poniedziałek, 28 marca 2011

Bali Paradise.


  Bali – Purnati Art Center. Yoga and Poi Retreatment 2011 from playpoi


   Tą część historii miałam w planach pominąć. I zostanie pominięta ;)
   Ku mojemu zdziwieniu pomimo kilku przeszkód napotkanych po drodze, nie przybyłam wcale spóźniona na Retreatment..
      

    …………..
    ………..
    …….
    …
    .

   Tej nocy kiedy oni tańczyli między palmami rozsiewając w okół siebie setki niepojętych, perfekcyjnych wzorów… Tej nocy kiedy każdy z nich miał setki nóg i rąk.. Tej nocy kiedy perfekcja była nie do ogarnięcia umysłem.. Tej nocy musiałam się ewakuować do swojego wszechświata w którym ja wiem co robię..


    Shin wiedział w życiu doskonale co robi…
  


    nic nam nie zostało.
    Bawić się, bawić i siać perfekcję do upadłego albo siedzieć pod drzewem….


   i oddychać.. oddychać głęboko..

   Miejsce na warsztaty, ćwiczenia jest w domu.
   Tutaj przyjeżdża się po to, aby władać wszechświatem. Aby zmierzyli się najlepsi z najlepszymi. Nie wiem czy wiecie czym jest fireshow. Ci ludzie błyszczą..
  My przyjechaliśmy tutaj jako obserwatorzy.
  I am Just observer and I can not breath…


  .
  ..
  …
  …….
  ………..
  …………..
 
 
   Znalazłam się wreszcie w Purnati.. po szalonych dniach w Malezji.

   Gdy moje oczy ujrzały Bali osobiście a moje płuca wypełniło Indonezyjskie tropikalne powietrze, dotarło do mnie wreszcie, że europejska wizja raju ma swoje odbicie w rzeczywistości.

   Miałam spotkać się z legendami o których wie każdy kto tylko interesował się chodź trochę światem fireshowa. Wydawało mi się, że będę bardziej spięta niż miało to miejsce w rzeczywistości.

  Taxówka podjechała na podjazd. Wdrapałam się schodami pod górkę. Pomiędzy palmami znajdowały się ukryte drewniane domy na wysokich palach. Gdzieniegdzie prześwitywały małe hinduistyczne świątynki.
  Kobieta  na przywitanie wręczyła mi mleko kokosowe z wetkniętym w szklankę egzotycznym kwiatem. Idąc z plecakiem spotkałam na swojej drodze pierwszą osobę. Spytała się skąd przyjechałam a na moją odpowiedź, że wracam właśnie z Korei odpowiedziała: „I jak tam ci się podoba?” tylko, że.. po koreańsku. Okazało się, że w żyłach Jinju płynie połowicznie koreańska połowicznie amerykańska krew. Jest piękną kobietą, nie przypominającą jednak wcale wyglądem Koreańczyków. Gdy tak szłyśmy kamienną dróżką minęłyśmy dzikiego mężczyznę w hinduskich spodniach o tak płomiennych, błyszczących oczach, które tak mnie zahipnotyzowały, że aż potknęłam się o próg rozlewając swojego drinka. Chłopak się uśmiechnął. Wiedziałam już, że znalazłam się w otoczeniu cudownie potężnych ludzi..

   Droga do pokoju wiła się za basenem. Po kamiennych obrośniętych mchem schodkach, w otoczeniu płonących pochodni utkniętych w bujnej tropikalnej roślinności. Pierwsza moja wędrówka zakończyła się spotkaniem z wężem. Innym razem były to kolorowe pająki czy biegająco dziko po kamieniach to duże to malutkie jaszczurki.

   Wzięłam prysznic. Woda lała się strumieniem po prawdziwych skałach mojej łazienki. Gdy oddychałam z ulgą po przebytej podróży, niespodziewanie do pokoju wpadł Shin wołając głośno: „Laraaa?!”.
    Shin będzie moim współlokatorem. Tak śmiesznie się złożyło.
    Napisałam do Nick’a prośbę o spuszczenie trochę z ceny jako, że jestem biednym studentem ze wschodniej części Europy.. Odpisał, że jest dostępny tańszy pokój, ale obiecał go już jednemu chłopakowi, którego bardzo polubili w zeszłym roku. Chłopak jest niegroźny i bardzo miły, nie mam się czego obawiać. Koreańczyk.
    Alternatywny światek w Korei jest niewyobrażalnie mały. Nic więc dziwnego, że tym Koreańczykiem była jedyna osoba zajmująca się fireshowem w Korei. Mój kumpel Shin.

    Spotkaliśmy się wszyscy przy basenie. Nick objął mnie czule po hipisowsku na przywitanie. Chłopaki już szalały wskakując saltami do wody.

   Jedzenie było rajem zawiniętym przeważnie w ogromne liście bananowca. Brakowało mi tylko ryżu z cudownym aromatem kokosa i prawdziwej malezyjskiej herbaty z mlekiem.
   Nad jadalnią znajdowała się drewniana sala z poddaszem, cała otoczona lustrami. Prowadziły do niej kamienne schody po obu stronach.
   Usiedliśmy w kręgu witając się ze wszystkimi. Większość osób była niesamowicie inspirująca. Nagle niewiadomo skąd zjawiła się komicznie wyglądająca parka. Chłopak w szortach z szelkami i długimi wąsami, dziewczyna z wygolonymi bokami w śmiesznej sukieneczce. Oboje mieli ogromne okulary, kapelusze i zetknięte za uszami kwiatki. Banyan i Suri. Wrócili właśnie ze swojego klaunowego przedstawienia dla biednych indonezyjskich sierot.

   Porozmawiałam z kilkoma osobami. Nie za wiele.
   Podeszłam do G. podziękować mu za pomoc przy znajdowaniu adresu. Spytał się czym może służyć? Niczym. Jest mi wspaniale.


   Dzień następny nastał dość szybko.
   Joga jakoś nigdy specjalnie mnie nie kręciła. Wiedziałam, że to dobra praktyka.. coś spirytualnego. Miałam jednak trudności z dobrym wykonywaniem niektórych pozycji pomimo lat które spędziłam na taekwondo. Mojemu ego się to nie podobało, poddawałam się więc dosyć łatwo. To czego doświadczyłam o 7 rano na tej drewnianej podłodze okazało się być zbawieniem.
   Adrian był szwajcarem, nauczycielem jogi. Wrócił właśnie z Indii od swojego nauczyciela. Zaserwował nam zdumiewająco proste techniki. Powolny ruch, praca z oddechem.. Nad ranem zaspany umysł wcale się nie buntował. Tkwił sobie w spokoju gdy przez ciało przechodziły miłe fale ciepłego pobudzenia.

   Na swojej drodze ciągle spotykam się z zachwytem na temat mojego angielskiego, chociaż wiem, że tak naprawdę go nie znam. Ciężko jest mi wdać się w fascynująco-porywającą dyskusję z amerykanami czy rzucić gdzieniegdzie ciętą ripostą. Nie czuję się przez to zbyt pewnie. Ludzie tutaj są jednak niesamowici, a miejsce w którym się znaleźliśmy jest naszym małym wyjętym poza wszelkie społeczne ramy światem.

  Oczywiście nie mogę zapominać, że sensem dla którego się tutaj znaleźliśmy jest trening fireshowa.
  Na myśl o ciężkiej pracy jaka mnie czeka aby uzyskać taki flow jaki widzę w ruchach i umysłach tych ludzi, poczułam ciężar.. zmęczenia.. Przede mną ciężka praca.  Wprowadza mnie to w lekkie poczucie hmm.. wcale nie smutku. Raczej chęci zajęcia się tym co daje mi takie samo spełnienie i to od razu. Usiadłam do pisania. Zalegam z taką ilością historii.. A im bardziej czas mija tym historie są mniej autentyczne.
 
   Dzielę więc pokój z Shinem.
   Shin jest bardzo delikatnym i wrażliwym człowiekiem. I po brzegi wypełnionym pasją.
   Zagadał do mnie gdy siedzieliśmy sobie tak razem w pokoju otoczeni ciemną nocą..

