piątek, 11 marca 2011

Malezja.



    Malezja. 


   Potok wypocin z mojego umysłu nie jest niczym innym jak wszystkie inne potoki wylewające się za obficie w tych czasach. Czasami chcę przestać. Wyłącznie oddychać..


   No i opuszczam Koreę. Ale tylko na chwilę. Pomimo tego wędrując po seulskich ulicach z plecakiem w pełnym gotowości ‘travel mode’ czuję się.. trochę zawstydzona. Zawstydzona, ponieważ znowu Koreańczycy widzą we mnie wyłącznie turystę. Wchodzę do sklepu po ulubionego snickersa. Milczę i przyglądam się pani sprzedawczyni, której właśnie zepsuła się kasa. Rzucam po koreańsku zwykłe „W porządku”  na co pani rozdziawia swoją paszczę w zdziwieniu, że biały turysta potrafi mówić.
   No więc towarzyszy mi to dziwne uczucie. Jakbym w pewien sposób opuszczała swoje miejsce. I nie wyobrażam sobie, że mógłby to być mój ostatni dzień tutaj. Jeszcze nie teraz.
   Samolocik wzbija się wysoko w chmury.. wybija północ.. Fajnie by było, gdyby poszło tak gładko.
 Oczywiście przyjęłam za pewnik to, że na mapie metra znajduje się jeden - ten właściwy - Incheon. Jednak gdy tylko wychyliłam łeb z metalowej puszki metra, dumna z wykonania tatusiowej misji („Pamiętaj! Dwie godziny przed odlotem na lotnisku to minimum!”) moje oczy zamiast przestrzeni ujrzały.. budynki. Zaczepiłam pana pracownika o to gdzie wywiało to lotnisko, na co on rozbawiony wytłumaczył mi, że Incheon lotnisko wcale nie znajduje się w pobliżu Incheon nie-lotniska.
   Zapakowałam się do metra lekko zdezorientowana i zaczęła się pogoń za informacjami. Kreski na mapie są schematyczne i niewiadomo czy szybciej tym metrem czy taxówką.. Jeden pan pod 60tke kumał trochę angielski. Wytłumaczył mi, że metrem z trzema przesiadkami to pojadę sobie ładnie długo.. Hmm.. dupa. A taxówka? Tym bardziej.
  Przesiedliśmy się do drugiej puszki zwanej ekspresową. Zawsze 15min do przodu. I nagle pana starszego olśniło. Songnae station. Autobus 302 jedzie na lotnisko.
  No i teraz pytanie czy ufać czy nie.. Zaświtała mi w głowie całkiem racjonalna myśl, że nie mam pojęcia co to za stacja, gdzie autobusy i czy takowe w ogóle istnieją. Spojrzałam na pana starszego ponownie. Podał mi dokładny numer autobusu – logiczny argument. Moją uwagę przykuł jego niesamowicie lśniący psychodeliczny krawat niczym z kosmosu – logiczny argument w mojej logice. Pan starszy był jak światełko w tunelu albo jak Agent Smith w Matrixie.
  Ciemno, przystanek pusty.. cholera. Podjechał autobus. 302. Umieram z wdzięczności do Agenta Smitha i ładuję ocalony tyłek do autobusu. Jednak.. nie.
   Pięciosekundowa radość zawsze jest wytchnieniem.
   Za późno i autobus kończy tutaj swój bieg. Pozostało mi zrezygnować albo walczyć z taksówką. No dobra.
   Nie ufam taxówkarzom po ostatnim numerze jaki mi wykręcił jeden dziad. W pewną niedzielę zgromadziliśmy się na tajemnym spotkaniu w kosmosie Hiana. W jego świecie w którym on jest Bogiem. Hian, czyli Moon ma chatkę na zupełnej prowincji Seulu, nie wiem nawet z której strony na mapie. Kierując się następnego dnia rano do roboty wyszłam ładnie dwie godziny przed czasem. Okazało się jednak, że dwie godziny to za mało, więc Kiki z którym opuściłam wspólnie świat Moona (fizycznie i metaforycznie) – pożyczył mi 40.000 wonów i poprosił taxówkarza o zawiezienie mnie prosto do Suwonu. Chata Hiana znajdowała się na północnym wschodzie. Suwon na południowym zachodzie. Dziad okazał się idiotą z prowincji. Nie potrafił nawet dojechać do Suwonu, a co dopiero trafić na miejsce. Początkowo źle zjechał z autostrady i zaczął kierować się w drogę powrotną do Seulu na autostradzie bez możliwości zawracania. Jakieś 17km. Potem dwa kółeczka po Suwonie. Ja też trochę spieprzyłam, bo podałam terminal autobusowy jako punkt orientacyjny zamiast Suwon Station. Koleś cały się pocił i trząsł. Moje biuro zaczęło do mnie wydzwaniać, że gdzie ja do cholery jestem. Rozmawiali z kierowcą, który spocił z przejęcia słuchawkę. Każdy kierowca ma GPS’a ale albo ten odmawiał posłuszeństwa, albo koleś był tak zestresowany, że nie potrafił się nim posłużyć. Kobitki poprosiły aby wysiadła z taxówki. Problem polegał jednak na tym, że miałam jedynie te 40tys w kieszeni, a koleś zażądał 38 za jeżdżenie w kółko. No i nie mówił po angielsku. Wkurzyłam się, zostawiłam mu 30tys i wyskoczyłam w krótkim rękawku w ten ziąb. Koleś zaczął wrzeszczeć jak oszalały. Wyskoczył, zaczął mnie gonić i szarpać. W końcu przestraszył się policji i zmył. Niemiły poranek i niepotrzebne piekło.
   Wracając do historii.. mknęliśmy autostradą. Mają takie drogi, takie auta, a dziady się wloką stówą na godzinę. Tym razem pan taxówkarz przynajmniej umiał obsłużyć GPSa… To co widziałam tej nocy przypomniało mi grę w którą grałam z Kacprem w dzieciństwie. Megarace. Most zawieszony nad wodą w zupełnym mroku. Niesamowicie oświetlony. Światło zawieszone w próżni. And smooooooothly… mkniemy przez przestrzeń. Ostry skos pod górę.. auto nabiera prędkości i łamie prawo grawitacji. To dopiero odlot. Gładko przez drogę świateł zawieszoną w mroku.
   Godzina do odlotu. Do wystartowania samolotu a nie do czasu kiedy można się przyczłapać.
 Na wydruku nie podano numeru parkingu. Dorwałam pana pilnującego tutaj porządku. Ciśnienie rosło, a on wyliczał na paluchach.. one two three… aaaaj…. eleven eleven.
   Stojąc przy dwójce zaczęłam pościg. Dobiegłam do 11stki. Dorwałam tablicę z rozpiską z wyświetlonym czerwonym napisem: „BOARDING” przy moim locie. H 36?!! Doleciałam do kobitki sprzątaczki jeżdżącej wokół wózkiem Foresta Gumpa, błagając ją o pomoc. Pokazała, że gdzieś tam na ukos.
   Biegałam na lotnisku w jedną i drugą. Śmiejąc się ze swojej głupoty. Zaczęła się sekcja H.
   Doleciałam do punktu odpraw. Wyluzowana babka spokojnie odebrała mój rozerwany traperski plecak 15min przed zamknięciem odprawy.
   Kobitka poinformowała mnie, że jednak nie powinnam się relaksować, bo za 25min zamykają most do samolotu. Tym razem bez plecaka biegło się lekko i zdumiewająco szybko. Pomocny okazał się fakt zamontowanej przesuwanej podłogi dla leniwych z której wybijając się lądowałam dwa metry dalej. Technologia - kosmosu część dalsza. Uraziłam dumę jakiegoś amerykańskiego pudla przy odprawie zagradzając mu swoją brudasowską łapą drogę do jego butelki z wodą. Wszędzie ich pełno. Mogliby okazać trochę szacunku. No i załadowałam się na pokład.
   Kocham latać. Niesamowita moc. Przyyyyspieszenie.. a ciśnienie mogłoby ci rozerwać czachę. Ja się  z tego śmieję. Życie nie jest poważne. Przynajmniej moje.
   Jednak pewnego rodzaju nielogiczne napięcie dalej mnie nie opuszczało. Koło mnie siedział chłopak czytający angielską książkę. Co za inteligenciak.
   Poprosiłam o obiadek, a pan mnie orżnął na walucie.
   Napięcie opada..
   Dziura w skarpetce mnie bawi.
   5ta rano.. a może 4ta. Kuala Lumpur Welcome.


   Zakochałam się od razu. Przypomniał mi się zapach tropikalnego powietrza. Wyzdrowieję w dwa dni i wreszcie zmyję z siebie zapach śmierdzącego Seulu. Zapomniałam wspomnieć, że trochę się wychujałam z tą Koreańską wizą. Ale o to będę się martwić później.
   Jak nienaturalne i Matrixowe wydawało mi się podziemne minimetro na lotnisku – „Czy przypadkiem ta kolejka jedzie do numeru 110?„. W porównaniem z tym Malezja była całkowicie zdrowa.
   Flaga Malezji przypomina swoim wyglądem flagę USA. A flaga Indonezji to odwrócona flaga Polski.
 Shuttle bus zawiózł mnie na Sentral (wcale nie Central) station. Chcąc sprawdzić dokładny adres mojego malezyjskiego couchsurfera odkryłam kolejną przeszkodę w nieposiadaniu sprawnej baterii w moim notebooku. Mają inne wtyczki.
   Dosyć sprawnie wypatrzyłam zachodnich backpackersów w tłumie. Chłopaki leciały na Bali dokładnie tego samego dnia co i ja i tym samym samolotem. Portugalczycy chcący sobie trochę spokojnie posurfować w raju. Pożyczyłam wtyczkę i próbowałam przekonać Mozzilę, że malezyjski hot spot wcale nie jest podejrzany. Opera wysłuchała. Pstryk. Odłączona maszyna z malezyjską CocaColą i komputerek działa.


  Wangsa Maju.
  Dotarłam na miejsce bardzo o poranku. Nie chcąc budzić mojego malezyjskiego hosta postanowiłam się pokręcić trochę po okolicy. Wędrując tak nie mogłam wyjść z zachwytu. Powietrze nareszcie PACHNIAŁO. Było ŻYWE. A ludzie wokół mnie zdrowi, promienni i obecni duchem. Nie to co w Seulu w którym nie ma czym oddychać i człowiek czuje się jak zamknięty w kostnicy. Od razu przestałam cherchlać. Dotarło do mnie, że jedyne czego człowiek tak naprawdę potrzebuje to tej energii życia w powietrzu.
    Życie jest trochę nie fer. Petit dostał od mamuśki zarąbisty aparat Sony blablabala tylko po to aby robić 700 ujęć jednego strumyczka na polskiej wsi u babci. A ja mijając właśnie dzikiego włochatego kota skaczącego w pogoni za liściem w tle tradycyjnej czerwonej malezyjskiej świątynki i drzewa z wy pisanymi również na czerwono sakralnymi sentencjami – gryzę się w szyję. Co to by były za zdjęcia… Dzięki Kikiemu mam co prawda tym razem nie komórkę ale plastikowe gówno z 3.2 megapiksela. Moja bestia.
   Postanowiłam rozsiąść się na trawniku ze śniadankiem zakupionym w lokalnym sklepiku. W rezultacie wylądowałam nad brzegiem bajora śmierdzącego kanalizacją. W otoczeniu palm i budzącego się słońca bajoro i tak było ekstra.
    Pamiętam jeszcze doskonale z Indii, że podczas adaptacji do nieznanej flory bakteryjnej trzeba być ostrożnym. Żadnych nabiałów i słodyczy – żadnych żółtych glutów w gardle.
   Nażarłam się wreszcie prawdziwych pomidorów. W świecie robotów takowych nie mają. Tylko jakieś małe przykurcze z USA.
    Uświadomiłam sobie, że w sumie łamię jedną ze swoich starannie wklepanych do głowy zasad. Podróżuję samotnie po muzułmańskim kraju. Szybko jednak okazuje się, że Malezja nie jest wcale tym czym mi się wydawało, że mogłaby być. Bardziej przypomina Indie niż kraj głębokiej Azji. To z czym się spotykam to ogromna życzliwość ludzi. Tak totalnie ciepłych ludzi. Wyglądają i zachowują się zupełnie jak ludzie południa. No i mówią lepiej po angielsku niż Koreańczycy.
   Ucięłam sobie drzemkę pod altanką w otoczeniu bujnej roślinności obserwując wdrapującego się na murek karaluszka. Minęło dosłownie kilka minut jak podeszła do mnie starsza parka w wystrzeżonymi w uśmiechu zębami. Mężczyzna wyglądał co najmniej na Rastamana w błogostanie. Zagadnęli co tutaj właściwie robię. Wytłumaczyłam, że przyleciałam w nocy i odpoczywam sobie na słoneczku. Szczerze zapytali czy nie potrzebuję niczego i czy mam się gdzie zatrzymać. Zaprosili do siebie.
    Jeśli tacy ludzie są w tych krajach, a człowiek oddychając tym powietrzem czuje się tak żywy.. to dla mnie tak właśnie wygląda raj. Kamakawiwo'ole musiał tworzyć swoją muzykę przepełnioną po brzegi miłością i spokojem właśnie w takim miejscu jak to. Zaraz zaraz. Pisząc te słowa nie pamiętałam i nie przypominam sobie abym starała się kiedyś zapamiętać  to nietypowe imię tego typka. Zapisałam tylko coś co ubzdurało mi się w bani, że powinno tak brzmieć. Magia podświadomości ;) Wracając do historii..
   Z altanki podreptałam stąpając boso po rozgrzanej ziemi na huśtawkę. Rozkoszne uczucie stąpania po ciepłych liściach bananowca było niemalże ekstatyczne. Wzbijając się do góry z powiewem wiatru na huśtawce widziałam altankę nad rzeką po lewej i piękną wypaloną słońcem hinduistyczną świątynię po prawej. Bujałam się śmiejąc głośno, a tubylcy widząc moją radość pozdrawiali mnie serdecznie z daleka. Nagle niewiadomo skąd zjawili się kosiarze trawników w swoim słomkowych kapeluszach. Fajny widok.
   Dochodzi 10ta. Pora zadzwonić do coucha.
   Publiczny telefon nie działa już co najmniej od 10lat. Zagadałam w sklepie o jakieś inne możliwości, co oczywiście skończyło się miłą pogawędką, poznaniem dwójki fajnych ludzi i pożyczeniem mi komórki. Jasmine mieszkała 5min spacerkiem od sklepu.
    Malezyjski system nazewnictwa - numeracji ulic/domów wydaje się być bardzo przemyślany. Wszystkie ulice są: „Jelan” co oznacza tyle co ulica. Przy „Jelan” stoi zawsze jakiś numerek będący numerkiem ulicy. Koło niego stoi drugi numerek będący nazwą mniejszej odchodzącej od ulicy uliczki. Czasami jeszcze trzeci odchodzącej od uliczki mniejszej uliczki. No i numer domu.
     W rezultacie zrobiłam pełne dwa okrążenia po okolicy biegając za miejscowymi z zapisanym na kartce adresem, aż wreszcie stanęłam przed domem-squotem. Przywitała mnie śmiejąca się anarchistyczna czacha na drzwiach i napis: „The world is a dangerous place, not because of those who do evil, but because of those who look on and do nothing!” Jasmine po chwili otworzyła drzwi. Na profilowym zdjęciu oglądanym jeszcze w Korei wydawała mi się bardziej azjatycka. Na żywo nie była wcale małą słodką Emo dziewczynką.
    Pogadałyśmy chwilę, zmyłam z siebie podróżny pot. Sypiałam po różnych miejscach, ale to pomieszczenie spowodowało mimowolne skrzywienie mojej twarzy. Założę się, że ostatnim razem umyli podłogę jakiś rok temu. Walały się po niej puste butelki po wódce, a kocie odchody waliły niemiłosiernie. W całym tym syfie na samym środku podłogi leżały dwie wymiętolone kołdry dla gości. Witaj moja urocza sypialnio.
    Wybyłam na miasto. Nie chciałam siedzieć z kotami, których podstępne niewidzialne alergeny dopadłyby mnie szybko i powaliły na posadzkę w tumany kurzu.
     Słońce było już w pełni. Niezły ukrop. Skierowałam kroki do przydrożnej restauracyjki. Duuużo świeżych warzyw, sałatek, smażonych ziemniaczków w miodzie, wymyślnych dań. Nic tylko chodzić z łychą i ładować stertę na talerz. Właściciel przyniósł mi za free na spróbowanie ich specjalną zupę z kurczaka. W sumie nie obrzydziłoby mnie to specjalnie gdyby nie fakt, że w samym środku pływała.. łapa kurczaka. Nie nóżka z kurczaka, ale łapa z pazurami i sinym trupim kolorem skóry. Szturchnęłam ją łyżką. Sprawny system mięśniowo-kostny ruszył pazurkami. Żywy trup. Wprawione oko właściciela knajpki wypatrzyło moje zdziwienie. Dobiegło mnie dość głośne rozbawione westchnienie.
     Kolejne kroki skierowałam do kafejki internetowej. Chłopaczek tam pracujący na mój tekst, że chcę podłączyć do neta swojego laptopa tłumaczył mi uparcie, że znajdę hot spota to tu to tam za którego nie muszę płacić. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że rozbroiła mnie ich szczerość. Ci ludzie nie chcieli zarobić na białym kolorze mojej skóry. Wręcz przeciwnie. Zamiast wyciągać kasę chcieli się bratać.


