czwartek, 9 grudnia 2010

Hipisi w Sheratonie.

 Esra jest strasznie zajarana polityką i udziela się gdzie popadnie. Dostała zaproszenie na "Fair Society and Global Leadership Conference". Ponieważ jest to związane z grantem naukowym Unii Europejskiej na którym się znajduję, stwierdziłam, że wypadałoby też się tam przejść.
 Rano i to bardzo rano wsiadłyśmy do autobusu z poczuciem, że wreszcie nie przeleci nam pół dnia zanim się obudzimy. Planowana drzemka podczas godzinnej jazdy do Seulu okazała się dosyć trudna technicznie do wykonania. Autobusy zapchane po brzegi ludźmi. Usiadłysmy wiec znużone na podłodze przy wyjsciu i zapadłyśmy w słodką drzemkę. Nagle przywitał nas Seul i  ludzie w okół chcieli przejść, a ja nie zdążyłam wstać.  Znowu niepoprawnie, mijają jakiegos smiecia siedzącego na ziemii.

  Złapałysmy busik jadący na konferencję. Mało powiedziane busik. Free-of-charge Sheraton busik.
  Zawiózł nas pod wrota innego swiata.
  W sumie czułam się trochę jak na wczasach z mamuską, albo jak w takiej koreańskiej wersji Disneylandu.
  Taki przepych chociaż łechta ego zamiast je łamać ma cos w sobie z Zen.
  Wszystko co nas otaczało było niesamowitej jakości. Szczegóły były staranne, ludzie byli uważni.   Wszystko było wielkiej wagi. Tak jak oddech gdy się żyje mocno.
   Dostałysmy imienne plakietki,  stanowiska i słuchawki w których na bieżąco leciało tłumaczenie po angielsku.
  Ci szanowani starsi mężczyźni wiedzieli o czym mówią. Chociaż mogło to być tylko gadanie o tym jak mogłoby wyglądać społeczeństwo i o tym jak ulepszyć relacje na swiecie.. Oni mieli wpływ, oni mieli władzę. Mają moc, mają wpływ, a ludzie słuchają ich słów.
   Poczułam się jak ryba w wodzie. Nie dlatego, że zależałoby mi na zepsuciu przepychem, ale na tym, że jest to pewna metoda. Zgodzić się na ich teatrzyk,  grać w ich gierki. Bo to metoda, aby działać.
   Czas na pytania ze strony publiczności. Student z biednego państwa wylewający swoje rozżalenie, że jak to ma się do rzeczywistości? Potem było jeszcze bardziej hardkorowo.. Do mikrofonu dorwał się działacz odpowiedzialny za relacje wschodnioafrykańsko- koreańskie. Poruszył jakies ostatnie wydarzenia z których wynikało wyraźnie, że życie jednego obywatela Francji jest cenniejsze i robi się wielką aferę gdy zginie w sposób w który giną tysiące jego współbraci. I o handel bronią też chodziło.
   Profesorowie i politycy przyjęli krytykę. Tłumaczyli, że od czegos trzeba zacząć.
   Ciekawe czy ta konferencja miałaby miejsce gdyby nie fakt zaostrzenia konfliktu z Koreą Płn.               Ciekawy myk marketingowy.


  Zostałysmy zapraszone na lunch.
  Wystawna sala balowa, przy każdych drzwiach nisko kłaniający się serwanci.
  Usiedlismy przy stole z niesamowitą mieszanką kulturową. Ja z Polski, Esra z Turcji, napotkana koleżanka z Chin, jej mąż z Jemenu, jeden tłumacz z Bangladeszu, polityk z Japonii i profesor z Korei. Koreański profesorek zaczął nas zaczepiać wdając się co chwilę w dyskusję. Ludzie byli wyluzowani, a ja trochę spięta nie poczuwając się do „bycia na poziomie”. Profesor chciał nas czegos nauczyć. Rozmawialismy o korporacjach, o swiecie, polityce, ekonomi i o tym, że w Polsce jest tak zimno, a Koreańczyków w szkole uczyli że to „postsowiet country” i dalej tak o Polsce myslą.. i o tym, że najwyższy budynek w Arabii Saudyjskiej został zaprojektowany przez architekta pracującego dla Samsunga. "A odnosnie swiatowej sławy budynków..." No i kurcze znowu musiała wyjsc ta moja architektura! Jeśli chcę być specjalistą i cos zadziałać na tym swiecie to własnie na tym polu. Aby dać ludziom harmonijną przestrzeń jako urbanista.
  Sheraton nas rozpieścił.
  Perfekcyjna forma przystawki żywe dzieło sztuki. Szybko rozczaiłysmy który widelczyk do czego.. Pierwsza para od zewnątrz, potem para sztućców ze srodka, potem ta najbardziej w srodku.. a na deser te co u góry. Zasmiałam się na wspomnienie taty, który został zaproszony do jakiegos szacownego urzędnika w USA gdy byliśmy bardzo mali (ja i brat). Nie mógł się połapać, które sztućce do czego i spalił buraka.
  Po smieciowym żarciu ze studenckiego sklepiku prawdziwe jedzenie mnie zabiło. Wreszcie prawdziwa zupa.
  Tak sobie celebrując i odkrywając przywileje swiata dyskusja toczyła się dalej.. Niusy ze swiata o których nie mam pojęcia przez swoją ignorancję.
  Chinka (której imienia nie powtórzę ;) była.. znajomą Esry. Pamiętacie tą scenę, kiedy 50kobiecin wypełniło przestrzeń publiczną pod ratuszem serwując herbatę, aby zająć ludzi czyms innym niż protestowaniem na G20? Kiedy ja tak debatowałam sobie z napotkanymi Polaczkami Esra siedziała na trawniku popijając herbatkę i jakos naturalnie nawiązała konwersacje własnie z tą Chinką. I tak o to w 10milionowym Seoulu spotkały się ponownie..
  Wyszłysmy z sali. Chciałam zdążyć na trening do pierwszego w życiu napotkanego mastera.
 Na pożegnanie dostałyśmy wizytówki od męża Chinki. Oczywiście nie omieszkałam się powypytywać go o Islam i o to jaką religię ma teraz jego żona.. chcę w końcu zbić swoje uprzedzenia narośnięte w moim mózgu przez złe doświadczenia z muzułmanami.. I slub w jego tradycji to podobno wcale nie religijna sprawa, a żonka dalej praktykuje swoje. (Tylko, że dzieci będą pewnie męża własnoscią, ale tego już nie skomentowałam) Chcą zamieszkać na chwilę w Jemenie, a potem ruszyć na Norwegię, ponieważ on chce.. zrobić karierę jako urbanista. Niech ich wszystkich szlag!!!!
  Wyszłysmy na zewnątrz. Pan którego rolą było otwieranie drzwi nadjeżdżających samochodów, aby goscie mogli czuć się zauważeni i przywitani z należytym respektem skrzywił się na nasze przechodzenie między samochodami i zaczął machać łapkami. Użyłysmy więc przyzwoitej chodnikowej drogi i doszłyśmy do kolejnego pana, który troskliwie spytał się czy może ofiarować nam swoją pomoc „Nie dzięki, wiemy gdzie przystanek autobusowy”. Jednak pan w czapeczce przeszedł się z nami, zatrzymując nadjeżdżające samochody abyśmy bezproblemowo doszły do celu. Dziwny mają ten swiat.
  Na przystanku spotkałyśmy naszego profesorka i tłumacza z Bangladeszu. Z darmowego 5starowego autobusu roztaczał się niesamowity widok na całą metropolię i Han River ze swoimi ogromnymi mostami. Co za widok. Na samym szczycie swiata.
  Profesor ukłonił się nam nisko na pożegnanie, a my ukłoniłyśmy się jeszcze niżej.
  Ahmed z Bangladeszu ukończył studia w Korei, teraz tłumaczył jakies polityczne papiery za 30euro za stronę.
  W metrze zaczepił mnie chłopak z Australii. Strasznie spodobała mu się moja baseballowa kurtka. W Korei każdy poważany uniwersytet ma swoje własne kurtki dla studentów. Tworzy to takie mocne wrażenie wspólnoty uniwerku i faktycznie traktuje się taką kurtkę jako insygnia przynależności do danego klanu. Ku uciesze gawiedzi zaczęłyśmy opowiadać mu jak o taką kurtkę ma się targować i jakie koreańskie texciki ma rzucać, żeby pani na targowisku spuściła mu z ceny „Nie mam ani jednego wona!” , „Hej ale ja jestem studentem!”, „Za drogo, za drooogo..”. W tej dziedzinie nasz koreański się specjalizuje ;)
 
  Sheraton nas rozdziewiczył tak czy inaczej.
  I wypadałoby trochę bardziej pocisnąć w tym życiu niż tylko spiewać hipi pioseneczki na polanie w lesie ignorując to wszystko co dzieje się dookoła.

czwartek, 2 grudnia 2010

w imię walki z sennym rozmarzeniem..

 Historia listopadowego dnia..

  W imię walki z sennym rozmarzeniem obudziłam się o 9rano. Akurat w Europie była 1sza w nocy więc zajrzałam na facebook’a ciesząc się opisem szaleństwa Kathariny i na gadu powkurzać się na kolejną rozmowę z Hovkiem.
  Szybki prysznic i zajęcia.
  Zazwyczaj na zajęciach tutaj czuję, że umieram. Co prawda są jakies plusy – takie np. że zajęcia są 15min krótsze niż te u nas na uczelni. Ale ile można biernie siedzieć udając, że cos się w tym życiu robi. Zazwyczaj więc staram się uczyć koreańskiego, piszę kolejne opowiadanka lub rzucam kilka uwag ze swojej wiedzy w temacie psychologii czując się trochę mądrzejsza.
  Zajęcia się skończyły, a ja umówiłam się z Taewanem na lekcję koreańskiego. I tak będę outsiderem z którym ludzie boją się rozmawiać, ale przynajmniej będę rzucać od czasu do czasu głupimi texcikami.

  Udalismy się na sniadanio-obiad do.. szpitala. Całe szpitalne podziemie pełne jest kafeteryjek i restauracyjek. Nawet znajdziesz tutaj Burger King’a co zawsze wprawia mnie w stan trwogi. Fast food w szpitalu? Hmm..
 O 12stej zawsze jest tłok. Masa ludzi w białych kitlach i pizamach. W jednej sali można naliczyć około setki sterylnych piżamowców. Zmieniają się szybko jak mróweczki. Tak wyobrażałam sobie własnie Azję.
   Najbardziej smakuje mi japońskie zarcie. Mistrzowskie. Azjatycka wersja Włoszech.

   Zasiedlismy w kawiarence przy waniliowej cafe latte. Leciały stare amerykańskie hiciory z lat 80tych. Prawie jak w domu. Rozpoczeła się językowa plątanina… muosyl jumunhasikesybnika ? Taaa… jumunhasikesybnika pisze się razem i razem się tez wymawia ;)

 Nie wyobrażam sobie jakim cudem mogłabym to wszystko spamiętać. Pocieszyłam się jest faktem, że na jego „najume bayo” rzuciłam „na razie” po polsku. I chociaż przez chwilę to ja mogłam się posmiać :)

 Wracając drogą powrotną do kampusu spotkał mnie przedziwny widok. Leżący na chodniku OGROOMNY, zieeelony, bezdomny krokodyl.
 Jak się można nie zakochać?
 Przygarnełam go. 

김은철 Kim Ynchol jest rzeźnikiem. Wparowałam spóźniona na moje przedpołudniowe zajęcia taekwondo. Miszczu się już wypytywał Esry gdzie jest Lara. Kim należał do demonstracyjnej grupy reprezentacji Korei i to co wyprawia na swoich treningach wprowadza mnie w stan nieważkości. A jak krzyczy „najsu najsu” gdy fajnie mi się kopnie to już w ogóle odlatuję.
Zasmiał się milo na mój widok gdy wparowałam z oklapłym jęzorem trzymając pod pachą zielonego półtora metrowego krokodyla.

 Uznalismy krokodyla za naszą klubową taekwondową maskotkę. Dałam mu nawet polski przydomek, żeby pamiętali o mnie jak już stąd wyjadę ;) Chociaż wątpię, aby go zapamiętali. Przydomek się znaczy. To tak samo jak wszystkie koreańskie słowa wylatują mi z głowy po dwóch dniach..

 Azjatycka kompleksowość powala mnie z nóg czasami.
 Udając się wieczorem z moim młodym trenerem Hakiu do kina (co w sumie za dobrym pomysłem chyba nie było.. typowi ludzie traktują typowe rzeczy dosyć typowo) znaleźliśmy się na stacji autobusowej w formie ogromnej konsumpcyjnej aglomeracji. Miesciło się tutaj dosłownie wszystko. Nawet.. dwie… no serio mówię nooo.. SALE ŚLUBNE!!! (Hej skarbie, może po obejrzeniu tego romantycznego filmiku chajtniemy się na stacji autobusowej co?)
  Rozpromieniona koreańska mamuska wręczyła nam bileciki z popcornem i wepchnęła do sali z amerykańskim kiczem akcji.
  Po wyjsciu z filmu poszłam pozwiedzać wprawiając w zdziwienie typowego koreańskiego obywatela Hakiu. No w sumie co w tym dziwnego, że slub w Korei się bierze w specjalnej ślubnej salce wypindrzonej na biało? Przecież nie w kosciele chyba co. A po slubie wyżerka i młoda para zwiewa na swój „Honeymoon”. A gdzie kurde wesele? Nie wiedzą chłopaki co tracą. Żadnego zachlanego rozhamowania, awantur z potłuczonymi naczyniami i innych mocnych przeżyć na początek nowej drogi życia..

Usiadłysmy z Esrą na dachu powzdychać trochę do emocjonalnych bzdurek.
No i w sumie tyle. Taki normalny dzień :)