   Słowa których użył w swoim opisie fireshowa nie pozostawiły cienia wątpliwości, że ten człowiek wie co robi. Robi to autentycznie z ogromną pasją. W zupełnej świadomości.
   Stanął na środku pokoju i zaproponował, że da mi jedną wskazówkę jak poczuć  flow w poiach. Gdy on czuje się mało rozluźniony i chce aby coś mu wyszło zamyka oczy i wyobraża sobie co chciałby zrobić. Skupia się na sobie i na oddechu. Skarpeta w dłoni staje się przedłużeniem jego ręki. Wizualizuje w wyobraźni wszystkie trzy możliwe wymiary i kierunki w których mogą się obracać jego dłonie i ciało. Swobodnie. W pełni świadomie.
   Shin chciał stworzyć coś wielkiego. W Korei gdy jest się młodym nie traktują cię poważnie. Ktoś starszy ukradł jego pomysł.
    Poszłam pod prysznic ucieszona faktem, że Shin się na mnie otworzył. Opowiedział mi dużo historii ze swojego życia.. Napisałam do niego  jeszcze na samym początku po przylocie do Korei, on jednak zbył mnie krótkim mailem. Gdy spotkaliśmy się za drugim razem (oczywiście przypadkiem;) nie było już wątpliwości, że się dobrze poznamy. Dzisiaj przepraszał mnie za wcześniejsze zbycie tłumacząc, że miał bardzo ciężki okres w życiu tak i z poiami jak i bez nich. Gdy się stresuje i wszystko sypie mu się na głowę to bierze poie do ręki i trenuje jeszcze więcej.. do upadłego. On sam nie wie czy ma to dobry skutek. Jest jeszcze bardziej zmęczony.
   Siedząc pod prysznicem coś spadło mi na głowę. Ruszało się. Mała wystraszona jaszczurka. Taka gekonkowata, czyli podobna do gekona. Zakryłam się ręcznikiem i wychyliłam głowę wołając po koreańsku Shina, aby podszedł. Wręczyłam mu małe żyjątko prosząc aby wyniósł je na zewnątrz, bo jest totalnie przerażone. Shin jako delikatny chłopaczek upuścił gekonka szybko na podłogę.

   Pisałam do drugiej o moich koreańskich dzieciaczkach z przedszkola. Zaspałam oczywiście na poranną jogę witając wszystkich szczęśliwie na śniadanku. Zagadałam do chłopaków, którzy wypytywali mnie gdzie się podziałam wieczorem. Na mój tekst, że nic specjalnego, pisałam swoje historyjki odpowiedzieli z uznaniem: „Aaa to z tego się utrzymujesz?” Ludzie z pasją jadący na drugi koniec świata na warsztaty za 1000dolców nie pozwolą sobie na brak profesjonalizmu w czymkolwiek co robią. No tak. Dobre podejście.


   Wybraliśmy się na pierwszą przejażdżkę zobaczyć świątynię. Matt okazał się niezłym wyjadaczem. Opowiadał historyjki z Bali. Masę cennych obserwacji.. Okazało się, że już pierwszego dnia popełniłam błąd z tubylcami. Nie powinno się krzyczeć „no no no” gdy wciskają ci pierdoły. Nie na Bali.
    Tym razem datę na retreatment wybrano nieprzypadkowo. Niedługo na ulicach zjawią się ogromne Ugo Ugo w otoczeniu płonących pochodni.
    Ugo ugo to potwory symbolizujące zło. Tubylcy z całej wioski spotykają się razem aby stworzyć ogromne kilkumetrowe posągi. Czasami zło przybiera postać kobiety z oklapłymi do pasa cyckami w przeraźliwej masce. Czasami są to demony wojownicy z zakrwawionymi rękami.
    Gdy nadchodzi dzień święta, demony paradują ulicami miasteczka. W rytm mocnych, wprawiających w  trans uderzeń w bębny. Niosący je ludzie na drewnianych noszach również przypominają swoim wyglądem sługusów złego. Skaczą jak oszaleli rzucając demonem we wszystkie strony. Co jakiś czas ktoś pluje ogniem nadając im jeszcze bardziej demoniczny wygląd.
    Szaleńcza noc się kończy, a Ugo ugo zostaje spalone. Zło zostało przegnane i nadchodzi dzień milczenia, aby demony mogły odejść w spokoju.
    Dzień milczenia nazywany jest tutaj Nyepi. Jest to jedyny dzień w całym roku kiedy istnieje całkowity zakaz przemieszczania się. Ulice są zupełnie wymarłe. Nie spotkasz żadnego skuterka. Co więcej, wrót domu pilnują specjalnie ustawieni przy wejściu strażnicy w postaci figurek. Nikt nie powinien opuszczać domu. Ani zapalać żadnego światła. Żadnego radia, żadnej telewizji.. Panuje całkowita cisza. Wszyscy udajemy, że nas nie ma.
    Jest to niesamowita tradycja. Tak silna i do tego stopnia traktowana poważnie przez Indonezyjczyków, że są jedynym krajem na świecie, który zamyka swoje lotnisko na 24godziny.

    Szczerze mówiąc przez mojego malezyjskiego chłoptasia nie czuję się wcale jak outsider. Jest mi aż głupio za moje wcześniejsze podróże w których traktowałam mieszkańców jako innych od siebie. Dziwi mnie widok białych ludzi przyjeżdżających ze swoimi zabawkami i portfelami z wysypującymi się dolarami, którzy tylko obserwują zza szyb bogatych taxówek inny, gorszy w ich mniemaniu świat. Nie różnimy się wiele od tych ludzi.
   Jadąc ulicami Indonezji wychyliłam łeb zza okno obserwując pola ryżowe i przydrożne świątynki. Prawie wszystkie hinduistyczne. Słuchanie The Doorsów w tym krajobrazie nabrało nowego, o wiele delikatniejszego znaczenia.
   Albo Bali ceni naturę albo bardzo lubią to tutaj sprzedawać. Co chwilę mijamy sklepy z organicznym jedzeniem, naturalnym masażem, ubraniami z naturalnych surowców.. Nawet ku mojemu zdziwieniu znalazłam jeden punkt z „organic piercing”. Ciocia Madzia przestrzegała, że to syf i lepiej nie tykać.
Interesuje mnie za to bardzo indonezyjska tradycyjna sztuka zdobienia skóry. Tatoo Skin Art.

   Dotarliśmy na miejsce. Świątynia była jak z obrazka.. Ukryta w skałach, wypalona słońcem. Widok ze schodów roztaczał się na całą okolicę ukazując bogactwo ułożonych piętrami poletek ryżowych o wijących się kształtach.
   Moi towarzysze amerykanie wyglądali komicznie w tej scenerii. Owinęli się szmatami za dolara i dawali sobie wciskać turystyczne kity na każdym kroku.
   Pod drzewem znalazłam trzech świętych mężów w białych wdziankach palących Malboro. Widok był rozwalający, dosiadłam się do nich. Wymieniliśmy kilka zdań i więcej niż kilka uśmiechów. Nagle pojawił się przed nami Mike z kamerą zadając głupie pytanie „Jedna rzecz tutaj nie pasuje. Zgadnij która?”
   Gdy obeszliśmy już kompleks świątynny urządziliśmy sobie spacerek w błocie pomiędzy polami ryżowymi. Mężczyzna przed nami wyglądał jak żywcem wyjęty ze wschodniego filmu. Goła klata wypalona słońcem, podarte wschodnie spodnie i kosa w ręce.
   Doszliśmy do wodospadu. Wskoczyliśmy do niego bez mrugnięcia okiem.
   Uwierzcie mi, że bicze wodne w jacuzzi to przy tym pikuś. To była ekstaza. Ogromna siła lejącej się wody. Chłodzącej, spienionej, dającej wytchnienie w tym ukropie.

   Wracając do naszego ośrodka zatrzymaliśmy się na lunch w naszym ulubionym Buddha Barze z którego już zawsze zamawialiśmy organiczny tort czekoladowy. Niebo w gębie i nasza personalna legenda.
   Mike dosiadł się do mnie i Shina. Postanowił nauczyć nas prawdziwego amerykańskiego. Gdy coś jest tak zarąbiste jak sławny tort czekoladowy musisz koniecznie powiedzieć: „Aaa.. Tids and ass!” No tak. Dupa z cyckami zapewne są podobną rozkoszą.
   Innym razem na moje stwierdzenie, że cholernie chcę lody truskawkowe odpowiedział, że niestety na drzewie takowych nie znajdziemy tak więc jesteśmy „Shit out of luck”. Lubię amerykańskie texciki.