   Nie powiem aby drzemka w samolocie była wystarczająca.  Nie chciałam jednak marnować mojego czasu w Malezji.
   To co Jasmine punkówa mi zaproponowała to udanie się do KLCC i obejrzenie sławnych Petronas Twin Towers. Po dotarciu na miejsce poczułam wyraźnie, że nie o to do końca mi chodziło.
   Wieże były niezłe. Za wejście do środka płaciło się fortunę. Cała kolejka amerykańców odhaczających dumnie jeden punkt z programu swojej wycieczki. Tylko pan ochroniarz uśmiechnął się porozumiewawczo widząc moje zażenowanie.
   Stanęłam pod wieżami i pstryknęłam jedno turystyczne głupie foto. Przykleiła się szybko do mnie wycieczka hindusów. Wszędzie dookoła świata są tacy sami. Foto foto. Ok ok. Pora uciekać.
   Myśląc, że mam siłę jeszcze na cokolwiek po 2godzinach spania tej nocy i niespania nocy poprzedniej oraz zmianie strefy czasowej poczłapałam się z powrotem do metra. Tym razem nie udało mi się złapać malezyjskiego hot spota, czekałam więc usypiając na przyjazd swojej kolejki.
   Jadąc do Batu Cave poczułam, że zasypiam. Koło mnie usiadła starsza kobieta ładnie po 70tce. Zagadała do mnie czy dojedzie tą linią do Batu Cave. Wyrwana z sennego marazmu nie wiedziałam w jakim języku do mnie mówi.. czy po koreańsku, malezyjsku czy angielsku.. Zrozumiałam jednak jej pytanie i odpowiedziałam, że i owszem.
   Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu ponad 70letnia malezyjska kobieta o hinduskich korzeniach mówiła do mnie piękną zrozumiałą angielszczyzną. Jechała w odwiedziny do swojej pra-prawnuczki. Opowiadała mi o tym jak bardzo świat się zmienił. Podzielałyśmy razem jedną wartościową opinię. Tak kluczową dla mnie w tym momencie mojego życia. Życie i świat zapierdala nieubłaganie. Wszystko się zmienia. A jedyne co możemy to się cieszyć. Oddychać każdą chwilą w pełni.
   Kobieta - jak się okazało Sikh u wrót Złotego Świątyni w Amritsar – wytłumaczyła mi, że wszyscy w Malezji mówią po angielsku, jest to drugi urzędowy język tego kraju.
   Otworzyłam oczy i rozejrzałam się wokół. Faktycznie!! Wszyscy czytali gazety po.. angielsku. A w rogu metra po przeciwnej stronie gawędząca grupka skakała sobie swobodnie to z malezyjskiego na angielski, a to wrzucając kilka sformułowań znowu po malezyjsku. Co ja robię w tej Korei cholera…
   Podziękowałam za przejażdżkę. Kobieta wysiadła. To co podoba mi się w tutejszym metrze to to, że posiada ono przednią szybę przez którą wszystko widać. Przypomniała mi się moja ostatnia nieudana wyprawa z Rogerem kiedy to wylądowałam sama w Leipzig oddychając wreszcie wolnością. Razem z niemieckimi chłopakami wracającymi z koncertu Radiohead znikąd indziej ale z Poznania, udaliśmy się na spacerek po niedokończonej w tamtym czasie budowie metra. Efekt był zdumiewający. Ogromna betonowa oświetlona rura pod ziemią. To samo widziałam teraz w Malezji. Plus super przejażdżka po torach kolejką. Włączyłam transy i jarałam się szybkością z jaką bierze zakręty.
   Po dotarciu do Batu Cave poczułam, że umieram. Przyczłapałam się do bramy i kupiłam na straganiku dwa przypominające polskie jabłuszka. Te małe kwaśne. Były mniej soczyste i słodkie.
  Zaczepił mnie jeden malezyjski turysta zdziwiony nie jako pierwszy faktem, że podróżuję sama. Był fotografem i spytał się czy może strzelić mi kilka zdjęć w tym malowniczym miejscu. Był to zarąbisty pomysł, bo kamerka jaką pożyczył mi mój ukochany Kiki jeszcze w Korei totalnie zdechła. Zresztą powalająca jakość zdjęć 3.2 megapiksela pozwoliła mi zwątpić w sensowność jej używania.
  Zgodziłam się dodając , że jestem teraz Zombie. Gdy mój fotograf czekał na znajomych postanowiłam rozejrzeć się wokół. To co zobaczyły moje oczy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Batu Cave czyli hinduistyczna świątynia ukryta w ogromie 26piętrowej jaskini. I to nie jednej. Skalne bloki obrośnięte dziką roślinnością. Wszędzie skaczące małpy. Przy wejściu do jaskini znajdował się ogrooooomny (tym razem X-piętrowy) złoty posąg Króla Małp. Nawet nie wyobrażacie sobie jaki to dla mnie ważny symbol.
   Gdy próbuję opisać jakie dziwne niezrozumiałe dla innych siły kierują moimi poczynaniami, przychodzą mi na myśl dwie postacie. Jedną z nich jest mnisi nieustępliwy wojownik, a drugą właśnie Król Małp. Szanuję go bardzo i podziwiam w jego wspaniałej naturze. Chociaż wydaje się być głupkowaty – jest bardzo potężny. Cieszący się chwilą, bawiący bez przejęcia niczym. Wolny i równie nieustępliwy w swojej dobrej zabawie.
   Gdy ujrzałam 300 schodów do świątyni wiedziałam już, że nie jest to odpowiednia zajawka na ten moment. Wróciłam się na stację metra.
   Przedział w którym usiadłam był zarezerwowany wyłącznie dla kobiet. Nagle wypełniły go po brzegi dziesiątki kobiecin w chustach. Na szybach widniały poprzyklejane śmieszne zakazy w stylu „zakaz niestosownych zachowań w metrze” i towarzyszący napisowi rysuneczek obejmującej się parki. Poczułam, że wcale nie zasypiam, ale popadam w śpiączkę z której nic nie będzie w stanie mnie wybudzić..
   Piorun trzasnął w puszkę.
   Otworzyłam oczy i zobaczyłam moją pierwszą w życiu tropikalną ulewę. Woda leciała CIURKIEM. Nie widziałam przerw pomiędzy kroplami. W dodatku leciała wcale nie pionowo na ziemię ale pod kątem jakiś 40stopni mocząc totalnie wszystko. Jedna tylko rzecz z opisu tropikalnej ulewy z którym się spotkałam się nie zgadzała.. Było cokolwiek widać.
   Wysiadłam jakieś 8 stacji później niż powinnam. Naprzeciwko malezyjskiego Sądu Wyższego. Co prawda nie musiałam płacić za dodatkową przejażdżkę, ponieważ nie opuszczałam stacji. Mogłam jeździć sobie w kółko.. Postanowiłam jednak wyspać się w śmierdzącej punkowej pościeli.


