food?” :D
  Kurcze.. Koreański styl życia jest niesamowity. W jakim innym kraju o godzinie 22giej na placu przy stadionie znalazłbys całą chmarę ludzi biegających, jeżdżących na rowerkach, ćwiczących na przyrządach? Przy czym jak oni już cos robia to staraja się zachować na maxa profesjonalnie ;) W rezultacie gdy tak się przechadzałyśmy z Esrą po naszym rolkowym szaleństwie (a rolki mamy po byłej dziewczynie kumpla esry ;) ) o mało nie zostałyśmy rozjechane przez całą kolumnę zapieprzających rolkarzy w profesjonalnych strojach, na czele z couchem który co chwila gwizdał w gwizdek (ee?) alarmując ludzi że zbliżają się profesjonaliści ;)
  W wolnym kampusowym czasie przesiadujemy przed biblioteką dostarczając Koreańczykom atrakcji ;) Oni praktycznie mieszkają w tej bibliotece podczas egzaminów.. wychodzą z niej o 3,4 w nocy.. Zresztą jak większość rzeczy tutaj jak nie otwarte 12godzin to 24.
  Bo po co się lenić wieczorami co?

środa, 13 października 2010

Hitchhiking trip part II


   Cały dzień relaksu.. Dobra, już 19sta. Pora ruszyć na drogę ;)
  Do bramy kampusa odprowadził nas Mingu – koreański kumepl Esry. Ciekawe, że zawsze jak wyruszamy napotkani ludzie nie mogą wyjsc ze zdziwienia, że jak to? Przecież to niebezpieczne i niemożliwe w Korei. .  Pomimo lekkiego napięcia zanim sobie człowiek przypomni o co chodzi.. wiemy, że ma to sens ;)
   Nie zauważyłyśmy kiedy za nami zatrzymał się kierowca, stanął za naszymi plecami i spytał gdzie jedziemy. Oni wszyscy tak bardzo się martwią! Jak można przekazać im, że wszystko jest w porządku, po prostu żyjemy i jedziemy przed siebie? Styrany młody pan w garniturku wracający o 20 z pracy w biurze.. Spotyka dwóch ludzi opowiadających mu o tym, że jesteśmy wolni i dajemy się poniesc życiu? I wszystko jest ze sobą tak powiązane, że układa się w jedną przejrzystą całość.
  Zrozumiał, że to możliwe. Dobrze gadał po angielsku więc opowiedziałam mu o moim zdziwieniu współczesną Koreą, tym jak wszystko zapierdala.. Ta, zrozumiał to doskonale stwierdzając, że przez ostatnie sto lat zapomnieli o czyms.. Zgubili swojego ducha gdzies po drodze. Opowiedziałam mu o koreańskiej szkole Zen.. on zszokowany powiedział, ze wlasnie zanim nas spotkał wysłuchał audycji w radiu na temat Seung Sahn'a – człowieka, który przyniósł Zen do… Polski. Naprawdę wywarło to na nim wrażenie.  Zaczął używać takich słów jak  „the real truth” i podziękował za niesamowitą podróż, która przypomniała mu o czyms ważnym.

  Wyszlysmy z auta rozbrojone.. Esra tylko wrzesneła w ciemną noc: „Ahahahaa! It’s starting again!!!”  Magic ;) Universe is laughting.
   Kolejny kierowca był tak zwariowany jak typowy wspólnotowy Koreańczyk oszalały z niepokoju o nas. Zadzwonił do swojego 8letniego syna, żebyśmy sobie pogadali po angielsku (w komie dojrzałam jego zdjęcie w kimonku, więc pochwaliłam, że ćwiczy taekwondo ;). Potem telefon do kumpla.. potem gumy do żucia, wino z bagażnika, poszedł kupić nam dwie kawy.. kurde, w Korei bardzo niegrzeczne jest odmawiać starszym ich pomocy. Jak chcą zapłacić to koniec, nie ma dyskusji. Nalegał na autobus, powiedziałyśmy nie. Nasz biedny koreański musi się doszkolić ;p Wysiadł z nami z auta iii.. Zaczął dosłownie GONIĆ samochody. My stanęłyśmy ładnie z boku machając, a on dosłownie rzucał się pod każdy nadjeżdżający samochód próbując go zatrzymać jakby walczył o życie. Nie rozumiał, że „We will be fine”, musiał koniecznie znaleźć dla nas kierowcę. Aż nam się głupio zrobiło, bo przecież o to nam chodzi, że NIE MAMY ŻADNEGO PROBLEMU i dlatego własnie podróżujemy! :) A wszyscy ludzie w okół robią z tego duuuży problem ;) (no chyba, że załapią trochę klimatu od nas ;)
   Pan koreański kierowca dorwał ciężarówkę, wrzucił nas do srodka. W sumie było nam trochę głupio, bo nie wiedziałyśmy czy on chce z nami naprawdę jechać czy po prostu został zgwałcony przez naszego poprzedniego kierowcę.
   Podzieliłysmy się kawą i z podręcznikiem „survival In Korean” próbowałyśmy swoich ubogich koreańskich sił ;) Nie znalazłam odpowiedniego zwrotu więc siedząc z laptopem na kolanach powiedziałam mu: „I’m writting a novel” ;) .. podręczniki dla obcokrajowców bywają niepraktyczne ;)
  Wylądowałysmy na kolejnym Hyugeso (Rest point) w srodku nocy zastając otwartą kanciapę z panem sprzedającym koreańskie disco polo. Przykleiłysmy się do ekraniku próbując naśladować koreańskie karaoke „imniiiiiiiidaaa…” „yoo yee yooo saraaan saaran…” ;)
  Pan sprzedawca też zasługuje na trochę rozrywki podczas tych samotnych nocy na parkingu..
  I tutaj spotkałyśmy na swojej drodze Hyong So. Jechał w odwiedziny do swojej rodziny na południe, chociaż jak większość Koreańczyków mieszkał w Seoulu. Ciężko opisać ten klimat… mkniemy przez noc wsłuchując się w koreański pop i zaczynamy czuć czym tak naprawdę żyje Korea. Zresztą sami możecie się przekonać ;) www.youtube.com/watch?v=BrR_gaatQoM. Podczas moich obserwacji koreańczyków to co mnie urzekło to.. ich niesamowita delikatność w ruchach.. Nasz kierowca gdy tylko zmieniał stację w radiu, chwytał za kierownicę, sięgał po komórkę czy drapał się po policzku.. robił to z taką niewyobrażalną GRACJĄ, uważnością, że oszalałam. . Jakby przemawiał przez niego jeden wielki spokój duszy. Przy mojej ciągłej życiowej gonitwie i walce zdawał się być ostoją harmonii, opieki i czułości.  Prawdziwym dowodem na to, że można się kiedys zatrzymać.
   Hyong So nadłożył drogi i zatrzymał się przy naszym Cultural Center gdzie odbywał się Music World Festival. Aktualnie nie odbywało się nic oprócz przesiadywania na krzesełkach kilku ochroniarzy.. Obeszłysmy budynek w okół i ponieważ nie chciało nam się szukać kolejnej sauny do spania (oczywiście 24h) czy wędrować do baru w poszukiwaniu chętnych do przygarnięcia nas Koreańczyków.. Rozłożyłysmy się w ogrodzie naprzeciwko głównego wejścia. W sumie nie było to w ogóle perfidne,  bo miejsce było ładnie osłonięte od ciekawskich oczu, a  w tym kraju nie kojarzy się to ze społecznymi wyrzutkami ;) Ile razy idąc główną ulicą spotykałysmy się z widokiem śpiących napitych ludzi, którzy polegli na swojej drodze do domu..

  Dzień następny.
 Słoneczko, leniwa obserwacja przechodniów z klimatyczną muzyczką w uszach i czekanie aż Esra się zbudzi.. Nie miałyśmy pojęcia o tym co się dzieje ciekawego za dnia w Ulsan więc postanowiłyśmy odnaleźć tzw. Centrum miasta. Pierwszy napotkany człowiek spytał się czy jesteśmy artystami którzy przyjechali grać na tym festiwalu? Widocznie granica pomiędzy artystami a błąkającymi się swirami jest nieznaczna ;)
  Spędziłysmy prawie dwie godziny na głównej ulicy miasta próbując znaleźć kogos kto znałby na tyle angielski aby zrozumiał co znaczy „Touristic Information Center”. Nawet Panowie w białych mundurkach za biurkami Samsunga nie za bardzo rozumieli co znaczą te trzy proste słowa ;)
  Wsiadłysmy do autobusu i pojechałyśmy we wskazaną stronę z nadzieją, że znajdziemy się w centrum miasta. Ulica się skończyła, a za nią nic tylko bloki..
  Wsiadłysmy do drugiego autobusu i pojechałyśmy z powrotem..  Jadąc w pierwszą stronę zauważyłyśmy jakies większe centrum handlowe z przyklejonym do niego czyms jak Diabelski Młyn z Parku Rozrywki.
  Ku naszemu zdziwieniu w sąsiedztwie zamkniętego jeszcze hipermarketu znajdowała się główna stacja Autobusowa co było jednoznaczne ze stoiskiem z mapkami. Rozłożyłysmy się z mapkami i ze sniadaniem na chodniku w sąsiedztwie leniwie stukającego w moktak mnicha i żebrającej pani. Jedyne co wydało się nam w miarę interesujące to Muzeum Wielorybów :D
  Ulsan jest obrzydliwym przemysłowym miastem reklamującycm się jako tętniąca życiem stolica technologii. Tak naprawdę nie było żadnego centrum.  Poczułam ogromną tęsknotę za europejskimi starówkami, gdzie po prostu toczy się życie. Siedzisz na ulicy, rozmawiasz, grasz muzykę, oddychasz, żyjesz i jestes w tym razem z innymi ludźmi. A tutaj tylko wysokie wieżowce, brudne ulice i wyrzucona na smieci (nieobsikana – co to to nie! To Korea! Nie Polska ;p) stara kanapa.
  Zaczeły się poszukiwania odpowiedniego przystanku. Prowadził nas koreański chłopak, który mieszkał w Seuolu, więc w sumie miał takie samo pojęcie o istnieniu autobusu co my. Dojrzałąm koreańską nazwę Pajang czy cos takiego na tablicy, jednak chłopak prowadził dalej.. w tąąą.. i w taaamtąąą..
   Po tej całej gmatwaninie i poszukiwaniach znalazłyśmy się nad morzem.
Zarówno ja jak i Esra mieszkamy nad morzem w naszych krajach,  to też poczułyśmy zajebistą ulgę gdy mogłyśmy nawdychać się wreszcie morskiej energii. Rozłożyłysmy się na drewnianych ławeczkach w słońcu i drzemałyśmy aż do momentu gdy przybyła cała kolonia skaczących dzieciaków pod przewodnictwem dwóch katolickich zakonnic. Na dzień dobry pani zakonnica zaserwowała nam dwie kawy. Dzieciaki latały jak szalone. Skakały z murków turlając się po drewnianej podłodze.  Były przy tym tak oszalało szczęsliwe, że od razu ubzdurało mi się.. a czemu by nie? Próbowałysmy swoich sił w skakaniu i innych le parkourach. Dzieciaki były lepsze ;) Tak to jest gdy człowiek uwierzy, że jest stary i zacznie się zastanawiać czy ubezpieczenie zdrowotne w tym kraju na pewno pokryje wszelkie koszty.
   Wtargnełysmy do muzeum z plecaczkami. Wieloryby są ogroooomne.. Oczywiście tam były tylko szkielety plus cała masa zdjęc, rysuneczków kopulujących wielorybów,  sprzętów do wyciskania tłuszczu z wieloryba gdy w końcu się już go złapie i wszystkich innych dziwactw..
  Hej kurde. Przez podróżowanie nabieram pewnego rodzaju etycznego dysonansu. Bo kim są kurde ludzie jeśli są w stanie zjesć wszystko co się rusza lub nawet niekoniecznie?
   Muzea są zazwyczaj nudne, to też po ewakuacji upatrzyłam wzgórze z jednym pięknym drzewkiem na szczycie. Miejsce wyglądało magicznie. Chciałam się tam znaleźć.
   Droga na wzgórze prowadziła przez podwórka kafejek, sklepów i przemysłowych warsztatów.. Pierwszy krok i przypomniało mi się, że pomimo super rozwoju technologicznego dalej jest to Azja. Jedno wielkie wysypisko smieci obrośnięte krzaczorami. Przy każdym kroku wpadało się pomiędzy plastikowe butelki, a w niebo wbijała się cała chmara tych szybkich zabójczych koreańskich komarów..  Po kilkunastu krokach znalazłyśmy się w otoczeniu prawdziwej miejsko- roślinnej dżungli, gdzie na drzewach wisiały ogromne zielono-żółto-czarne 7cm pająki. W dodatku ich sieci były również żółte. I grube jak nitki.
  Na szczycie faktycznie było drzewo, ale minuta postoju oznaczała pięć ugryzień na twarzy.
Na drogę powrotną wybrałyśmy ścieżkę idaca łagodnie w okół wzniesień.  Pola i lasek były prawdziwym laskiem i polami. Posrodku niczego znajdował się duży placyk z ustawionymi przyrządami do ćwiczeń. Za to bardzo podziwiam tą kulturę. W Polsce dawno już byłoby rozwalone i obsikane.  W sumie bardziej zainteresowała nas opona od traktora.
   Usiadłysmy przed Home Plusem na specjalnie ustawionych ławeczkach dla ludzi którzy od razu chcą zjesc to co kupili. Wcinałysmy tuńczyka w warzywach plus.. keczup.. o tak!
   Wróciłysmy na drewniany bulwar aby zaczepić kogos o autobus. Esra zaczepiła uczennicę w mundurku wołając „hey child!”. I tak poznałyśmy Ashley. Stwierdziła, że ma teraz wolne i z chęcią się z nami przejdzie po miescie w ramach ćwiczenia swojego angielskiego.
   Ashley  skoczyła jeszcze do muzeum. Zaczeło padać, więc ulokowałyśmy się przed ustawionym przy wyjsciu okrętem. Esra grała na swoim tureckim bębenku, a ja wyciągnęłam poiki.
    W Ulsan znajduje się duży park po którym jezdzi smieszny autobusik. Wiatr we włosach i krzyki do idących ulicą słodkich chłopaczków „heeey! Napumandziaaa!”. Znalazłysmy placyk z trampolinami do skakania. Był zamknięty, wlazłyśmy przez ogrodzenie. Chłopaki w wieku ok. 10lat ostro dawały prowokując nas do dalszych prób Le Parkoura ;) Nagle zza płotu doszedł nas komentarz wypowiedziany przez 13latka „hey, ale to dla dzieci! Nie możecie tutaj być”. Chłopak chociaż rozumiał co do siebie gadamy był tak zawstydzony że ciągle się chował to za płotem, to za parasolką. Rozpoczełysmy naszą 4osobową debatę na temat popowej koreańskiej muzyki. Chłopaczek pierwszy raz rozmawiał z obcokrajowcami i jak większość ludzi tutaj – był bardzo zainteresowany swiatem poza Koreą.
   Przyszedł czas na festiwal. Idąc ulicą dziewczyny ciągle spiewały smętną piosenkę „Falling slowly” jakiegos Irisha. Ashley jako typowa romantyczna nastolatka chciała nauczyć się dobrze tej piosenki, żeby zaśpiewać swojemu chłopakowi gdy takiego pozna.
    Zrobiłysmy się na bóstwo w publicznej toalecie i zatopiłyśmy w muzycznym folkorze…
 Pierwszy był zespół z Japonii.. Dziwna mieszanka bluesa z wpadającymi w ucho mantrami. Koles miał na koszulce magic mashroom, to też po koncercie podeszłam go pochwalić za pełen energii występ i za koszulkę oczywiście ;) Usmiechnał się porozumiewawczo i spytał kiedy jest.. mój koncert :D Tak, tak.. granica pomiędzy artystami a dziwnymi włóczącymi się ludzmi.. ;)
    Najbardziej czadu dała ekipa z Pakistanu. Wyli jak oszaleli zapewniając nam maksymalny trans..
 Przemawiał przez nich tak męski, dziki duch, że aż się spociłam.  Ich kobiety mają jednak dobrze ;)
   Ostatni zespół z Nowej Zelandii chociaż na początku zaczął taką komerchą, że aż poszłam spać.. Tak się rozkręcił, że poderwał wszystkich ludzi do skakania. Pierwszy raz widziałam to zjawisko w Korei. Zazwyczaj ludzie siedzą, machają i nagrywają filmiki. A oni skakali i wrzeszczeli ah ;)
Do tego chłopaki zaspiewali Arirang – bardzo starą koreańską piesń o której pochodzeniu nikt nic nie wie, oprócz tego, że istnieją już jej dziesiątki wersji.. Całe przedstawienie zakończyli zejściem ze sceny, pochodem i naprawdę - prawdziwą Sambą ;) caixa, cow bell’e i surda…
  Nie zgadniecie kto mnie znalazł w tłumie.. Koleżaneczka Polka – Eliza Biała. Po tym szaleństwie wszyscy już byli jedną wielką rodziną. Wliczając w to całą ekipę czarnych dreadziarzy.
  Jednak my zostałyśmy zaproszone już na nocleg do domu Ashley, więc zarządziłyśmy częsciową ewakuację. Przy budce z tureckim żarciem, gdzie jak zawsze Esra wywalczyła po znajomościach specjalne zniżki.. poznałyśmy dwóch pierwszych, wolnych Koreańczyków.
   W Korei obowiązuje służba wojskowa. Chłopaki mając 20kilka lat idą do wojska na dwa lata. Po skończeniu służby nie zawsze chcą wracać od razu na uczelnie, tak więc podróżują..
  Jeden z nich o pseudonimie Cultural Nomad wtargnął w tłum w momencie spiewania Arirangu. To był dopiero widok. Koles z typowo tramperskim (podróżniczym) oprzyrządowaniem i oklejonym flagami plecakiem. Drugi nazywał się „Lucky 7” po koreańsku.
  Chłopaki mają fantazję to też postanowili przejść z buta całą Koreę zarzekając się, że za tydzień, dwa przyjdą i do nas. Mam nadzieję, że poznacie ich bliżej podczas naszej wyprawy do demilitari zone, czyli granicy z Koreą Północną..
  Cała rodzina Ashley spała ładnie na swoich naziemnych łóżeczkach.
 Padłysmy.