   Mike bardzo polubił Shina i stał się jego kompanem. Uwielbiał robić sobie jaja z jego niewinności za którą kochają go tutaj wszyscy.  Nic nie równa się z Mike’owym dowcipem gdy brutalny Mike rzuci tekstem „Shin you asshole!”, a on na to skuli się w kącie i schowa twarz w swoich zgrabnych rączkach. Na sali zawsze rozbrzmi wtedy głośne „ooooooj…”
   Jednak po tym co ujrzałam wczoraj wiedziałam już, że Shin wcale do słodkich nie należy. Gdy tylko dorwał swoje płonące zabawki miotał się tak potężnie, z taką miażdżącą męską siłą nie mając sobie równych..

     Treningi poi nie okazały się wcale takie trudne. Dużo pracowaliśmy nad ruchem ciała. Czasami zakładaliśmy skarpetki i kręciliśmy się w kółko przez całą godzinę. Najczęściej wykonywaliśmy powolne ćwiczenia pomagające nam zrozumieć czym właściwie jest ruch z poiami w rękach. Jakie płaszczyzny i rotacje możemy brać pod uwagę. Jak przełamać umysł aby chciał nadawać w dwóch różnych tempach.. jedna ręka w jedną stronę, druga w drugą w innym rytmie..
    Nick miał doskonałe doświadczenie, co przerodziło się z czasem w coś co nazywamy wyczuciem.
    Opowiadał różne śmieszne historyjki przy okazji kręcenia. Gdy nasze ręce przybierały postać korony nad głową śmiał się, że jesteśmy Mojżeszem, który unosząc w górę swoje magiczne poie prosi ocean o rozstąpienie się. Niestety zapomniał o ludziach, którzy byli w tyle i musiał się po nich wrócić wykonując kilka innych nowych zawirowań.
   Śmialiśmy się sporo. I wiedzieliśmy jak dobrze Nick potrafi uchwycić sedno sprawy.

    Pomimo tego zamiast uczestniczyć w popołudniowych zajęciach z poi zamknęłam się w pokoju i kończyłam w dobrym stylu jedną z koreańskich opowieści. Czuję i wiem jak wartościowe są te warsztaty. W tej chwili jednak dominowało we mnie poczucie, że nie jest to chwila na poi. Aby wynieść coś wartościowego z tych lekcji powinnam najpierw usiąść sama nad sobą, poćwiczyć i otworzyć banię. Mam wrażenie, że nie wynoszę z tych lekcji tyle ile byłabym w stanie przez to, że nie czuję ich tak bardzo. I nie jest to jeszcze mój poziom.
   Nick wesoło zawołał przez mikrofon, że dzisiejsze popołudniowe zajęcia będą odbywać się… w basenie. Shin z zachwytem chwycił swoją kamerę z podwodnym pokrowcem i pobiegł w podskokach.

  Ci wszyscy ludzie są profesjonalistami. Nie lubię uczucia bycia na poziomie poniżej średniej. To co powinnam zrobić to zamknąć się wieczorem na sali i ćwiczyć. A do ćwiczenia mam sporo. A niesamowitych nauczycieli jeszcze więcej.
   Po dwóch godzinach auto-perswazji udało mi się przekonać siebie samą aby ruszyć tyłek na trening. Oczywiście okazało się od razu, że ludzie są wspaniali i nie ma się czym stresować. A kręcenie na sali to nic innego jak wspólna zabawa gdzie nikt cie nie ocenia, a zamiast tego raczej wspiera. To ciekawe, jak łatwo jest odrzucić umysł prawie w każdej chwili tylko nie w tej w której robi się rzeczy dla siebie „ważne”. Jak taekwondo czy poi. Opisałam to już w innej historii.

   Zrobiło się późno. Druga w nocy. Zamiast iść spać czułam, że muszę przełamać to gówno w którym tkwiłam. Jestem jedną z ostatnich osób, które możesz nazwać leniwą. Jednak w treningi wkładałam aktualnie 20% swojego serca.
   Zaczęłam szaleńczo tłumaczyć zaspanemu Shinowi co mi siedzi w bani. Gdy on zasnął dopadł mnie tak zwany święty wkurw. To co motywuje ludzi ognia do działania gdy czują się w potrzasku i mają tego dosyć. Mój święty wkurw palił mnie ostro. Pali mnie tak intensywnie od czasu jednej psychodelicznej sesji z Adrianem podczas której mój umysł był rozrywany przez myśli z taką intensywnością aż poczułam, że jestem na krawędzi obłędu. Jeśli go nie odrzucę to zwariuję. I faktycznie odrzuciłam, a efektem tego był jeden gorący ogień który totalnie mną wstrząsnął przelatując przez całe ciało. Tak czy inaczej gdy nadchodzi taki moment jak ten nawet skóra mnie parzy. Zupełnie jak oparzenie słoneczne. Nawet w środku zimy.

    Wracając do tematu nie wiem po co nawkładałam sobie tyle do głowy na temat fireshowa i czemu tak mocno związałam swoją ocenę z jakimś dziwnym obrazem Lary. Znowu znajduję się w miejscu w którym albo zabiję Larę albo nie ruszę się dalej. Bo ciężar myśli które naprodukowałam przez te lata ciągnie mnie w dół nie pozwalając po prostu kręcić poiami i tańczyć we wszystkie strony. Tak.. przyznam, że paraliżuje mnie myśl niedoskonałości. To się nazywa popierdolenie.

   To ile ktoś potrafi nie świadczy o jakości osoby, ale wyłącznie o pracy jaką ktoś włożył w daną rzecz. I tyle. I frytki jak to mówili kiedyś w Polsze. Nick podchodzący do mnie i gapiący się czy mi wychodzi czy nie wcale nie przyszedł się skrzywić tylko dać wskazówki. Ale jestem debilem.


   Dzisiaj znalazłam nad basenem liść palmy, który oderwał się z hukiem w nocy. W sumie nie wiem czy nazywać go liściem czy raczej gałęzią. Myślę, że w przypadku palmy jest to jedno i to samo. Cholerstwo ważyło chyba dwie tony i było większe ode mnie. Dobrze, że nie wygrzewałam się właśnie na słoneczku gdy to coś spadało z nieba. Paweł mojej mamy poważnie ostrzegał aby uważać na spadające z nieba kokosy.

   Co jakiś czas z zaciekawieniem obserwuję jak tworzą się tutaj parki. Jakoś ten temat mnie tutaj nie interesuje. Przyjechałam trenować, a romansów mam w życiu wystarczająco. Tak czy inaczej zapewne dzieją się one same. Ludzie chcą aby było im dobrze.
   Przyszedł czas pijackiej nocy podczas której skakaliśmy nago do basenu. Gdy uwaliłam się nago na brzegu basenu podpłynął do mnie Matt przypominający w tym stanie polującego rekina. Zaczął masować moją kostkę, kolano.. udo?! Sturlałam się z powrotem do wody..

  

   Dnia poprzedniego razem z Shinem ćwiczyliśmy do późna na sali, po czym siedząc w pokoju rozmawialiśmy następne kilka godzin.. A dzisiaj jest dzień imprezy.
  