   Dzisiejszy poranek mocno mnie zestresował. Obudziłam się i spojrzałam na dekolt. Mój piercing wyszedł zupełnie spod skóry. Nie było widać tylko dwóch błyszczących złotych kulek, ale cały prześwitujący pręt. Próbowałam go wyjąć. Dziewczyny w studiu zakręciły go tak mocno, że bez kombinerek nie dało rady. Z lekką adrenaliną poszłam do sklepu i kupiłam plastry z nadzieją, że uda mi się go wepchnąć głębiej pod skórę. Nie dało rady.
   Jasmine punkówa i jej kolega-kochanek Johny tatuażysta obudzili się późnym porankiem. Usiedli na śmierdzącej nigdy niesprzątanej podłodze i odkorkowali wódkę.
   W całej Malezji można kupić w sklepach nielegalne piraty różnych amerykańskich filmów. Całe rodzinki siadają i pakują sobie kulturę wysokiego polotu do mózgów.
    Dzisiejszego ranka Jasmine zaserwowała nam film o Szatanie i złym omenie, który prześladuje całą rodzinę w ich domu. Co ciekawe film był kręcony z zamontowanych w pokojach kamer budząc wrażenie autentyczności.
     Gdy cała rodzina została już zamordowana wiedziałam, że nie jest to film na dziś dzień. Przerażona swoim własnym wystającym mięsem pomiędzy cyckami miałam dosyć złych omenów.
     Kolejne kroki skierowałam do studia piercingu. Znajdowało się ono dosyć daleko, w jednym z dużych centrów handlowych. Nie wiedziałam gdzie się udać więc jak tylko ujrzałam dredziarza w tłumie – podbiegłam w podskokach. Miał słuchawki na uszach chwyciłam go więc za ramię. Odwrócił się zdezorientowany i zdębiał. Ja też zdębiałam.
     Postanowił towarzyszyć mi w poszukiwaniu piercing studia. Ruchome schody zaprowadziły nas na ostatnie piętro. Jak to ja, gadałam cały czas, a on nie rozumiał nic. Chyba jedyny człowiek w Malezji nie znający angielskiego. Moje szczęście.. Jedno studio tylko tatuaże.. inne studio zamknięte. Wytłumaczyli nam, żeby udać się na most łączący dwa budynki. Też nie tam. W końcu dotarliśmy do małej budki na parterze z dziewczynami przekłuwającymi uszy. Kupiłam mniejszy kolczyk, odkręcili mi stary.
     W sumie nie miałam planów. Chciałam tylko zobaczyć raz jeszcze Batu Cave świątynię Króla Małp. Mój nowy kolega zaprosił mnie do swojej ekipy grającej na ulicy i zbierającej kasę do kapelusza. „Basking, basking come”. Chłopaki były bardzo przyjazne. Kilku gitarzystów, bębniarzy. Podszedł do mnie starszy rockman i przedstawił się szarmancko. Daddy Santana.
    Chłopaki grały, a ja walczyłam ze swoim nowym kolczykiem. Po chwili atmosfera się rozluźniła i dobrze nam się gadało. Wszyscy wokół oprócz człowieka, który mnie tutaj przyprowadził śmigali po angielsku.
    W końcu chłopak zagadnął czy nie chciałabym czegoś zjeść. No czemu nie, możemy się ruszyć..
 Razem z Daddim przekroczyliśmy szaloną malezyjską ulicę przypominającą mniej zatłoczone Indie. Skręciliśmy za róg i zagłębiliśmy się w małe nieznane turystom uliczki.
   Tak zwane uliczne żarcie było zdumiewające. Wręczyli mi mały pakunek w szarym papierze. Po rozwinięciu okazało się, że pod szarym papierem znajduje się liść bananowca, a w nim ryż o niesamowitej woni kokosu i kurczak curry. Taki ryż to ja rozumiem. I to w czym zakochałam się bez pamięci.. malezyjska herbata. Gorąca bez lodu. Jako świeżynka w tym kraju nie mogę sobie pozwolić na kranówę nawet jeśli była wcześniej przegotowana.
   Wybaczcie mi brak zwięzłości, ale muszę poświęcić jeden akapit na opis tego cudu jakim jest malezyjska herbata. Wyobraźcie sobie dobrze skondensowane słodkie mleko z bulgoczącą pianką na górze. Dodajcie do tego intensywną woń czarnej herbaty, która nadaje mleku głęboki porywający smak o trzech nutach. Trzech nutach czyli smaku mleka który czuje się na wstępie po tym jak tylko napój zabulgocze w twoich ustach.., a następnie przechodzi w zniewalający smak będący bazą i esencją mikstury. Uczta kończy się trzecią nutą pozostającą przez kilka sekund na twoim języku i delikatnie łaskoczącą podniebienie.
   Gawędziliśmy trochę z Daddim. Przynieśli mi coś jeszcze na spróbowanie. Oryginalną indonezyjską tabakę. Niesamowicie słodką, smakującą jak shisha… chyba goździkami.. i wydającą skwierczące trzaski gdy pali ją ogień.
    Spytali się jakie mam plany. Zaśmiałam się porozumiewawczo. Jestem wolnym człowiekiem. No i oprócz tego chciałabym zobaczyć Batu Cave. Ruszyliśmy w drogę samochodem Daddiego.
    Nocą Batu Cave wydawało się jeszcze bardziej magiczne. Z małych pobliskich świątynek dochodziły hinduistyczne śpiewy. Ktoś mył psa pod kranem.
    Wdrapaliśmy się na górę po schodach. Chłopaki zdechły w połowie. Muzycy to nie sportsmeni.
 To miejsce jest hinduistyczne, ale i tak dominuje w Malezji muzułmanizm. Plus mały procent buddystów i *()*
    Chłopaki zawieźli mnie również do Wangsa Maju gdzie siedząc na wolnym powietrzu zajadaliśmy się chapatami z dhalem. Potem udaliśmy się na spacerek po pobliskim targowisku.. Dla tych którzy pracują cały dzień środek nocy jest jedyną okazją na zrobienie porządnych zakupów. Całonocny rynek pod gołym niebem.
     Żegnając się zarzucili jeden zwariowany pomysł: „Let’s go to see the Ocean!! You haven’t seen yet right??”. Dredziarz o imieniu Anep zadzwonił do swojej rodzinki poinformować, że wpadamy jutro w odwiedziny. A mamusia obiecała przygotować swoją specjalność – kurczaka w curry.
    
   Faktycznie zjawili się następnego ranka.
   Anep w swoich błyszczących okularach przeciwsłonecznych i rozwianych dreadach zamachał wesoło z okna. Załadowaliśmy się na pokład i ruszyliśmy w drogę.