  Nad ranem mama ashley obudziła nas sniadaniem z Mc Donalda. Wiedzą jak dogodzić obcokrajowcom ;) Zjem wszystko tylko nie ryż.
  Jak każdy zajęty nastolatek Ashley powinna już o 9tej być na próbie swojego hip hopowego zespołu (druga miłosc Koreańczyków wliczając jeszcze pop). God damn it! Przecież była niedziela!
  Dostałysmy jej zdjęcie i  gorące zaproszenie do ponownej wizyty..
  Na zewnatrz było.. ponad 20 stopni.
  I cała plątanina autostrad przed nami.
  Aby dostać się na nią ładnie nadłożyłyśmy drogi. Pojechałysmy w przeciwnym kierunku do Busan. Starsi państwo z młodszą córką nie za bardzo rozumieli po angielsku więc wystawili nas w dosyć dziwnym miejscu.. Przy dworcu autobusowym. Jednak nie było to aż takie bezmyślne z ich strony. Ta droga wpadała później w krajówkę. Taxówkarze mieli niezłą polewę z nas: „gdzie wasze miniówki?! Jak wy chcecie tego stopa łapać?!”. Pomimo szczerych chęci kierowców nie było im za bardzo po drodze..  Zawsze gdy stoimy na stopa na obrzeżach miasta zatrzymuje się każda nadjeżdzajaca taxówka, a uwierzcie mi.. jest ich tutaj od zajebania. To też większość czasu spędzamy na machaniu „aniooo!! Anio!” (no no !) zamiast faktycznym łapaniu stopa.
  