  Uświadomiłam sobie, że zostało mi tylko 5dni raju.
  W pośpiechu aby zdążyć dobudzić się przed imprezą wchłonęłam dwie kawy. Pomysł nie był za genialny.
    Będąc w Korei odkryłam czym jest lactose untolerance i czym się ono objawia.
    Paraliżem. Umysł pracował normalnie, ciało nie mogło się ruszyć. Irytowała mnie każda kropla deszczu. Następnie stadium rozpadu przeszło w przeogromne ciśnienie w mojej czaszce. Aby je wyrównać siedziałam z otwartą gębą.
    W sumie na fakt, że jest dzisiaj impreza z tak niesamowitymi ludźmi, a ja chyba pierwszy raz w życiu nie szaleję jak dzika – nie zareagowałam  poczuciem niesprawiedliwości losu.
   Usiadłam pokornie w rogu sali i obserwowałam akcję.
   Imprezę zaczęliśmy wspólnym mantrowaniem Omm.. Wszyscy zebrani usiedli na podłodze. Następnie zaczęli się po niej.. tarzać.. skradać, powolnymi ruchami niczym małpy.. W powietrzu rozbrzmiała wschodnia muzyka.. Ludzi poniosła fantazja.
   Karsten którego bliżej zaraz poznacie i Trend mieli na głowach kogucie czapki. Zaczęli skakać po sali wydając dziwnie brzmiące odgłosy gdakania. Wszyscy dołączyli się do nich tworząc jeden wielki sznur koguciego tańca. Świry.
   Gdy atmosfera głupawki opadła ludzie wyciągnęli lasery. Zataczali piękne kręgi w powietrzu. Tak różnokolorowe i tak dziko płonące..

   Po czasie nie mogąc ścierpieć już więcej bezsilności przeniosłam się do naszego ukrytego tarasu przed pokojem. Kiki był online.
   Opowiedziałam mu historię o chłopaku z Malezji. On chyba jako prawie jedyny rozumie pojęcie hipisowskiego One Love One moment. Miałam nadzieję, że Anep również zrozumie.
    Czułam się źle, że zrobiłam to co mnie spotkało tyle razy w przeszłości. Gdy ja spotykając cudowną osobę i obdarzając ją miłością dostawałam ją w zamian.. myślałam, że jest to coś wyjątkowego co trzeba za każdą cenę trzymać. Oczywiście jest to wyjątkowe i bez wątpienia jedno z najmagiczniejszych uczuć na Ziemii.. ale nie trzeba się bać trzymając tego kurczowo.. Trzymać wyłącznie dla siebie i pilnować aby osoba nie poczuła się wolna?
    Kocham Kikiego przekoszmarnie. Co ciekawe on też mnie kocha. I nikt nie stoi na przeszkodzie abyśmy cieszyli się tym wspaniałym uniesieniem gdy jesteśmy razem. I rozumiem i w pełni akceptuję fakt, że ma dziewczynę we Francji. Zasłużył na to. Kocha ją i dostaje tyle miłości od niej. Cieszę się z jego szczęścia.. Gdy zobaczył moje zdjęcie z Anepem.. uwierzcie lub nie ale nie był zazdrosny. Był szczęśliwy widząc mnie szczęśliwą. I był pewny, że w dalszym ciągu jest dla mnie kimś wyjątkowym. Dlaczego? Bo się nie boi.
  Jedyne na czym mi zależy to to aby był szczęśliwy. Brzmi banalnie wiem.


  Czy myślicie, że kwiatek o kolorze brzoskwini zamienia się cudem prokreacji w brzoskwinkę?

  Dopiero na treningu następnego dnia rano wytańczyłam się solidnie. Gdy zabójcza laktoza wyparowała z mojej krwi. Jako rozgrzewkę Nick włączył jeden ze swoich genialnych kawałków. Mając tylko jedną poie w ręku mogłam nareszcie taaańczyć.. Nie ograniczała mnie moja niedoskonała technika. Miotałam się zadowolona wprowadzając przy okazji w zdziwienie ludzi, którzy myśleli, że chyba zawsze siedzę w kącie. No i poczułam się wreszcie bardziej żywa.

   
  Nadeszła noc w której Ugu ugu zapanowało nad miastem.
  Dołączyła się do nas parka amerykanów. W historię którą usłyszałam od nich nie mogłam uwierzyć. Chłopak którego imienia nie mogę sobie teraz przypomnieć, pamiętał doskonale mój tatuaż z pleców. I to pamiętał go nie z tego momentu w którym spotkaliśmy się teraz ale sprzed kilku lat.. Pamiętał dziewczynę o moim tatuażu na ramieniu. Wiedział, że to byłam ja. Co prawda gdy wymienialiśmy kraje w których mogliśmy się minąć przez te lata przyszły mi na myśl wyłącznie Włochy. Dwa lata temu robiłam z Rogerem rowerową przejażdżkę 2000km przez Austrię - Alpy, Włochy - Apeniny do Francji.. I nasze drogi wtedy się przecięły. Co za niesamowity świat.
  Śmialiśmy się z tajemnicy wilczego śladu, co brzmiało dla nas jak tania książka fantasy.

  Noc była magiczna. Jednak nie czułam jej całą sobą co miałoby zapewne miejsce gdybym znalazła się tutaj wyjęta z dupy z moim traperskim plecakiem. Gdy cała ekipa się zmyła i rozpadał się deszcz postanowiłam pójść zatopić się w klimat tej nocy w pojedynkę. Zadziałało. Ludzie byli w szalonym transie. Prawie wszystkie Ugu ugu zostały zniszczone. Ja dostałam w prezencie od losu język potwora i powędrowałam z nim z powrotem do ośrodka.

   Następny dzień po szalonej nocy to dzień milczenia. Nyepi.
   Na sali znajdowała się tablica używana przez joginów do wyjawiania swoich tajemniczych jogistycznych technik. Dzisiaj widniał na niej napis:
   „I always thought my brain was the most amazing of all my organs, untill I realized who is telling me this..” Dzień zabijania paplaniny umysłu.
  
   Nie ma dzisiaj treningów co nawet mi odpowiada. Mogę wreszcie zamknąć się sama na sali i dopracować ten ogrom pomysłów, które profesjonaliści zasiali mi w głowie. Mike pożyczył mi swojego playera z koncertówką Daft Punk – Alive 2007. Przeżyłam orgazm. Nie wiem czy to pomaga w treningach kiedy aż tak pochłania mnie muzyka..
  Oczywiście gdy pozostali lenili się nad basenem, Shin dalej trenował.
  Nie wiem czy tak zaczynają się romanse czy raczej niewinna bliskość, ale gdy tylko wspomniał o tym, że gdy będę go rano budzić na śniadanie to mogę go kopać i po nim skakać.. zrodziła się w mojej głowie myśl o wskoczeniu na niego. Chciałam go po prostu wyściskać za to jaki jest cudowny.
   Tak więc gdy tak sobie trenowaliśmy na sali wskoczyłam mu na plecy z półobrotu.
   Pomysł nie był za genialny. Koreańska chudzinka zawyła z bólu. Za dużo chłopak trenuje. Jeden wielki chodzący zakwas.

   Poczuwając się do odpowiedzialności za wyrządzoną krzywdę nie protestowałam gdy rozłożył się na łóżku i poprosił o masaż. Byłam świadoma czym to się może skończyć. I byłam świadoma jak bardzo nie lubię ucinać gdy już się coś poczuje. W imię dalszych komplikacji.
   Na komplikacje się nie zanosiło. Opowiedziałam mu swoją historię. O życiu w Polsce o życiu w Korei.. o mnie jako takiej.
   Zaczęliśmy rozmawiać o marzeniach. Z normalnymi Koreańczykami o takich rzeczach się nie rozmawia. Shin miał dosyć podobne marzenie do mnie. Chciał stworzyć Art Center w którym ludzie mogliby spotykać się razem aby tworzyć rzeczy wielkiego polotu. No może mi o polot aż tak nie chodziło co o wspólnotę z ludźmi.

    Boli mnie czasem to jak odkrywam, że jestem średniakiem we wszystkim co robię. Usiadłam więc na łóżku i zaczęłam się zbierać do treningu.. Doszło mnie ciche, tak pełne wyrazu westchnienie Shina: „You are someone special”. Nie dosłyszałam, spytałam się co powiedział. „Nothing…”

  Na sali Benyan czytał książkę. Podeszłam do niego szepcząc mu do ucha, że oszukuje, bo to też słowa tylko, że pisane. Uśmiechnął się w szczery rozbrajający sposób i pogładził mnie delikatnie po głowie. Nie miałam wątpliwości. Ten człowiek jest buddą. Zresztą cała ekipa Nick, G jak i Benyan mają doskonałe umysły..