   Daddy odpalił swoje stare rockowe kawałki. Anep wyciągnął z bagażnika swoje didgeridoo. Jechaliśmy przed siebie śmiejąc się szaleńczo. Tak wolni i szczęśliwi. Zupełnie jak scena z bollywoodzkiego shitu dobrej jakości, gdy bohaterowie tkwią sobie w szczęśliwym błogostanie.
  Uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz, którą chciałabym się z wami podzielić. Pozwolenie sobie na tęsknotę to jedna z najgłupszych rzeczy jaką mogę zrobić. Spotyka mnie w życiu tyle magicznych chwil, tak idealnych, że gdyby mój umysł przestawił się na tryb tęsknoty to co 5 minut tęskniłabym za czymś innym. Tak. Myślę, że tęsknota rodzi się wtedy kiedy jakiś trybik zaskoczy w umyśle. Tryb myślenia, a nie tęsknota za czymś konkretnym.. Tak więc jest to niesamowita pułapka bez wyjścia. Będąc w Korei mogę tęsknić za Polską. Będąc w Polsce mogę usychać z tęsknoty za Koreą. A przejeżdżając sobie Malezję mogę wzdychać do obu. Zawsze będzie wzdychanie.


    Kierując się w stronę oceanu zrobiliśmy jeden mały przystanek aby wdrapać się na górę, gdzie pracowała jedna znajoma. Shira z Singapuru.
    Góra nie była wcale górką. Była przeogrooomna.. Podczas przejażdżki Daddi dał swój pierwszy kaskaderski popis. Jego bestia – stara wersja Alphy Romeo w wersji chińskiej – wyła na każdym ścinanym zakręcie. Daddi za młodu był kierowcą rajdowym, toteż to co wyczyniał doprowadzało mnie do szczęśliwego szaleństwa. Wyprzedzał pod górkę robiąc ogromne skosy.. wracał na swój pas z takim impetem i zawrotną prędkością jakby jego koła spacerowały prostopadle do jezdni. Bez wątpienia był dobry.
    Gdy tak rzucało nas w kabinie na prawo i lewo w sumie tylko ja i Daddy mieliśmy banany na gębach. Anep z przerażenia zamykał oczy i wcale się dobrze nie bawił. Domyśliłam się, że nie jest człowiekiem ognia, albo.. jego blizny na całym ciele mówiły co innego..
    Wdrapaliśmy się na górę po prawie półgodzinnej wspinaczce. Hotel okazał się niejeden. To jak miasto rozpusty dla bogatych ludzi z kasynami i basenami, zawieszone gdzieś pośród chmur, gdzie bogowie nie widzą ich małych grzeszków. Standard był powalający. A ilość ludzi tam wypoczywających ogromna.
     Shira okazała się małą malezyjską zdzirką. Tak zupełnie normalną, że aż zwątpiłam na chwilę w moich chłopców.
     Ruszyliśmy w dół. Spadaliśmy w płaszczyźnie pionowej z zawrotną prędkością Roller Costera. Nie bałam się. Mój umysł jest w chwili obecnej, a nie w lękach. I widziałam też, że Daddy ma cudowną wprost magiczną kontrolę nad kierownicą.
    Rozłożyłam się z tyłu z didgeridoo. Kompania wesoło śpiewała wystawiając łby za okna.


    Po jakimś czasie zbliżyliśmy się do domu rodziny Anepa. Wybieranie się na przejażdżkę z „nieznajomymi” (z panicznego lęku przed ludźmi, który podziela większość naszego społeczeństwa będę się śmiać całe życie) czy to też jazda rajdowa Daddyego nie budziła we mnie najmniejszego niepokoju. To co mnie dosłownie przeraziło teraz i wprowadziło w stan pogotowia to fakt, że jechałam w odwiedziny tradycyjnej muzułmańskiej rodzinki. Jak ja nie znoszę muzułmanów. Nie, poprawka. To oni nie znoszą mnie. Więc na jedno wychodzi.
  Drzwi otworzyła indonezyjska służąca zawinięta w chustę. Weszliśmy do środka. Każdy brał rękę pani domu szeptając magiczne muzułmańskie zaklęcie na dzień dobry. I brał jej dłoń dotykając swojego czoła jako wyraz najgłębszego szacunku. Wszyscy tylko nie ja. Nie mogłam się ruszyć, bo zdębiałam. Pierwsza wtopa.
   Rozsiedliśmy się w salonie. Moja zawinięta starannie na ramionach chusta co jakiś czas zsuwała się odsłaniając mi dekolt. Przynajmniej hipisowskie spodnie dawały radę.
   Usiedliśmy do stołu. Ryż, a na nim warzywa i sosy. No i oczywiście brak sztućców. Anep zdążył nauczyć mnie jak je się rękami, ale nie jest to wcale takie proste. Nabierając jedzenie musisz zwrócić spód dłoni do góry. Wyprostować palec wskazujący i umieścić jedzonko na pozostałych dwóch przytrzymując małym palcem aby nie spadło. Następnie podstawić dłoń pod paszczę i popchnąć porcyjkę ryżu kciukiem celując w jadaczkę. Oczywiście trzeba pamiętać, że lewa ręka musi ciągle leżeć grzecznie na stole i nawet nie drgnąć gdy spada ci żarcie. Przyczynę jawnej dyskryminacji lewej dłoni odkryłam trochę później. Nie brzmi za prosto co?
   Prawie się nie krępowałam przy stole. No może trochę. Coś mnie jednak rozbroiło.. Mama Anepa była przemagiczna. Brak najmniejszego problemu w umyśle. Jeden wielki nieschodzący uśmiech i szczera radość z chwili w której prawie cała rodzina jest w komplecie. Pokochałam ta kobietę, chociaż tak jak jej syn, nie znała ani słowa po angielsku.




  Oni wszyscy byli muzułmanami. Gdy zatrzymaliśmy się po drodze w Muzeum (nazwa miasta) - w którym można było podziwiać wszystko tylko nie zawartość - spytałam się Anepa rastamana kto jest jego bogiem. Głupie pytanie ale mnie ciągle pytają o religię próbując zaszufladkować, toteż byłam ciekawa co on ma w głowie. Jah czy Allach? Wiecie co mi odpowiedział? Allach.
   I wiecie też zapewne co myślę o religiach. Że ludzie lubią się bawić w brudne układy i władzę. Po to jest religia w tych czasach. Tak naprawdę zawsze chodzi o to aby potrafić kochać świat tu i teraz. A jaką praktykę wybierzesz aby to odkryć to już twój własny interes.
   Zapakowaliśmy się do nagrzanego słońcem auta i ruszyliśmy nad ocean. Oczywiście w stylu Daddiego. Po dotarciu na plażę zastanawiałam się czy powinnam właściwie wskoczyć w ten strój kąpielowy czy nie? Zapewniali mnie, że nie ma najmniejszego problemu.
   Wbiegłam do wody z kopem entuzjazmu. Załoga poczłapała się z wolna za mną. Anep w spodniach, Daddy w koszulce i spodniach? Tylko Shira mniej więcej pokazała cycki.
   Nie przywykli do widoku kogoś w bieliźnie czy też stroju kąpielowym. To też Shira rozpoczęła litanię wychwalając seksowność mojego ciała. Ja na to zaczęłam biegać jak oszalała po plaży skacząc w piach. Seksowność mnie nie interesowała..
  Swoją drogą rozpoczęła się właśnie godzina modłów kiedy to niemodlący się muzułmanie powinni okazać jednak powagę. Wyszli z wody, zresztą i tak już byli przemarznięci..
   To dopiero zjawisko. Oni przemarzli! A woda była ciepła jak w wannie! W dodatku nie będąc dobrym pływaczem stwierdziłam, że nie będę się zapuszczała daleko w morze aby nie powtórzyć przygody z Turcji. Jednak jak się okazało.. tylko ja potrafiłam z całej czwórki pływać. W dodatku woda była tak słona, że unosiłam się jak piórko na tafli wody bez najmniejszego wysiłku.
   Oddaliliśmy się jakieś 150 metrów od brzegu, a w dalszym ciągu miałam grunt. Boje daleko na horyzoncie wytyczały głębszą wodę. No fakt. W takich warunkach ciężko się utopić.
    Anep zaczął mi opowiadać jak morska woda magicznie działa na dready, których nie trzeba potem myć. Totalnie nie znał angielskiego i bardzo chciał się nauczyć. Wskazywał palcem nos, oczy, usta, zęby, uszy pytając o angielskie odpowiedniki.. przy okazji rzucając malajskimi nazwami, które brzmiały dosyć prosto. „Teeth.. Gigi!”
    Słońce zachodziło, a ja czułam się coraz bardziej jak w scenie z „Błękitnej Laguny” – ulubionego filmu mojej mamy z czasów mojego dzieciństwa. Błękitna laguna, egzotyczny chłopak w dzikich dreadach śmiejący się do mnie wesoło. Było coś magicznego w tej chwili.
    Po wyjściu z kąpieli Daddy chwycił gitarę, a Shira zaczęła śpiewać. Coś po malajsku, jakby tradycyjnego.. Wypatrzyłam małe ognisko. Ktoś palił liście. Zapach ognia, oceanu na skórze i czuję się znowu jak wolny dzikus.
    Zrobiło się ciemno. Rozsiedliśmy się w lobie drogiego hotelu. To nie Polska, nikt nas nie wyrzucił. Przynieśli tylko popielniczkę dla Daddy’ego. Zaczęliśmy obmyślać plan dalszy wyprawy.. No to może Melaka? Daddy ma tam dobrego znajomego.
    Siedząc na tyłach auta Anep rozpoczął naprawę moich dreadów. Nareszcie dobre szydełko na tym azjatyckim zadupiu. Będąc zmęczona po oceanicznym szaleństwie położyłam mu głowę na kolanach i słodko zasnęłam. A ten na to przytulił mnie mocno do siebie.
    Zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpie na żarcie. Śmieszne jest to, że waluta malajska ma się tak samo do dolarów jak nasza polska. Może faktycznie nie znaczymy więcej niż Malezja w oczach świata… Tak czy inaczej żarcie było zdumiewająco tanie. 3,50 za danie. Albo 7 za takie wymyślne. Co prawda knajpa przydrożna do takich najwyższej klasy nie należy i jest to raczej otwarta buda pod bambusową lub płytową malejską strzechą, jednak w dalszym ciągu jedzenie jest proste, smaczne i pożywne. Prawdziwe, nie wybajerowane.
     Nie patrzyłam Anepowi w oczy. Nie chciałam siać zamętu w mózgu młodego chłopaka i pomimo iskrzącej radości w jego oczach świadczącej o ogromnej wolności wewnętrznej.. nie wiedziałam czy przypadkiem żaden film nie chodzi mu po głowie.


     Gdy dojechaliśmy do Melaki byłam już baaaardzo zmęczona. Po krótkiej przejażdżce krajoznawczej na którą nie miałam już siły udaliśmy się pod dobrze im znany adres. Drzwi otworzył nam przyjaciel Daddy’ego – wujek Ziyny (czyt. Zaini). Właściciel dwóch czy trzech hoteli, jakiejś restauracji i stacji benzynowej coś tam coś tam.. Siedział czekając na nasz przyjazd ze swoją dziewczyną młodą dupą, na którą bogacze mogą sobie z pewnością pozwolić. Przywitałam się nieprzytomna, odbębniłam honorowe 15minut posiedzenia na kanapie i powlekłam się do sypialni. Po pewnym czasie przybiegł do mnie Anep niewinnie pytając się o to jak obsłużyć polskiego notebooka. Z zapałem maniaka chciał posiedzieć na necie. Sieci sąsiadów były zabezpieczone to też próbował wymyślić za wszelką cenę hasło przybiegając co chwilę abym mu przeczytała polskie komunikaty „brak dostępu”. W końcu miałam dosyć, uwalił się koło mnie na wyrze i.. zaczęliśmy rozmawiać.
   Ciekawe.. gdy spotykają się dwie rozumiejące swoje dusze osoby, język jest zbędny. Opowiedział mi historię swojego życia używając piętnastu.. może dwudziestu słów. Cała gama gestykulacji oraz emocje malujące się na jego twarzy pozwoliły mi zrozumieć ją doskonale..
    Anep nie zna angielskiego, ponieważ nie chodził do szkoły. Wiedziałam o tym już wcześniej.
    W momencie kiedy rzucił szkołę, ponieważ jak uznał: „robiła mu coś dziwnego z mózgiem” jego ojciec wyrzucił go z domu. Miał 15lat.
    Z małej miejscowości przyjechał do miasta gdzie łatwiej jest przetrwać. Był bezdomny przez około 4 lata. Czasami głodny, zimno w sumie w Malezji nie mają.. Jego twarz nosiła jeszcze znaki nie za częstego mycia..
    Mając około lat 17stu jechał na pożyczonym od kumpla skuterze i jak to bywa w krajach trzeciego świata.. wjechał w niego samochód. Wylądował w szpitalu. Matka bardzo rozpaczała siedząc nad łóżkiem swojego dziecka dzień i noc. Ojciec nawet się nie odezwał. Anep miał 50% szans na to, że przeżyje. No i drugie 50% na to, że jednak nie. Do dzisiaj nosi ogromne szramy od roztrzaskanej nogi, nie może wyprostować małego palca lewej dłoni i ma dziurę w czaszce. No ale przeżył.
    Gdy wyszedł ze szpitala i trochę podrósł, a może i nawet trochę wcześniej.. poznał ekipę Daddy’ego. Grali na ulicy zarabiając tym na życie i jedzenie. I robią to do dzisiaj. Daddy Santana od czasu do czasu zajmuje się produkcją odcinków do Malezyjskiej dramy. A tak poza tym to siedzą dniami na ulicy i grają dla przechodniów.
    Daddy został ojcem Anepa. Przygarnął go do swojego domu po 4latach bezdomności.


    Nie mieściło mi się w bani to jakim szacunkiem i miłością Anep darzył swoich rodziców. Dzwonił do ojca co tydzień spytać się jak się czuje. Ciągle mówił o rodzinie. Pytał się czy nie tęsknię za swoją.
    Jak on może kochać swojego ojca po tym jak ten wykopał go na bruk? I pozwolił na to, aby jego piętnastoletni syn żebrał o jedzenie? I nie złamał się nawet gdy walczył o życie w szpitalu?


   Poważne rozmowy przerywaliśmy na różne dziwne inne komunikacje. Okazało się, że mogę objąć Anepa a talii jedną ręką i jest pierwszym facetem z którym bez problemu wygrywam na rękę. O czwartej w nocy ścigaliśmy się w robieniu pompek.
    Pokazywał mi też różnego typu gry, których nauczył się za dzieciaka. Zupełnie jak u nas tylko, że w azjatyckiej wersji. Cieszyliśmy się jak dzieci.


    Nurtowała mnie jeszcze jedna sprawa.. brak papieru toaletowego w klozetach. Anep skrzywił się, że używam jakiś chusteczek? Że to takie brudne i ble.
    Wyciągnął lewy wskazujący palec i zademonstrował technikę jaką spłukuje się tyłek wodą szorując paluchem. To ma być bardziej higieniczne?!


  Wstał leniwy dzień nad Melaką  a my razem z nim.
  Dzień rozpoczęliśmy od wygrzebywania mrówek z mojej torby. Bez słów jak zawsze mój dziki mężczyzna znalazł przyczynę wręczając mi mały zawinięty papierek po czekoladzie. Kocham dzikich mężczyzn.
  