Tym razem podjechał taxówkarz z którym rozmawiałyśmy wczesniej. Miał klienta, ale zgarnął nas do srodka obiecując że postara się nas wyrzucić przy autostradzie. Młoda panienka siedząca z tyłu ze mną i Esrą nie miała nic przeciwko. Dziwny kraj.
   Na wjezdzie na autostradę zatrzymał się młody, piekielnie przystojny chłopak. I oczywiście piekielnie zapracowany. Wysłuchał naszych historii z ogromną fascynacją i podziwem. Jechał do swojej dziewczyny do Yangsan oddalonego o jakies 30km od Busan. Co jednak nie przeszkodziło mu aby wziąć na nas namiary. W jego oczach również było widać tęsknotę..  Po dwóch dniach dostałam od niego wiadomość na facebook’u:

   thank you for showing your zealness to me .

i felt so many things after meeting you laides .
actually at that time , i exhausted whole my life .
endless working, studying for survive push me into tough .

after meeting you ,truly, there is no change in my life. same study , work, stress ,,,,, however , from bottom of my heart , my attitude to my life is change better steadly .

it was most greatest time i experience.
thank you.”

I w takich momentach naprawdę widzę sens podróżowania..
Esra ma urodziny dzisiaj! Zjadłysmy porządny urodzinowy obiad zaczepiając przy okazji grupkę osmiu kolesi siedzących przy stoliku obok („Heeey! Może to czerwone to jednak pomidorówka?!”). Okazało się, że są aktorami z Seoulu i wracali własnie ze swojego performensu na Busan International Film Festival. Mega zakręceni, wspaniali ludzie.. Co ciekawe kojarzyli Polszę dzięki metodzie Grotowskiego, która tak mocno jest wsiąknięta w moją hippisowską polską przeszłość ;)
Chłopaki chociaż z tego samego swiata – nie mieli miejsca w aucie. Wyczyscilysmy wiec z Esrą łapki w ultrafiolecie i zaległysmy na fotelach do masażu. Taak.. na stacjach benzynowych jest wszystko i za 2,50 można doznać 10minutowej rozkoszy.
  Udało się nam złapać kierowcę przejeżdżającego przez Suwon.
  Było miło nie powiem.
 