  Obżarta cierpkimi bananami w słodkim cieście usiadłam pod altanką nad brzegiem basenu obserwując jak krople deszczu tworzą piękne wzory na tafli wody..
   Koło mnie siedziały miziające się nowo powstałe parki. Byłam szczerze szczęśliwa ze swojego niezależnego spokoju..
   Aż nagle po przeciwnej stronie dojrzałam Shina. Patrzył na mnie z uniesionymi nad głową rączkami obracał się słodko przyśpiewując sobie coś pod nosem. Ten człowiek zawsze będzie rozmiękczał moje serduszko..

   Nic więc dziwnego, że gdy spotkaliśmy się wieczorem na sali miała miejsce magiczna chwila.
   Padał deszcz.
   Przeniosłam się na salę ćwiczyć. Każde jedno powtórzenie, nawet nie w pełni świadome wpływa na jakość ruchu. Za każdym razem wygląda on inaczej..
  Wirowałam na sali obracając się w kółko. Za plecami dojrzałam Shina. 
   Stał w swoich turkusowych spodniach, białym bezrękawniku z pomarańczową parasolką i przyglądał mi się gdy tańczyłam na drewnianej podłodze..
   Stał w deszczu i słuchał swojego ukochanego Sigur Ros.
   Tak delikatny.
   Wszedł na salę. Jego oczy były smutne. Moje takie też się stały.

    Zapadł zmrok. Wszystkie światła były pogaszone, aby nie przyciągać demonów. Shin leżał na podłodze zatapiając się w swoją ukochaną unoszącą swoją lekkością muzykę. Dał mi jedną słuchawkę. Położyłam się obok niego. Malował w powietrzu swoimi powabnymi dłońmi to co ona (muzyka) mu niosła..

   No więc postawiłam granicę nie chcą popełniać „błędów” z przeszłości. Wiem, że na wiele mnie stać więc stwierdziłam, że stać mnie również na tak zwaną odpowiedzialność..
  W momencie gdy tak leżeliśmy z Shinem na drewnianej podłodze w całkowitych ciemnościach zatopieni w tą jego niesamowicie unoszącą muzykę.. postawiłam granicę. W obawie (no właśnie w obawie!) o to, że stworzę kolejne cierpienie nie tyle co dla siebie ale dla innych.
   Nie musiało to prowadzić do niewiadomo czego.. nawet do głupiego przytulania. Mogliśmy po prostu zrozumieć się lepiej, nawiązać piękne porozumienie. W głowie jednak zaświtała mi racjonalna myśl do których naprawdę nie przywykłam..  Shin jest jedynym dobrym firespinnerem w całej Korei i chcę z nim współpracować.. żadnych nieporozumień na początku naszej znajomości! Shin jest w Korei gdzie jest też w końcu Kiki! Tak nie może być..
    Jak można porównywać relacje ze sobą?
   Shin patrzył w moją stroną tęskno z wyraźnym przyciąganiem. Ja również odbijałam jego odczucia. Chcemy się rozumieć i chcemy się czuć. W końcu położył się na ziemi sam i przyszła do niego jego znajoma Koreanka.. zaczęli rozmawiać w swoim własnym języku i już wiedziałam, że było za późno. Ja dokonałam swojego wyboru, a w rezultacie on dokonał swojego..

   Nic wielkiego się nie stało. Jednak ja nie popłynęłam z nurtem. Chcąc się zachowywać tak jak inni ludzie mówią, że „wypada”..
   Nie wiedziałam co się stało z moim umysłem, ale nagle zwariował. Pojawiły się myśli i dziwne uczucia.. Chwila zazdrości, buntu, niemoc odnalezienia się w momencie.. Takie to było dla mnie niewyobrażalne uczucie po tym jednym wielkim spokoju umysłu, kiedy czułam, że robię to co czuję i o dziwo to naprawdę działało. Wbrew temu co mówi prawo przyzwoitości. Żadnych gierek. Ogromna szczerość i dobre chęci.
    Piwo się skończyło, nie mogłam więc się wychillautować. Trenować też nie mogłam, bo nie miałam już siły.. Na pisanie tym bardziej. Nie czułam na tą chwilę odpowiedzi, nie mogłam więc pisać.
   Dosiadłam się do Karstena. Niesamowitego promiennego Karstena. Przywitał mnie jednym trafiającym w sedno zdaniem: „Lara. Life is a Ride”. Dokładnie tym samym zdaniem, które dzień wcześniej Michałek Zenek zamieścił na moim facebooku…  Rozmawialiśmy o relacjach. O tym, że zawsze jest cudowny moment zejścia, trwania sobie razem, a potem naturalnie (no chyba, że człowiek broni się rekami i nogami wybierając sfrustrowanie) moment wyjścia i dryftu w innym kierunku. To się nazywa rozwój. I relacje które powstają pod jakąkolwiek postacią nie są błędem. Są idealne w chwili ich bycia.
   Żałuję, ale pomimo obopólnego zainteresowania osobowościami i naszymi światami.. odrzuciłam właśnie poznanie Shina. W imię przyzwoitości czyli słowa martwego.
   Na pożegnanie Karsten rzucił jednym dobrym, z pozoru banalnym zdaniem..... Jak ci źle idź spać. Jutro jest nowe życie. Zdecydowanie pora na RESET.

   Święty wkurw jednak nie opuszczał mnie nadal. Postanowił powędrować ze mną na poranne zajęcia jogi.. Wiedziałam już, że coś nie tak dzieje się teraz w moim życiu.
   Popołudniem wybraliśmy się na misję Lotus, która zakończyła się powodzeniem.
   Lotus Cafe znajdziecie w prawie każdym przewodniku. Nie z racji na unikalność tego miejsca. Raczej z racji na dobry marketing. Miejsce to było jednak w pewien sposób przyjemne.
   Rozsiedliśmy się na zadaszonym tarasie obserwując występ grupy tradycyjnych indonezyjskich tancerzy. Tańczyli oni na małej kamiennej wysepce w otoczeniu basenu wypełnionego niczym innym ale kwiatami lotosu.. no właśnie! Kwiatami!
   W Korei nie raz widziałam lotus, jednak zimą nie ma on kwiatów. Zerwałam jeden płatek. Lotus pachniał tak samo jak wyglądał.
   Suri rozmawiała po indonezyjsku przez telefon. Z ośrodkiem dla niepełnosprawnych dzieci. Dwa dni wcześniej wybraliśmy się z nią i Banyanem na jeden pokaz do sierocińca. Wrażenie było druzgoczące. Nawet gdy na twarzach dzieci malował się uśmiech dalej w ich oczach było widać głęboko ukryte cierpienie.. tak ciężkie do wymazania. Suri i Banyan również doskonale wiedzieli co robią w życiu. Magicznym sposobem sprawiali, że dzieci zapominały o życiu w świecie własnego cierpienia. Przynosili im ulgę.
   Tak więc Suri próbowała załatwić kolejny występ, oczywiście darmowy. Zależało jej na tym, ponieważ za dwa dni Banyan wraca do siebie do Anglii. A jak to podsumowała ci faceci to „crazy monkies” i nie wie kiedy będzie miała następną okazję z nim zagrać..
   ŻE CO?!
   Tak idealnie dobrana para ludzi wcale nie żyje razem?! Splatają im się drogi i rozchodzą? Od tak?
Nie mogłam w to uwierzyć.. byli idealni razem.
   Suri jednak kochała swoje życie. Mieszkała kilka lat na łodzi, cztery razy w Indonezji.. 10lat spędziła w podróży. Teraz na jakiś czas wróciła do swojej rodzinnej Kanady i zajęła się jakimś projektem artystycznym. Żygała już samolotami.
   Umocniło mnie to w przekonaniu, że mit romantycznej, tej jedynej miłości jest krzywdzący. Obojętnie czy drogi dwójki ludzi splatają się na tydzień podróży, na kilka miesięcy oficjalnie nazywając się parą czy to też na kilka lat będąc małżeństwem.. Tak jak wspomniał Karsten. Zawsze jest szczęśliwy moment zejścia i szczęśliwe współdzielenie życia po czym nadchodzi rozejście ścieżek. Ludzie dryftują w różnych kierunkach. Tylko niektórzy ślepcy przeciągają agonię wierząc, że miłość jako trzymanie kogoś jest odpowiedzią. Nie wiem.. Może nie lubią być sami ze sobą i żyć na łodzi jak Suri.

   Posiedzenie dobiegło końca.
   Zaszliśmy jeszcze do „sławnej lokalnie” sieci sklepów Circle K w których odkryłam, że indonezyjska tabaka o którą przywiezienie prosiła mnie Esra – jest tańsza od puszki Pringlesów. Fredowi spodobał się mój sposób mierzenia cen.
   O właśnie Fred! O matko!
   Niewiele razy w życiu ktoś mnie zaskoczył swoją osobą tak jak to zrobił właśnie on. Z wyglądu jest typowym okularnikiem w średnim wieku. Takim pod krawatem. Usiedliśmy razem z tyłu auta jadąc na lunch. Wcześniej już podczas naszych treningów po godzinach, Fred zarzucał mocną Rave’ową muzą. Zaczęliśmy o tym rozmawiać.
  Fred mając tyle lat ile ma wcale nie przestał żyć. Wręcz przeciwnie. Co prawda pracuje w dobrej firmie od poniedziałku do piątku ale w weekendy przejeżdża nawet 1000km aby dostać się na plenerową imprezę i zatopić w Rave’owe ciężkie klimaty ze świrami do których bez wątpienia należy. Na jednej z takich imprez kilka miesięcy temu spotkał dziewczynę kręcącą laserami. Wkręciło go to mocno.
   Wspominał też, że gdy jest bardziej wolny uwielbia pakować się do jednej z Rave’owych ciężarówek i jeździć z nimi po Europie. Oni również podobnie do moich Rainbowowców nazywają siebie tribe (plemię). Przemierzają jak nomadzi tysiące kilometrów rozkładając sprzęt po lasach i robiąc mega imprezy gdzie pulsują w jednym rytmie z całą planetą.
    Jest to jeden z powodów dla których rozważam swój szybszy powrót do Europy. Propozycja od kumpla Ole’go aby udać się w kilkumiesięczną podróż po świecie transiarzy.

    Padałam na ryj, poszłam więc się przespać do pokoju prosząc Matt’a przy okazji aby obudził mnie na kolację.. Nie liczyłam na to, że mój słodki roommate przyjdzie mnie obudzić.
    Rozpętała się burza. Z głębokiego snu wybudziło mnie potężne uderzenie pioruna prosto w dom w którym spałam. Ziemia się zatrzęsła, huk mnie ogłuszył. Wiedziałam już, że jednak pomimo poczucia spełnienia w życiu nie będzie wcale mi tak łatwo się z nim pożegnać.
     Spałam jednak dalej. Shin przybiegł po 9tej lekko spanikowany faktem, że zniknęłam. Ludzie zastanawiali się gdzie mogłam się podziać. Dzwonili podobno do pokoju. Nie wpadli na genialny pomysł, aby przyjść sprawdzić czy się tutaj znajduję..
    Pociągnełam Shina za rękę. Upadł na mnie.
 Na zewnątrz dalej lało. Świeże wilgotne powietrze wkradało się do pokoju przez szeroko otwarte drzwi.. Ten z pozoru delikatny zagubiony chłopaczek usiadł na mnie przyciskając do materaca
Mogłam się spodziewać, że człowiek, który ćwiczy codziennie setki razy jeden głupi obrót przed lustrem jest tak totalnie wewnętrznie silny. Silny albo zupełnie dziwny. Nieustępliwy w swoim świecie.
   Trochę się przestraszyłam. Przypomniał mi Rogera z jego życiową giętkością minus 10. Pod powierzchnią delikatnego chłopaczka Shina krył się bardzo silny człowiek. Jeśli w dodatku ma w zwyczaju traktować swoje interesy bardzo poważnie stawiając je na pierwszym miejscu.. Z pewnością nie jest to człowiek do którego mogę podejść we każdej chwili i się wtulić, na co on ze zrozumieniem pogładzi mnie delikatnie po główce. Aby być z takim człowiekiem trzeba stać się jeszcze twardszym albo dopasowanym do niego cieniem..
 
  Wstaliśmy. Shin zaśmiał się demonicznie.
  Spojrzał mi w oczy z wyzywającą nieustępliwością po czym znajdując się metr odemnie zrobił krok do przodu obracając się dwa razy i lądując dokładnie przed moim nosem. Zaśmiał mi się w twarz.

   Po całej magii sytuacji w pokoju udaliśmy się na stołówkę.
   Mike bawił się właśnie w „Asshole Talkshow”. Jego gościem programu został Shin, który bardzo ich bawi swoją zdezorientowaną w angielskim osobowością. Pierwsze pytanie jakie zadał dotyczyło tego jak się czuje „when you play your balls”, co oczywiście oprócz zabawy poi miało również drugie znaczenie, którego Shin na początku w ogóle nie załapał.. „What do you think when others are playing your balls?”. „Tired”.


    Jednego dnia wybraliśmy się również na plażę.
    O poranku jeszcze w naszym ukochanym Purnati – kobitki zaserwowały jak zawsze jajecznicę z jajek kur jedzących okoliczne, wszędzie leżące śmieci. Nieodzownie stajemy się częścią tego ekosystemu.
   Mike paradował z ampułką wypełnioną podejrzanie wyglądającymi pigułkami. Łykał po trzy. Zaczepiłam go pytając czy jest na coś chory? Tak. To Prozac.
    Wcale się z tym nie ukrywał. Jego szczerość mnie rozbroiła. Przyznał, że gdy ojciec leje cię codziennie za dzieciaka to tak się to kończy. Od tego momentu patrzyłam już inaczej na Mike’a. Był wrażliwy, a w jego oczach często krył się smutek..
    Zebraliśmy się przy autach. Kundel z poważnymi plackami gołej skóry wydrapywał tylnią łapą wszy ze swoich cycków. Zostały nam dwa dni.

   Znaleźliśmy się na plaży powulkanicznej, chociaż specjalnie dla białasów nanieśli na nią biały piasek. Co chwilę zaczepiali tubylcy wciskając koraliki czy sławne indonezyjskie chusty za dolara. Białasy leżały plackiem grzejąc tyłki, a lokalsi masowali im za te dolary ich zesztywniałe badyle.
   Oczywiście nie oparłam się pokusie wypatrzenia na horyzoncie bardziej dzikiego miejsca…
   Po lewej stronie za skałami znajdowała się ukryta mała jaskinia. Z naturalnym czarnym piaskiem powstałym na skutek skruszenia wulkanicznej lawy.. Widok był nieziemski. Nad jaskinią wisiały kaktusy. Turkusowa woda rozbijała się o skały. Miejsce było magiczne bez wątpienia dla niejednej parki szukającej nocnych uciech.
   Leżałam na piasku ciesząc się z odnalezienia swojej własnej Błękitnej Laguny. Dokładnie jak z filmów młodości mojej mamy.
   Drzemałam się ciesząc energią tego nieziemskiego miejsca.. Podeszła Tatiana. Dziewczyna obozowa Nick’a. Pasują do siebie. Poprosiłam ją, aby zawołała Shina z aparatem. Chciałam uwiecznić magię tego miejsca dla potomstwa.. a w sumie bardziej chciałam podzielić się tą magią z nim.
   No tak. Shin był kurewsko zmęczony.
   Jedyne co miał teraz w głowie to nurkowanie ze swoim podwodnym aparatem polując na ryby. Jak już jakąś dorwał – zaczynał swój pościg. Coś z serii „Gdzie jest Nemo?”. Co jakiś czas tylko jego płetwa przebijała się przez taflę wody.
    Nieprzejęta rozkoszowałam się w pojedynkę.
    Po pewnym czasie wróciłam jednak do ludzi. Nie interesują mnie za bardzo duże grupy z racji na bylejakość relacji jaka im towarzyszy.. W dużej grupie mało kto jest szczery. Każdy bawi się w grę autoprezentacji sprzedając innym magiczny chillout. Nikt nie grzebie głębiej. Jest to miłe, no ale ile można..
    Tak. Shinowi trochę zależało. Był głodny. Zasiadł więc do stołu w koreańskim stylu. Ucztując z ludźmi przez godzinę. Zapewniał mnie jednak, że zdjęcia zrobi.
    Wkurzyłam się. Nie znoszę czekać na zbawienia.
    Wypatrzyłam Alistera z aparatem. Alister jest Brytyjczykiem w stu procentowym znaczeniu tego słowa. Gdy mówi - mówi bardzo dosadnie. Podoba mi się jego styl.
    Jest pod sześćdziesiątke jednak w dalszym ciągu praktykuje jogę. Jest niesamowicie przejrzystą osobą. Nie skrywa się i nie udaje.
    Miał też swoje przygody w życiu. Np. ciężarówkę na swojej nodze. Jednak nawet i to nie przeszkodziło mu w jego byciu joginem.

   No więc Alister jak to Alister, dobry człowiek nie tkwiący w swojej głowie chwycił aparat i pobiegł od razu za mną. Bardzo spodobało mu się to miejsce. Strzelił nawet kilka bardzo ładnych ujęć w których widać mój cień trzymający poie na tle turkusowego błękitu..
   Shin się wreszcie obżarł i leniwie przyczłapał. Mój wojowniczy duch poinformował go, że już po sprawie, poprosiłam kogoś innego. Jak to na Koreańczyka przystało zrobił słodkie oczka wzdychając przy tym jeszcze bardziej słodko. No dobra. Chodź chodź.

   Zdjęcia były takie sobie. Był za zmęczony i drugi raz w życiu przegapiliśmy magiczny moment, który mogliśmy ze sobą współdzielić. W którym moc i znaczenie samo przychodzi.
   Leżeliśmy na ciemnym wulkanicznym piasku kiedy zaczął padać deszcz.. Schowaliśmy się głębiej do jaskini. Przejął się zostawioną na plaży torbą.. Odpłynął gdzieś jak zawsze w myślach. Spojrzałam mu w oczy. „Wróć do mnie”. Zadziałało.
   Nad laguną wzeszło słońce..
   Nie wędruję ścieżkami nieobdarzonymi sercem, nie wiedziałam więc czy w tym momencie był to właściwy wybór. Dwa dni temu gdy leżeliśmy na drewnianej podłodze w Purnati byłby trafny z pewnością.
   Wychodząc z jaskini minęłam trzech transiarzy. Jeden z nich spojrzał mi głęboko w oczy i widząc mnie całą utytłaną w piasku rzucił „You are so dirty!” Przez to, że otworzyłam się na jednego Koreańczyka w jaskini otworzyłam się ponownie na świat. Jedno zdanie, a tak mocne i magiczne z obopólnym błyszczeniem oczu..
   Stało się coś niesamowitego. Scena z filmu się przedłużała.. i przedłużała..Brian dreadziarz dla zabawy chwycił mnie w talii gdy szłam po schodach. A nasz śmiech był taki szczery. Wymiana uśmiechów z jego pełną miłości dziewczyną tym bardziej. Powróciłam do życia.
    Wracałam w taxówce z Brianem i jego dziewczyną obserwując życie na Bali.
    W sumie każda uliczka, każda brama, każda świątynka i każdy zaułek znajdujący się na tej wyspie jest warty sfotografowania.
   Na krzyżówce mineliśmy ogromny posąg Shivy. Stał taki ogromny kilkupiętrowy na jednej nodze w płonącej obręczy. Szkoda, że u nas mają w zwyczaju stawiać takie kloce.
   Kilkaset metrów dalej w dalszym ciągu panował dzicz. Mężczyzna kucał nagi nad brzegiem rzeki piorąc na kamieniu swoje ubrania. Nieopodal stała drewniana chatka w której mieszkał. Wokół niej pasły się jego zwierzęta. Podziwiam takie proste życie.
    Jadąc drogą z wybojami zaśmiałam się, że czuję się trochę jak w Polsce. Opowiedziałam im trochę historyjek o naszym kraju. O martwym prezydencie i jego bratu bliźniaku, który był premierem. O tym jaki ten kraj dziwny i dzięki temu wyjątkowy. Pierwszy raz opowiadałam coś komuś ze swojego życia podczas tych dziesięciu dni nie licząc Shina.. Polubiliśmy się z Brianem. Małpim królem.
   
  

   Przyszedł ostatni dzień.
   Ekipa za wszelką cenę chciała mieć dobre materiały promocyjne to też poprosili nas o zrobienie piramid z ludzi. Ładnie wyglądały i były bajerem.
   Takim samym bajerem, a nawet fajnym pomysłem była wizja żarciku z dzisiejszej jogi. Gdy nauczyciele – Banyan i Adrian – zamknęli swoje oczy rozpoczynając poważnym głębokim głosem swoje nauki o oddechu i wizualizacji wszyscy obecni na sali przykleili sobie plastikowe wycięte przez Suri wąsy. Idealna parodia wąsika Banyana. Gdy nareszcie Banyan otworzył swoje poważne wymedytowane oczy upadł z hukiem na podłogę.
   Dziewczyna odpowiedzialna za film z naszego Retreatment – niejaka Kat z Singapuru.. Usłyszała od kogoś, że trenuję Taekwondo. Poprosiła o to abym pomogła jej w nakręceniu kilku ciekawych ujęć odnoście naszych „secret power”. Potrzebowałam worka treningowego, który zgodziłby się upadać na ziemię. Kilka prostych kopnięć z obrotu i już banan nie schodził mi z ryja. Kocham to.
   To co wymyśliłam, że będzie fajnie wyglądać to podbiegnięcie do Maxa z lewym wyciągniętym apchagiem i obrót w powietrzu kopiąc go tylną nogą. Dwa kopnięcia w jednym z krótkim zawieszeniem w powietrzu. Bałam się kopnąć go mocno to też nie wybiłam się za wysoko. Dwumetrowy Max zawył z bólu.. Niestety kopnełam go naprawdę. Leżał na ziemi. Podbiegłam go przytulić za wyrządzoną krzywdę. Wszyscy okładaliśmy się ze śmiechu.

    Podczas obiadu podeszłam do Adriana. Chciałam już wcześniej porozmawiać z nim o jogistycznych tajemnicach Kundalini. Nie rozumiałam zagrożeń. Pali. Pomaga. Adrian stwierdził, że jednak powinnam rozejrzeć się za nauczycielem, który potrafiłby mną pokierować. W Indiach znajduje się dużo mistrzów, którzy doskonale wypracowali swoje czakry. Mistrza? Nie rozumiałam w czym mistrz miałby mi pomóc. „No jak to w czym?” odpowiedział Adrian. „W duchowym przebudzeniu”. No właśnie.. Stanęłam znowu w miejscu w którym się zastanawiam czy tak naprawdę tego chcę. Czy chcę tkwić w świadomości, że istnieje wyłącznie jedynie oddech i zabić całą personalną legendę, którą piszę z takim bajerem i z taką masą jarania się. Przestać gonić. Tak czy inaczej dostałam adres po który wiem, że zawsze mogę zapukać.

  Musiałam skoczyć do punkty wymiany walut przed ewakuacją z Bali. Aby mieć pieniądze na taksówkę oraz na rachunek za drobne żarcie pokojowe. Chciałam też znaleźć gdzieś Kabayę, która tak bardzo mi się spodobała u naszych indonezyjskich studentek w Korei. Kabaya to tradycyjna prześwitująca narzuta w wymyślne kwieciste wzory. Jest piękna i tworzy zniewalające poczucie powabności..
  Zagadałam do Janiki. Dziewczyny z Finlandii, która właśnie wróciła z Goa. Chciała się wybrać do bankomatu po kasę.
   Pożyczyłyśmy skuterek od Karstena. Miałam lekkie obawy przed szalonym ruchem ulicznym Indonezji. Tak jak to w tych krajach bywa.. co chwilę ktoś na skuterku zostaje potrącony. Nawet w rodzinie Anepa w Malezji nie licząc jego samego.. jego brat też miał wypadek, tylko, że w nim zginął. Potrącony jadąc prostą drogą do sklepu.
  Janika nie bała się prowadzić. Jeździła już wcześniej po jeszcze gorszych Indiach.
  Uwielbiam ten wiatr we włosach..
   W siódmym punkcie wymiany walut udało mi się wreszcie zmolestować kobietę o normalny kurs.. Niestety targowisko było już zamknięte, a w turystycznych sklepach takowych rzeczy jak Kabaye nie sprzedają. No nic. Następnym razem przyjadę tutaj z misją i zamówię taką dobrą na miarę.
  Dużo rozmawiałyśmy z Janiką. Miała podobne podejście do życia jak ja. Co prawda teraz w wieku 27lat kończyła nareszcie swoje studia, które były z pewnością bardziej sensowne niż moje. Życie to droga, a na niej dużo wyborów..

   Wróciłyśmy w momencie gdy pożegnalny czekoladowy torcik z kultowego Buddha Baru stał już na stole.
   Dzisiaj jest noc fireshow’a o której przez parę dni Shin ciągle paplał. Miało to znaczenie dla wyjadaczy. Nikt ciągle paplał za to o tym, że nie liczy się poziom czy konkurencja tylko cieszenie się ze wspólnej chwili kręcenia razem. To nie zawody. Jednak w noc kiedy spotykali się najlepsi tancerze z całego świata wiadomo było, że ktoś musi przejąć pałeczkę.
    Dobudziłam się i usiadłam samotnie na górce. Przeważnie wybierałam na Bali samotność. Za duży proces zachodził wewnątrz mnie i za dużo ludzi napotkałam ostatnim czasem, aby koncentrować się na podbijaniu uznania w grupie. Zatopiłam się w podziwianiu fireshow’a.
    Ci co nie mieli za dużo do pokazania wychodzili robiąc z siebie specjalnie kretynów. Też zyskiwali uznanie publiki. Matt jak to on tańczył swój taniec namiętności ze swoim wystającym włochatym brzuchem, aby potem przejść w klimat rozpaczliwej nostalgii zakończony skakaniem jak żaba pomiędzy palmami. To samo Brian, którego flowersy miały zawsze dziesiątki płatków. Miał wspaniałą technikę, jednak nie za najwyższą pozycję w grupie to też stawiał na bajer. Na dzikie nawalanie we wszystkie strony z miną małpy. I skakanie pomiędzy palmami oczywiście. Bez wątpienia był Królem Małp.
   Tak naprawdę każda z osób prezentowała swój własny indywidualny styl. Brianowi rola Króla Małp nie za bardzo odpowiadała. Przyznał we wcześniejszej rozmowie, że tak naprawdę sztuką jest oddanie samego siebie w swoim tańcu. Po czym dodał smutno, że on swojej osobowości w nim nie za bardzo nie wyraża.
   Janika była dobra, nie była jednak doskonała. Wyłącznie momentami była żywym przejawem kobiecej perfekcji. Te momenty jednak wystarczały.
   Dla Shina był to jeden z najważniejszych momentów w roku. Ustawił swój cały sprzęt fotograficzny składający się z trzech aparatów i dwóch kamer. Zamienił się w demona. Obracał się z taką zabójczą prędkością, że ludzie go obserwujący przestawali oddychać.. Po czym oczywiście bezbłędnie wychodził w linii prostej celując płonącymi kulami w niebo. G siedział nieporuszony. Spokojny jak zawsze. Shin po pięciu przypaleniach nie dawał za wygraną. Jego całe dłonie jak i twarz były osmolone od ognia. Ma w zwyczaju celować sobie ogniem prosto w twarz odchylając głowę minimalnie to w prawo to w lewo. Wygląda jakby naprawdę walczył.
   G nadal pozostawał nieporuszony. Skomentował tylko: „Come on Shin! It can be always more and more clean!”. No tak. Doskonałość.
   Nagi Matt przebiegł za drzewami. Chwila rozluźnienia.

  W pewnej chwili G wkroczył na scenę.
  Jak Boga kocham.. było to jedno z najbardziej metafizycznych doświadczeń w moim życiu. Do tej chwili nie mogę w to uwierzyć.. ale każdy jego ruch był IDEALNY. Po prostu nie mógł być lepszy. G oddychał pełnią swojego człowieczeństwa. Każdy ruch był w pełni opanowany i wynikał bezpośrednio z harmonii jego umysłu.
  Nie wyobrażam sobie, po prostu wiem, że nie istnieje na świecie osoba lepsza od niego. To niemożliwe. Jest najlepszym tancerzem fireshowa na świecie.
  W tej chwili gdy G stał nieporuszony w świetle płomieni mając cały Wszechświat pod swoim władaniem zrozumiałam już kim w tej całej szajce jest Nick. Nick jest od brudnej roboty, od dobrej reklamy, od rozbawiania ludzi. Jest wyłącznie pupilkiem G’a.
  Tak naprawdę nie zależało mu – G – na popisie. Wiedział, że jest najlepszy.
  Ludzie chcieli jednak jeszcze więcej. To też ktoś z publiki zawołał: „No dobra G! Kwadraty!”. Jak to na Boga przystało.. mając w rękach dwa łańcuchy G malował w powietrzu dwa poruszające się.. kwadraty.

  Nie chodziło o fireshowa. Chodziło o to, że jest to możliwe. Perfekcja jest osiągalna.
  W tym momencie wiedziałam już, że wszystko łącznie z Mojżeszem rozdzielającym wody morza Czerwonego jest możliwe. Możliwe możliwe.


    nic nam nie zostało.
    Bawić się, bawić i siać perfekcję do upadłego albo siedzieć pod drzewem….

  Denerwowała mnie jednak ta ciągła gonitwa. Gonitwa o władzę. Każdy chce się umieć sprzedać. I jeśli inni chcą cię w tym naśladować, bo umiesz to sprzedać to masz władzę. Proste zasady świata.

  Na zakończenie wieczora mój umysł znowu przybrał formę „O”. Odkryłam znowu, że tak naprawdę gonitwa do nikąd nas nie prowadzi. Do niczego nowego. Jeden wielki okrąąąąg…
  To też postanowiłam nie rozpraszać się niczym, po prostu oddychać. Tym bardziej nie rozpraszać się gonitwą za byciem kimś w świecie fireshowa, którą widziałam tej nocy w cierpiących oczach Shina. Spokój umysłu to najcenniejszy skarb.
  Nie spałam całą noc chłonąc intensywność pulsującego świata. Planowałam wymknąć się niepostrzeżenie o poranku.

  Wzeszło słońce..
  Wędrując z plecakiem przed siebie dojrzałam zasypiającego nad swoją poranną kawą mistrza jogi Alistera..
  Gdy wdrapywałam się pod górkę.. ktoś zawołał mnie wesoło. Król małp dobiegł do mnie w podskokach aby się pożegnać.. wolałam zostać nieporuszona.
  Na podjeździe stał Adrian z którym rozmawialiśmy wcześniej o czystości umysłu. Zapytał tylko dokąd zmierzam. Zabrzmiało to jak koan..
   Tajlandia, Malezja, Korea, Polska…
   nie wiem.
   Bez większego znaczenia.
   Jego oczy się roześmiały. Wiedziałam, że zrozumiał.
   - Good luck.
   -I don’t need good luck.


   Czekałam na lotnisku na Bali.. Panie policjantki dumnie kroczyły w pełnej autoprezentacji po lotnisku czując się kimś. Są jednak przydupasami w biurze u szefa. Biały zmęczony życiem Amerykanin udał się do Bali aby ludzie go trochę popodziwiali.. Jedna wielka przepychania.. ciągła walka o swoją wartość w stadzie. Nigdy się nie kończy. A i tak nie oznacza nic.. zawsze jest ktoś wyżej od nas. I tylko możesz brykać próbując pokazać, że coś tutaj znaczysz

  
  Gdy usiadłam w zamglonej kanciapie dla palaczy w oddali od wszystkich, ujrzałam biednego indonezyjskiego sprzątacza siedzącego dokładnie tak jak ja na ziemi tylko, że za szybą.. Niczym tak naprawdę się nie różniliśmy.
  Im no one special. So you are.
  Nie chciało mi się pisać. Nie jestem nikim innym od tych wszystkich ludzi w okół. Tak pięknych. I dlaczego miałabym krzyczeć im swoją historię.

 I’m tired.
 Don’t show me… I won’t show. Doesn’t matter at all.

 .
 ..
 …
    BREATH