   Pojechaliśmy nad ocean gdzie dorwaliśmy budkę z przekąskami rybnymi na patykach. Z nadzieją sięgnęłam po plastikową butelkę, która w naszym kraju zawierałaby w sobie jogurt, jednak w Malezji zawierała słodki chemiczny napój truskawkowy. No i świeże owocki.
   Patrzyłam na ocean. Shira głaskała mnie po plecach dumna ze swojej nowej zachodniej koleżaneczki. Jakiś robaczek męczył się na piasku to też wyniosłam go na drzewko. Starszy mężczyzna siedział w turbanie przykucnięty na rozgrzanych słońcem kamieniach i wcinał kurczaka przypalając indonezyjskiego daruma (tabakę). Bez wątpienia leniwy poranek.
    Skierowaliśmy się w stronę galerii handlowej. W sumie przypominała bardziej zadaszone targowisko. Ekipa chciała podładować w punkcie swoje komórki, a ja idąc wolno za nimi dojrzałam.. mojego ukochanego czerwonego Sony Ericksona, którego zgubiłam jakiś miesiąc temu w koreańskim autobusie. Kosztował dokładnie tyle co w Polsce. Kurczę, zawsze znajdę coś przypominającego mi moje polskie życie nawet na drugim końcu świata..
   Zrobiło się za leniwo zmotywowałam więc ekipę aby udać się na przechadzkę. Starsi mężczyźni robili ręcznie sandały w swoich warsztatach.. Na końcu alejki stał kolejny mężczyzna z turbanem na głowie.. Daddy podszedł do niego, chwycił za dłoń, zbliżył do czoła i wyszeptał: „Sala Maleikum”. Jakiś znajomy?
   Okazało się, że mężczyzna sprzedaje muzułmańskie graty to też nawet i nieznajomi podają mu rękę traktując jak swojego. Anep dopatrzył wisiorki za dychę. Nie muzułmańskie, takie hipi-drewniane. Kupilił dwa. Jeden dla mnie jeden dla siebie. Poczułam się jakbym miała znowu 17lat, ale zarazem zrobiło mi się bardzo miło.. Ubogacająca dobra historia z życia.. mocna.. z polotem..
   Powietrze było niemiłosiernie parne, usiedliśmy więc nad shake’ami.


   Daddy zaczął wspominać lata w których to na ulicach Melaki panowała szaleńcza miłość. Kiedy ludzie siedzieli na zewnątrz grając muzykę i ciesząc się razem byciem. Za hipisowskich czasów Melaka była bardzo sławna. Daddi mając niespełna 19 lat siedział tam razem z nimi. I widział Jimmiego Heandrixa na własne oczy.
   Nie mogłam uwierzyć, że ludzie wiedzieli kiedyś jak wyglądał raj, a teraz się z tego wyśmiewają.




   Odebraliśmy nasze komórki z punktu. Powoli robiło się ciemno. Postanowiliśmy się przejechać do centrum. Potrzebowałam punktu wymiany walut.
   Zaparkowaliśmy auto na płatnym parkingu i weszliśmy do pierwszego sklepu znajdującego się dokładnie po przeciwnej stronie. I.. utknęliśmy tam na dwie godziny.
   Gardzę albo staram się gardzić konsumpcją. I nie lubię sklepów. Szczególnie takich wciskających wschodnie kity. Jednak w tym sklepie pierwszy raz przekonałam się na własnej skórze czym są misy tybetańskie.. Szczęśliwa spokojna kobieta wzięła misę do ręki.. w powietrzu rozległ się wysoki wibrujący dźwięk przerywający wszystkie myśli i plany świtające mi po głowie. Dźwięk unosił baaardzo wysoko.. Shira próbowała grać. Robiła to dobrze. Kobieta pracująca w sklepie zaczęła opowiadać, że niektórzy naturalnie czują wibrację misy umiejąc ją błyskawicznie wprowadzić w drgania. Misy były różne. O różnych tonacjach, budzące różne odczucia.. Najpiękniejsza była misa zwana mistrzowską. O dwóch tonach przechodzących delikatnie jeden w drugi.. Gdy na niej się grało cały świat się trząsł. Ogromna moc. Wprost powalająca.
    Spędziliśmy dwie godziny rozkoszując się dźwiękami. No tak. W końcu to ich dziedzina.
    Wiedziałam, że nie mam pieniędzy, ale jest to jeden z przedmiotów, które naprawdę chciałabym mieć ze sobą. Aby przynosić spokój kiedy tego potrzebuję.
    Wyszliśmy stamtąd szczęśliwi. Wędrowaliśmy sobie turystycznymi alejkami pełnymi bajerów grając na zmianę na naszej tybetańskiej misie. Działało. Ludzie przerywali paplaninę.
     Rozpadało się. Daddy z Shirą poszli się gdzieś schować, a ja z Anepem skoczyłam do punktu wymiany walut. Był zamknięty.
     Odbywał się właśnie festiwal chińskiej tandetnej piosenki. Na scenie paradował chińczyk w śmiesznych szortach. Było już ciemno, a w okół świeciły się światełka straganików.. Deszcz padał, Anep rzucał mi swoją koszulkę na głowę abym nie zmokła, na co ja uciekałam w podskokach krzycząc, że lubię deszcz, a to on się krzywi. Przemokły mu buty zaśmiałam się, że co to za problem? Ściągając swoje laczki i tańcząc boso w kałużach..
     Usiedliśmy pod ogromnym rozłożystym drzewem w pobliżu fontanny i katolickiego kościółka. Chodziłam sobie po brzegu fontanny pryskając wodą. Anep przyglądał mi się z rozbawieniem.
    Shira i Daddy się zjawili. Shira w swojej nowej sukience. Usiedliśmy nad brzegiem rzeki. Wyjełam poie, Daddy zaczął bajerować swoimi rockowymi kawałkami. Shira tańczyła. Byliśmy hipisami z opowieści Daddy’ego.
  


  W drodze powrotnej wstąpiliśmy na bardzo późną kolację do mamuśki Anepa. Przy poprzedniej wizycie Daddy postarał się o powalającą reklamę mojej osoby, toteż patrzyli się na mnie z dużym szacunkiem. Chłopaki wskoczyły w tradycyjne szorty, składające się z jednego zszytego kawałka materiału do kostek. Składało się go odpowiednio z dwóch stron i rolowało przy pasie. Oczywiście biegali bez koszulek, a ich tradycyjne szorty robiły niesamowite wrażenie lekkości i powabności. Patrzyłam na nich z uwielbieniem. Byli tak dziko dostojni. Piękni. Uwielbiam malezyjskich I(()*( mężczyzn.
   Brat Anepa jest co prawda zupełnie inny od niego.. wygląda jak typowy techno chłopaczek z naszej polskiej dzielnicy. Przyglądał mi się z ciekawością.
   Mama Anepa zauważyła moje zaciekawienie tajemniczym skrawkiem materiału wręczyła mi więc takie samo wdzianko tylko w wersji damskiej.  Nie w kratę, nie proste wzory tylko wybajerowane tak popularne w islamie kwieciste wzory. I piękneee kolory..
   Kobiety wiążą to inaczej. Na raz, bardziej jak sukienkę. A ja i tak będę wiązać jak facet.
   Mama Anepa oraz jego wujek poszli spać. Przybiegł do mnie do sypialni, co średnio mi odpowiadało ze względu na zmęczenie jak i fakt, że znajduję się w domu tradycyjnej muzułmańskiej rodziny. Na moje obawy jak zawsze odpowiedział mi nieprzejęty ze śmiechem: „no worry…”.
   Po chwili shira zadzwoniła na jego komórkę. Mama Anepa stała przy drzwiach. W sumie nie drzwiach.. za gorąco na drzwi. Aby była cyrkulacja powietrza wieszają duże płachty materiałów odgradzające pomieszczenia..
    Anep wskoczył w porty i wyskoczył z pokoju. Porozmawiał z mamą, która nie miała za bardzo nic przeciwko. Polubiła mnie. A anep wyznał mi w sekrecie, że poznała jego ojca w klubie, gdzie chodziła na imprezy, a on był barmanem.
    Różnica między nami była dosyć widoczna. Ja miałam w swoim życiu dwudziestu mężczyzn, a on dwie kobiety. Ah przepraszam, głupia forma językowa. Mieć na własność nigdy nie chcę nikogo. Mogę z kimś być.
   Baardzo nie chciałam go zranić. Już jego brat siedzący w salonie i gapiący się w telewizor przy zgaszonym świetle wypytywał czy jestem dziewczyną jego brata.
    Kocham bardzo. Chcę mu dać wszystko co jestem w stanie. No ale nie byłabym sobą gdybym się uwiązała do czegokolwiek.. a nie będąc sobą co mogę dać innym ludziom?
     To jest chore. Jeśli ludzie czują się ze sobą dobrze, czują miłość z chwili na chwilę i chcą dzielić ze sobą czas i przestrzeń.. naturalnie są ze sobą. Nic więcej. Dzieje się samo. Co to za bzdurne plakietki „teraz jestem dziewczyną tego człowieka i będąc na Bali mam do niego wzdychać i nie kontaktować się za intensywnie z innymi ludźmi wokół?!”. Cóż za piękny przykład samowolnego pozbawiania się życia… Przez obawę o samotność.
   Następnego dnia miałam już samolot. Bardzo szybko zleciało z należytą intensywnością.
   Oczywiście prosiłam chłopaków, żeby wracać do stolicy dzień wcześniej, ale nie dali się przekonać..


   Wstaliśmy o świcie. Mamuśka przygotowała słodkie kluski plus chleb tostowy z masłem posypany cukrem. Ile oni wchłaniają tych słodyczy a dalej są szkieletami..
    Ludzie leniwie brali prysznic.. Zaświtała mi myśl w głowie, aby wdrapać się na drzewo po kokosa. Bo oczywiście mieli palmy w ogródku. Drzewo jednak było mega strzeliste i wcale nie za chropowate. Oblazły mnie szybko mrówki. Małe, wściekłe i czerwone.
    Zrobiliśmy sobie spokojny spacerek pożegnalny po okolicy, podczas którego co chwilę skakałam wyciągając mrówkę to z pod koszulki, to ze spodni czy ze włosów. Chyba z czterdzieści.
    Służąca chodziła z dłuuugą tyczką szturchając owoce na drzewach, które spadały na ziemię.
    Doszliśmy nad rzeczkę nad którą Anep z pewnością spędził dużo czasu za dzieciaka. Wyglądała tak egzotycznie z tym zwalonym starym drzewem po środku..
    Zapytał się czy mam ochotę na kokosa. Dał dwa susy na swoich chudych nóżkach i znalazł się na szczycie. Technika wdrapywania się na palmę tak samo jak wygląd kokosa różnią się od naszych wyobrażeń.. To co kupujemy w markecie i nazywamy kokosem to wyłącznie rdzeń ukryty w zielonym owocu wielkości piłki nożnej. A mleko jest pożywnym napojem. W Polsce zazwyczaj jest spleśniałe.
   Cieszyłam się słońcem i coraz mniej czułam się jak w egzotycznym filmie. Nie czułam żadnej większej różnicy pomiędzy sobą czy ludźmi z Malezji. Byliśmy do siebie podobni i byliśmy sobie bliscy.


    Zaczęłam ich poganiać. Wyjechaliśmy zdecydowanie za późno.. Pomimo jazdy Daddy’ego i wyprzedzania na trzeciego miałam dosyć czarny scenariusz w głowie. Spóźnimy się na pewno.
    Drugi raz w życiu przegapiłam samolot. Daddy zadzwonił do wujka Zainniego, który rządzi Melaką, wypytać się o wszystkie możliwe sposoby dotarcia do Indonezji.. Odetchnęłam z ulgą.. statki kursują prawie codziennie i kurs trwa wyłącznie kilka godzin..
    Zajechaliśmy po moje rzeczy. Pożegnałam się z punkową załogą, której nie zdążyłam tak naprawdę poznać.. Gdy brałam prysznic chłopaki zasnęły idealnie wkomponowane w śmierdzącą podłogę. Pożegnałam również chłopaka z kawiarenki internetowej nieopodal.. Dobrze mieć przyjaciół.
    Anep postanowił mi towarzyszyć w drodze powrotnej do Melaki. Dokładnie w tej samej drodze, którą przebyliśmy tego poranka.
    Źle mu się kojarzył autostop, wzieliśmy więc autobus.
    Gdy wysiedliśmy nareszcie na naszym przystanku było już ciemno. Melaka jest oddalona o jakieś 150km od Kuala Lumpur.


   Wujek Zainni podjechał nas zgarnąć swoim jeepem.
   Szybko się okazało, że Daddy w swojej ostro bajeranckiej postaci bajeruje również ostro.. Zatrzymaliśmy się przed jego hotelem w których zatrudniał ludzi z Indonezji. Ci wiedzieli najlepiej..
 Tak, zgadza się.. są statki i to tanie, bo tylko za 150zeta.. ale kursują one wyłącznie do pierwszej wyspy – Sumatry. Aby dostać się na Bali potrzebuję z pięć przesiadek i.. tygodnia.
    Stałam wkurzona na chodniku. Nie starczy mi pieniędzy na bilet lotniczy do Korei. Wchłonęliśmy w pośpiechu kolację co pozwoliło mi się uspokoić.. Nie zostaje inna opcja. Samolot.
    W pobliżu znajdowała się kawiarenka internetowa. Skyscanner jak zawsze bezbłędnie wyszukał tani lot. 375zeta z podatkiem. Asian Airlines.
    Problem w tym, że jedyne co miałam przy sobie to koreańska gotówka..
    Nie wiem w jakim innym kraju traktuje się tak przyjaciół swoich przyjaciół, ale wujek Zainni skoczył do kumpla z pobliskiej knajpy i przyniósł mi jego kartę kredytową wraz z dowodem osobistym.. Zabukowaliśmy lot na jutro - 12stą w południe. I na pewno nie śpimy tej nocy w Melace, oj nie…
    Anep czuł się winny za zaistniałą sytuację.. Wręczyłam całą malajską kasę jaką przy sobie aktualnie miałam.. Nie chcieli więcej.
    Anep odda jak zarobi.
   
    Wypiliśmy jeszcze… po kawie i wujek zawiózł nas okrężną drogę na autobus powrotny do Kuala Lumpur. Zaczął opowiadać jakie dobre interesy robi się w Melace i namawiać mnie na to, abym została, bo Anep to taki dobry chłopak.. Śmiałam się pod nosem ciesząc z prostoty ich myślenia..  i nieświadomości, że rozmawiają właśnie z człowiekiem drogi.
    
    Wybiła północ. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Byłam nawet zadowolona mając co najmniej 8 godzin w zapasie..
    Przyznam szczerze, że cieszę się z tego, że mój towarzysz nie zna angielskiego. Słowa są zbędne. Każda chwila przeradza się w ogromną obserwację siebie nawzajem. Obserwację mimiki, emocji, gestów, sytuacji.. Śmiejemy się dużo. I rozumiemy wspaniale…
   Siedzieliśmy w autobusie pomiędzy kobiecinami w chustach rozmawiających po tajlandzku a parą chińczyków na tyle.
   Anep dalej nie chciał pieniędzy. Moje serduszko zrobiło się rozmiękłe.. Gorzka lekcja przypominająca o tym czym jest efektywność zamieniła się w słodką lekcję szczerej miłości…


   Wiedziałam już, że samotna podróż jest błogosławieństwem. Najłatwiej jest zostać jej częścią.
  
   One Love.