 I o to happy news:
      JOON IS COMING!!!  ;)
                         DMZ comes soon!

środa, 6 października 2010

Broken day.

Czy to naprawdę jest możliwe codziennie trenować i jeszcze mieć siłę normalnie funkcjonować? ;p

Wstać, ogarnąć się no i szkoda opuszczać porannego wf'u nawet jesli nie jestem na liscie ;)
Trening prowadziła kobieta.. byłam bardzo ciekawa jak wygląda trening prowadzony przez kobietę taekwondzistę i faktycznie miała jaja. Miała nawet duży respekt. Mozliwe :)
Powiedziała, że mogę sie przylaczyc i mam poprostu patrzec co robia inni i probowac nasladowac..
Nie miałam zamiaru nasladowac i przy moim wlasnym zdziwieniu.. miesiac w Korei i już wszystkie makki (bloki), podstawowe pozycje (z którymi btw miałam problem przez polskie sportowe taekwondo zlewające takie pitu pitu..) i koreanskie komendy naprawdę wychodziły :)
I jednak sztuka walki to nie jebany sport.. po godzinie skupienia, wrzaskach, nieustepliwosci w ruchach (co sie wiaze z nieustepliwoscia w bani;p) poczułam zajebiste wyciszenie i szczęscie. Reset mózgu jak po zazenie. Plus poczucie nieustępliwosci gratis :)
Kobieta spytała sie którego mam dana (korea haha) i zaprosiła na udział w zajęciach kiedy zachcę..
Więc poczułam, że faktycznie mogę, że jeszcze cos z tego będzie i faktycznie można tym żyć.

Iii taki piekny dzien.. Sloneczko, niebieskie niebo, 20stopni.. park w naszym kampusie.. swiezo skoszona trawa i powykrecone japonskie drzewka.. Tylko leżeć i się rozplywac..

Przyszła pora na wieczorny trening z moim Taekwondo Association. Miałam zajebiste nastawienie.
Kopalismy przy scianie, a raczej uczylismy sie dobrze technicznie jednego bocznego kopniaka (yop chagi ;p).. Podszedl Ha kiu (młody masta trener) i przytrzymał mi nogę przez 5sekund. Tą kurwa zdrową. I ta na której stałam nie wytrzymała napiecia. Wyrwałam mu się i upadłam na ziemię. Chłopaki czesto widzieli jak sie krzywie przy kopaniu.. Zaczelismy robic poomse, a mi sciskał sie żołądek z bólu. Ciagle kurwa boli i ciągle zaciskam zęby, ale ile można.. Wybiła 18sta czyli pogrzeb mojej babci. Planowałam wyjsć wtedy z sali i połączyć się w rozmyslaniach z rodzinką. Cały trening miałam łzy w oczach. Wziełam kome z muzyką i wyszłam z sali tak po prostu. Usiadłam na schodach i poczułam się tak kurwa słaba.. Bo ile można walczyć i kiedys musi przyjsc moment kiedy nie będę w stanie walczyć dłużej..
 Chciało mi się wymiotować z bólu i napięcia jakie urosło we mnie przez smierc babci. Bo przeszłosc dała mi powód aby całe życie walczyć, częsc niej własnie odchodzi, a ja siedzę trzęsac sie na schodach, czuję sie znowu bezsilnym dzieckiem, które ona wychowała i znowu nie wiem czy jestem w stanie..

 Up and down on the Hill.

wtorek, 5 października 2010

The Universe is laughing at us. Hitchiking through Korea.

Własnie wróciłysmy z naszej podrozy..

 Ostatni dzień i zdanie sobie sprawy, ze powrot do stacjonarności będzie niczym obudzenie się z zajebistego snu i spojrzenie prosto w scianę.

 Doczłapałysmy sie do kampusu i przez kilka godzin chcialo mi sie plakac. 

 I to nie o to chodzi, że jest tutaj źle czy niewygodnie (noo.. może troche wieziennie z tymi szarymi korytarzami i nazwiskami na drzwiach ;p) ale o to, że podróż jest prawdziwym życiem. Kiedy wychodzisz na ulicę bez planu, jestes totalnie wolny, nie nosisz zadnych platykietek ani balastu, masz tylko szeroko otwarte oczy i dajesz się poniesc życiu..
 (a w dodatku jak to powiedział mój ulubiony profesor James Lewis, którego zaraz poznanie: 'ooh my God!  In Korea I can go everywhere, do everything and they all gonna help me!' ;)
  I to jest życie.
  Just jump into it.



  Podczas tej podróży jak to mawiałysmy z Esrą.. The Universe is laughing at us. on every step :)

 .. i spróbuję to teraz opisać..


   dzień 1.

 Pierwszego dnia zbieranie się szło mozolnie. Jakos ciezko bylo mi uwierzyc znowu w wolnosc i podroz.. Autobus z Suwonu człapał się w korkach chiusoku.. W Korei jest to specjalny czas swiat kiedy wszystkie spoleczne kontakty zanikaja, a ludzie zamykają się w swoich domkach aby skupic sie calkowicie na rodzince. Wiec kazdy odradzal nam podroz w tym szalonym okresie.. :)
  Umowilam sie z Michaelem na skrzypce w Seulu.
  Fajnie znaleźć kogos kto pokaże to do czego dochodzenie samemu w domu zajmowało godziny.. ;)

  Wyladowalam spozniona w Seuolu o jakies dwie godziny.. Brak koreanskiego telefonu.. zatłoczone ulice i co teraz hmm.. jak zagubiony bohater  w filmie.
 Jednak nie można zapomniec ze jest się w Korei :) Pierwsza zaczepiona osoba na ulicy uzycza telefony z wyraźnym  ‘no problem’ (urok kolektywistycznych kultur:P)
  W 5min zjawił się Michael, który rzucając luźno textem, że własnie siedzi w herbaciarni ze starszymi panami i może mam ochote dołączyć?

