środa, 2 marca 2011

Lara Przedszkolanka




   Oli wraca do Europy. Przesłał mi więc listę prac dostępnych w biurze pośredniczącym z którego korzystał do tej pory. Zadzwoniłam od razu. Wolę być zrąbana jak szmata po ciężkim dniu harówy niż siedzieć zdołowana na chacie bez możliwości ruchu. Kasa się kończy i trzeba coś wymyślić.
    Przyjęli mnie od razu. Zaczynam od jutra.
    Przedszkole ma cztery piętra i na każdym z nich znajdują się dzieciaki w innym wieku. Od czterolatków po siedmiolatki. Nauczanie też ma swoje tury. Rano wędruję po klasach z radiem pod pachą, książeczką z piosenką, zestawem do nauki i zabawy w słówka zrobionym przez nauczycieli. Kolorki, jedzenie, zawody, ubrania, sporty.. Każda klasa to 20min. Ląduję o 9tej w przedszkolu i biegam po klasach od 9 40 do 12 20 bez przerwy na toaletę czy łyk wody. W każdej klasie robię coś podobnego. Pioseneczkę na dzień dobry, przypomnienie słówek, zadanie na tablicy i grę, żeby dzieciaki się rozerwały i czegoś jednak nauczyły. Powtarzam to osiem razy. Ten maraton jest najbardziej męczący.
      Po obiadowej przerwie są specjalne klasy dla dzieciaków chcących się uczyć angielskiego. Każda klasa to 25minut. Znowu cztery klasy. A po nich dwie klasy spoza przedszkola. Podstawówka. Te już po 50min. Kończę przed 17stą.
     Brzmi strasznie ale mam sporo zabawy. Wszystko zależy od podejścia i myślę, że tak naprawdę można mieć uciechę z każdej czynności, którą się wykonuje. Słowo uciecha w sumie mi nie pasuje. Najbardziej odpowiednie sformułowanie które używam tutaj na co dzień to „enjoying”. Faktycznie gdybym była poważnym zarozumialcem byłaby to pewnego rodzaju tortura. Ale te dzieci są ludźmi. Bardzo fajnymi ludźmi. Z różną psychiką i potrzebami.
     Najfajniejsze jest to, że dzieciaki nie boją się kochać. Podbiegają do mnie krzycząc „Laaara Teacher!!!” i wtulając się mocno w mój nauczycielski sweterek. Jedna dziewczynka o imieniu Annie napisała do mnie list obklejając go masą słodkich naklejeczek. Podczas przerwy obiadowej dzieciaki konkurują o to przy którym stole usiądę. I pokazują mi swoje metalowe miseczki na ryż z różowymi przykrywkami w stylu Barbie. