Historia listopadowego dnia..
W imię walki z sennym rozmarzeniem obudziłam się o 9rano. Akurat w Europie była 1sza w nocy więc zajrzałam na facebook’a ciesząc się opisem szaleństwa Kathariny i na gadu powkurzać się na kolejną rozmowę z Hovkiem.
Szybki prysznic i zajęcia.
Zazwyczaj na zajęciach tutaj czuję, że umieram. Co prawda są jakies plusy – takie np. że zajęcia są 15min krótsze niż te u nas na uczelni. Ale ile można biernie siedzieć udając, że cos się w tym życiu robi. Zazwyczaj więc staram się uczyć koreańskiego, piszę kolejne opowiadanka lub rzucam kilka uwag ze swojej wiedzy w temacie psychologii czując się trochę mądrzejsza.
Zajęcia się skończyły, a ja umówiłam się z Taewanem na lekcję koreańskiego. I tak będę outsiderem z którym ludzie boją się rozmawiać, ale przynajmniej będę rzucać od czasu do czasu głupimi texcikami.
Udalismy się na sniadanio-obiad do.. szpitala. Całe szpitalne podziemie pełne jest kafeteryjek i restauracyjek. Nawet znajdziesz tutaj Burger King’a co zawsze wprawia mnie w stan trwogi. Fast food w szpitalu? Hmm..
O 12stej zawsze jest tłok. Masa ludzi w białych kitlach i pizamach. W jednej sali można naliczyć około setki sterylnych piżamowców. Zmieniają się szybko jak mróweczki. Tak wyobrażałam sobie własnie Azję.
Najbardziej smakuje mi japońskie zarcie. Mistrzowskie. Azjatycka wersja Włoszech.
Zasiedlismy w kawiarence przy waniliowej cafe latte. Leciały stare amerykańskie hiciory z lat 80tych. Prawie jak w domu. Rozpoczeła się językowa plątanina… muosyl jumunhasikesybnika ? Taaa… jumunhasikesybnika pisze się razem i razem się tez wymawia ;)
Nie wyobrażam sobie jakim cudem mogłabym to wszystko spamiętać. Pocieszyłam się jest faktem, że na jego „najume bayo” rzuciłam „na razie” po polsku. I chociaż przez chwilę to ja mogłam się posmiać :)
W imię walki z sennym rozmarzeniem obudziłam się o 9rano. Akurat w Europie była 1sza w nocy więc zajrzałam na facebook’a ciesząc się opisem szaleństwa Kathariny i na gadu powkurzać się na kolejną rozmowę z Hovkiem.
Szybki prysznic i zajęcia.
Zazwyczaj na zajęciach tutaj czuję, że umieram. Co prawda są jakies plusy – takie np. że zajęcia są 15min krótsze niż te u nas na uczelni. Ale ile można biernie siedzieć udając, że cos się w tym życiu robi. Zazwyczaj więc staram się uczyć koreańskiego, piszę kolejne opowiadanka lub rzucam kilka uwag ze swojej wiedzy w temacie psychologii czując się trochę mądrzejsza.
Zajęcia się skończyły, a ja umówiłam się z Taewanem na lekcję koreańskiego. I tak będę outsiderem z którym ludzie boją się rozmawiać, ale przynajmniej będę rzucać od czasu do czasu głupimi texcikami.
Udalismy się na sniadanio-obiad do.. szpitala. Całe szpitalne podziemie pełne jest kafeteryjek i restauracyjek. Nawet znajdziesz tutaj Burger King’a co zawsze wprawia mnie w stan trwogi. Fast food w szpitalu? Hmm..
O 12stej zawsze jest tłok. Masa ludzi w białych kitlach i pizamach. W jednej sali można naliczyć około setki sterylnych piżamowców. Zmieniają się szybko jak mróweczki. Tak wyobrażałam sobie własnie Azję.
Najbardziej smakuje mi japońskie zarcie. Mistrzowskie. Azjatycka wersja Włoszech.
Zasiedlismy w kawiarence przy waniliowej cafe latte. Leciały stare amerykańskie hiciory z lat 80tych. Prawie jak w domu. Rozpoczeła się językowa plątanina… muosyl jumunhasikesybnika ? Taaa… jumunhasikesybnika pisze się razem i razem się tez wymawia ;)
Nie wyobrażam sobie jakim cudem mogłabym to wszystko spamiętać. Pocieszyłam się jest faktem, że na jego „najume bayo” rzuciłam „na razie” po polsku. I chociaż przez chwilę to ja mogłam się posmiać :)
Wracając drogą powrotną do kampusu spotkał mnie przedziwny widok. Leżący na chodniku OGROOMNY, zieeelony, bezdomny krokodyl.
Jak się można nie zakochać?
Przygarnełam go.
김은철 Kim Ynchol jest rzeźnikiem. Wparowałam spóźniona na moje przedpołudniowe zajęcia taekwondo. Miszczu się już wypytywał Esry gdzie jest Lara. Kim należał do demonstracyjnej grupy reprezentacji Korei i to co wyprawia na swoich treningach wprowadza mnie w stan nieważkości. A jak krzyczy „najsu najsu” gdy fajnie mi się kopnie to już w ogóle odlatuję.
Zasmiał się milo na mój widok gdy wparowałam z oklapłym jęzorem trzymając pod pachą zielonego półtora metrowego krokodyla.
Uznalismy krokodyla za naszą klubową taekwondową maskotkę. Dałam mu nawet polski przydomek, żeby pamiętali o mnie jak już stąd wyjadę ;) Chociaż wątpię, aby go zapamiętali. Przydomek się znaczy. To tak samo jak wszystkie koreańskie słowa wylatują mi z głowy po dwóch dniach..
Azjatycka kompleksowość powala mnie z nóg czasami.
Udając się wieczorem z moim młodym trenerem Hakiu do kina (co w sumie za dobrym pomysłem chyba nie było.. typowi ludzie traktują typowe rzeczy dosyć typowo) znaleźliśmy się na stacji autobusowej w formie ogromnej konsumpcyjnej aglomeracji. Miesciło się tutaj dosłownie wszystko. Nawet.. dwie… no serio mówię nooo.. SALE ŚLUBNE!!! (Hej skarbie, może po obejrzeniu tego romantycznego filmiku chajtniemy się na stacji autobusowej co?)
Rozpromieniona koreańska mamuska wręczyła nam bileciki z popcornem i wepchnęła do sali z amerykańskim kiczem akcji.
Po wyjsciu z filmu poszłam pozwiedzać wprawiając w zdziwienie typowego koreańskiego obywatela Hakiu. No w sumie co w tym dziwnego, że slub w Korei się bierze w specjalnej ślubnej salce wypindrzonej na biało? Przecież nie w kosciele chyba co. A po slubie wyżerka i młoda para zwiewa na swój „Honeymoon”. A gdzie kurde wesele? Nie wiedzą chłopaki co tracą. Żadnego zachlanego rozhamowania, awantur z potłuczonymi naczyniami i innych mocnych przeżyć na początek nowej drogi życia..
Usiadłysmy z Esrą na dachu powzdychać trochę do emocjonalnych bzdurek.
No i w sumie tyle. Taki normalny dzień :)