  Ceremonia Picia Herbaty.

 Przywitało nas kilku starszych panów. Jeden koreańczyk oprócz tego, że gadał wysmienicie po angielsku rzucal polskimi texcikami za sprawą Esperanto. Esperanto jest dosyć popularne albo takie odnoszę bynajmniej wrażenie ;) Nie jest on pierwszą osobą którą spotkałam, a zna Polskę przez Zamenhoffa.

 Mistrzem Ceremoni był pan w łososiowej koszuli w plastikowych klapkach i skarpetkach z palcami. W sumie nie tak sobie to wyobrażałam to z zewnątrz. Wygladali jak normalni wyluzowani ludzie.
  Jednak to nie przeszkadzało.. Ci starsi panowie byli tak staranni w kazdym ruchu, w kazdym gescie, tak niewyobrazalnie uwazni i swiadomi kazdej chwili.. To aż wisiało w powietrzu.

 Nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo mi tego brakowało i w jak wielkiej nierównowadze się znalazłam. Studenckie szalenie ma swoje uroki, ale człowiek staje się nieuważny i obojętny. A gdy znajdzie się w okolicznościach w ktorych każdy gest ma znaczenie, a zycie jest jedna wielka celebracja.. wszystko nabiera duuużego sensu :)

 To co ci panowie właściwie wyprawiali?

Ustawili szereg małych szklanych filiżaneczek na drewnianym podwyższeniu. Pierwsza rundka herbaty służy wyłącznie do rozgrzania filiżanek i oczyszczenia ich z potencjalnych zanieczyszczeń, które mogłyby wpłynąć na smak . Po wylaniu pierwszej porcji rozlewa się wywar jednym ciurkiem jadąc równo po wszystkich kubeczkach. Każdy gosc dostaje filiżankę na chińskim spodku.
Zanim napije się herbaty należy wczuć się w aromat, barwę.. bardzo przypomina to degustację wina.
Czarna herbata o kolorze ‘pig liver’.
Następnie 12letni (!) Pu-erh.
Siedzielismy tak w skupionym zapomnieniu 3godziny rozmawiając po prostu o herbacie.. rodzajach, czasie zbiorów, o tym, że to wcale nie takie koreańskie bo pochodzi z Chin .. Dopóki nie skończyła się dana herbata w dzbanku mistrz ceremonii nalewał każdemu z osobna do jego filiżanki. Gdy tak nalewał każda osoba pukała kolejno dwoma palcami w blat wymawiając koreańską formułkę w stylu „shim shin”. Gdy skończyła się kolejka miszczu zbierał szczypcami filiżanki i wkładał do wrzątku wymieniając zastawę.
Co się działo z tą niewypitą herbatą? Na tym podwyższeniu był niezły artystyczny syf :)
W centrum stały dwie figurki świniaków nazywane pieszczotliwie „herbacianymi przyjaciółmi”. Można im było ofiarować swoją herbatę.
Potem była kolej na dziką herbatę na której produkcję mają pozwolenie tylko nieliczne plemiona żyjące w górach..
  I na moją ukochaną jasminową przy czym okazało się że.. jest to taka najgorszej jakości ;) Do dobrej zielonej herbaty nie trzeba dodawać aromatu.  
  Poprosili Michaela żeby zagrał cos na skrzypcach.. W takim otoczeniu brzmiało jeszcze bardziej wyjątkowo .. Następnie zagrała dziewczyna na tradycyjnym chinskim instrumencie Erhu (co oznacza po prostu „two strings”). To było nieźle klimatem z Hero..  Pierwsza piosenka o kobiecie falling in love, druga o kobiecie separated from her lover..
To co urzekło mnie najbardziej to mała roslinna kuleczka która wrzucili do szklanki wody.. W kilka sekund rozkwitła zmieniając się w okazały kwiat Jasminu. O ja pierdolę. To dopiero celebracja.

 Ciekawe czy jedzenie hamburgera też można celebrować? ;)

 Jako meeting point rozpoczynający naszą podróż z Esrą wybrałyśmy nasze magiczne miejsce bebniarskie w parku w Hong dae.
 Mielismy trochę czasu więc pograliśmy z Michaelem na skrzypcach.. potem szlajaliśmy się po okolicy naturalnie wkraczając na przyjacielską scieżkę. Nawet strzeliliśmy sobie foto pod jakas wystawa z napisem „True friends”, smieszne to było. Tak zupełnie szczerze i od serca.. 
Krąg bebniarzy jak zawsze dawał czadu. I meeega trans :D
Zaczepił nas chłopak o imieniu Ko opowiadając o bębniarskim festiwalu w przyszłą sobotę. Widzialysmy plakaty wczesniej, ale nasz koreański cos nie podziałał ;) Duża radosć z faktu, że ktos z sam siebie przyniósł nam ulotke z angielskim tłumaczeniem. Festiwal przyszedł do nas.
Wśród bębniarzy zjawiły się dwie nowe twarze braci, którzy zaciągneli nas w odwiedziny do Backpacker Family. Okazało się, że jest to cos w rodzaju hostelu (też mi backpackersowanie ;p) oblepionego na scianach listami od szalonych podróżników ;p Nawet jeden narysował mapkę 'Seoul Taekwondo Tour Program', a inny zostawił zdjęcie swojego jednoosobowego flashmob'a w Seulskim metrze, a też kurcze planowałysmy z Esrą to zrobić! Co prawda koles był przemyslny i wsrod przysypiajacych na siedzonkach koreanczykow rozstawił się na podlodze z posciela ;) No co. Przecież wszyscy i tak spia.
 Pijemy to całe Soju (słabe to słabe.. ;) ) i nagle zjawia się dziewczyna przedstawiająca się jako Ewa from Poland. Wow. Gadka szmatka (która była naprawdę fascynująca zwracając uwagę na to, że wreszcie z łatwoscia mogłam wyrazić słowami to co łazi mi po łbie ;p) i okazuje się, że jest to laska.. z tego samego grantu naukowego. Nawet wiedziała z której uczelni muszę być ;) Aa.. jest nas dosłownie 12scie osob w całej Korei, dziewczyna mieszka w Busan na drugim końcu kraju i tak o to nagle spotykamy się w Seulu (wpadła tutaj na 3dni pozwiedzać) w małym mieszkanku w 10mln miescie. No ładnie.
 Bracia okazali się niebywale przyjacielscy i dowiadując sie o naszych podróżniczych planach podarowali nam komórkę :) No bo jak można podróżować bez?
 Zbliżała się 4ta w nocy więc postanowiłysmy odnaleźć Michael'a grającego gdzies z ekipą na ulicy.
Chłopaki robiły niezły szoł. Dużo dobrych muzyków, jazzmanów, solistów.. Tylko, że cholera własnie solistów. Każdy dobijał się o swoje 5min przez co panował dosyć duży chaos ;)
 Spędziłysmy noc u Michaela. Esra spała na podłodze, a my leżelismy blisko siebie rozmawiając całą noc. Kontakt był samoistny. To tak jak za dnia z tą herbatą.. samo z siebie, naturalnie przepełnione było mocnym znaczeniem. Czułam się totalnie na chaju. Tak bardzo mi tego brakowało.. bliskosci i totalnego porozumienia kiedy granica miedzy ludzmi się zaciera..

dzień 2.

 Po dniu zapierdalającym z taką intensywnoscia oczywiscie wstałysmy pozno.. W dodatku lało, a mnie zalała kolejna fala żółtych niedoleczonych glutów z wymęczenia.
 Obudziłam się szczęsliwa. Czułam, że chcę zostać. Znowu udziela mi się obraz życia rodem z obrazków Kriszny. Tańczyć, dzielić się z ludźmi i być po prostu tą jedną chwilą. Enjoy. Sharing. Bez planów, tylko trans ponad wszystkim.. I wreszcie dzielenie się z kim, bycie bycie bycie razem..
 Ruszyłysmy dupy.
 Lało.
 Zapaliłam fajkę na mokrej ulicy.
 Michael z nami nie poszedł.

 I znowu pytanie o sens iscia przed siebie..
 Nie uszlysmy nawet kilometra od chaty Michael'a w stronę Hong dae gdy naszą uwagę przykuły zdjęcia w dużym formacie przywieszone na scianie jakiegos rozwalonego budynku. Przystanelysmy próbując się domyslić o co może chodzić i niespodziewanie głos ze srodka zawołał do nas: "Yes, this is squat! Welcome!".
 Ocipiałysmy na kilka minut. Jak to możliwe, że szukamy squotu przez kilka tygodni wypytując wszystkich w okół, a tutaj nagle squot sam nas woła.
  W sumie nie zawołał nas squot, ale dope. Jak się okazało jest to koles ostro działający, jeden z najbardziej znanych koreańskich anarchistów, aktywistów. Triban (tak się nazywał squot) znajdował się przy głównej ulicy otoczony ogromnymi drapaczami chmur.. Historię ma taką, że znajdowała się w nim kiedys restauracja, która spokojnie funkcjonowała sobie w otoczeniu podobnych knajpek, sklepów, warsztatów, domów.. Jednak kapitalizm napierdala do przodu, ziemia drożeje i wszystko poznikało. Triban stoi przy głównej ulicy w pustym placku po zmiecionych w okół budynkach. Własciciele nie mieli dużo do gadania. Ma tu powstać kolejny symbol potęgi, a nie tam jakies miejsce życia normalnych ludzi. Wypierdalać ;p
  Kontakt z dopem zapowiadał się obiecująco.. dużo się tutaj dzieje.
  Dostałysmy od niego i od jeszcze jednego chłopaka, który zajmuje się dokumentowaniem na bieżąco tego co się dzieje z mieszkańcami podobnych miejsc (fuck, te koreanskie imiona mi nie wchodzą do głowy ;p) namiary na Binjip czyli.. Empty House ;) i to nie był akurat wcale squot ;p
  Narysowano nam mapkę i ruszyłysmy..
  Znalazłysmy sie w ciemnej stacji metra. Za dnia odbywały się tu jakies targi, bo wszedzie w okół stały puste stoiska obklejone balonami.. Efekt był upiorny.. niczym wesołe miasteczko z horroru.. Ruchome schody prowadziły dalej.. 70 stopniowe ogromne ruchome schody.. Przecinające się piętra z tymi wyjebanymi ogromnymi schodami.. Ciemno.. A na szczycie niczym wielki ołtarz wyrąbane mozaiki ze kolorowego szkła podswietlone oczojebnym swiatlem. (Szkło i swiatlo. Proste, a zajebisty efekt.) Uau. Jak taka swiatynia modernizmu. Nie wiem czemu odnioslam wrazenie, że w Polsce dawno by to obsikali i rozwalili..

 Lało dalej.. Ciemno, robią się potoki na ulicach..
Mijamy sklepik z koreańską ceramiką, oczywiscie otwarty (ci ludzie chyba nigdy nie spią) po czym poczułam znajomy kadzidełkowy zapach, a nasze oczy powędrowały w stronę swięcacej na żółto tablicy z napisem 'Verdic Cultural Center'. W srodku przywitał nas wesoły koles w hipi koszuli ostro zafixowany na punkcie Kriszny. Spytałam sie go czy wie może gdzie jest Empty House co zabrzmiało dosc komicznie po angielsku. Ponieważ lało wysłuchałysmy całej krisznowej filozofii.. nie ma to jak streszczenie religii w 15min ;) Spodobała mi się bardzo ich pokora, to jak potrafią służyć innym i to jak bardzo są nieprzywiązani do tej całej pogoni za posiadaniem. Mają to w dupie, siedzą sobie i spiewają. Ale z drugiej strony wkurzyło mnie to co mnie wkurza we wszystkich religiach. Nie rozumiem jak tacy wspaniali ludzie mogą się umartwiać oddając całą kontrolę i wyższosć jakiemus wyimaginowanemu obrazowi na zewnątrz zamiast cholera znaleźć ją w sobie. Kill the fucken Budda! Swietojebliwosc i dogmatyzm to owijanie w bawełnę i zwalanie odpowiedzialnosci gdzies na zewnatrz grrah ;p Oni też są zajebistymi krisznami.
 Tak czy inaczej każde miejsce w które ludzie pakują energię i uważnosc jest magiczne i ma pauera. Tamto też miało. 
 Binjip (Empty House) okazał się być blisko. Na wejsciu stały szklane drzwi z prostym rysunkiem z matowego szkła przedstawiającym azjatycką wioskę. Zczaiłam koncepcję. Znowu szkło i swiatło. Gdy padało przez te drzwi wewnątrz budynku na scianie rozgrywał się niesamowity teatr cieni :)
 Koncepcja Empty House okazuje się być prosta. Ktos tam podpisał umowę, ale nikt nie jest włascicielem.. Każdy mieszkający tam dłużej czy to kilka lat, czy krócej bo kilka dni.. Jest gosciem. Ludzie przychodzą i odchodzą, nie ma szefa. Otwarta chata.
 Usiadłysmy na ziemii.. i jakos.. gadka się nie kleiła :/
 Poczułam się zmęczona i bezsensu. Zawsze jak nie mam energii wszystko wydaje się być bezsensu. To takie normalne? Czy tylko ludzie żyjący akcją tak mają? Poszłysmy z Esrą na dach.. Też nie była w najlepszym nastroju, bo kończyła się jej kasa i marudziła, że ciężko znaleźć pracę..
 Zeszłysmy na dół.. wyciągnełysmy kołderki na drewnianej podłodze (spanie na ziemii oo tak.. azjaci wiedzą co dobre ;) i przysiadłysmy do kompa.. Esra wybuchneła smiechem. Własnie jej przyjaciel wysłał jej ofertę pracy z podpisem, że na bank się jej przyda ;p Jakos w poczuciu bezsensu człowieka ciężko zadziwić, więc dalej sobie w nim tkwiłam.. aż do momentu jak z książki leżącej na stole wypadła ulotka wystawy "URBAN EXCERPTS: Meditation on the Overlooked". Oszalałam. Meditation on the Overlook, Urban.. Medytacja nad przestrzenią. Jakbym chciała sprzedać sobie urbanistykę zanim się tym zajarałam to na bank użyłabym tych samych słów. I ten zajebisty misz masz kolorków.
 Dodatkowo znalazłysmy też mapę sciezek rowerowych w okół Seoulu.. Ruch i działanie zawsze ozdrawiają ;)

 dzień 3.

 Nasi współ-goscie okazali się ekoludkami.. Pierwsze w pełni wegetariańskie sniadanie jakie widziałam w Korei ;p Oprócz lisci sezamu dorwałam jakies brazowe plastry czegos z nieregularnymi dziurami o tak zajebistym smaku i tak sycace, że wydało mi się być najlepszą i najkonkretniejszą rzeczą jaką w życiu jadłam. Spytałam ich co to.. I haa.. nie zgadniecie.. Bulwa lotosu :) Taaaa.. wpierdalają lotos ;p
Już czaję dlaczego ta roslina jest uważana za swieta ;) Na dachu Binjip'u ziomy hodowały dwa lotosy.. Rosną sobie nad taflą wody z korzonkami w błotku.. Na bank chcę przywieźć do polski kilka sadzonek. Co prawda uprawa jest raczej trudna, nie wiem jak tam w Polsce takie Lotosy będą sobie rosnąć ;p A rosnie to cos dwa lata :) Co najwyzej z lisci mozna parzyc herbatę..
 Siedzielismy sobie na dachu (ale nie takim stromym, z braku miejsca koreanczycy maja tam tarasy ;p), a dokladniej na fajnie sklecionym podwyzszeniu, w otoczeniu monocykla, ogromnego zapasu Kolumbijskiej kawy wraz z maszyną do mielenia i innych ciekawych urządzeń..
Esra wypytywała ich o ostatnią Ecotopię.. 
Zaprosili nas na fajną akcję. Aktualnie w Korei jest to dosyć gorąca sprawa, bo dwie partie polityczne kłócą się o to czy regulować brzeg rzeki Han czy nie. Brzmi banalnie, ale wjeżdzają z buldożerami, obklejają betonem i wywalają farmerów. Konserwatysci chcą kontolować bieg rzekę.
 Tak czy inaczej co tydzień można się udać na imprezę na prowincję, popić z farmerami integrując się, dowiedzieć się to i owo, a następnego dnia rano pomóc im w pracy na farmie :) Dobre doswiadczenie..

 Spaaaaać..
 ciąg dalszy nastąpi. 
 I zdjęcia powrzucam, żeby za nudno nie było ;)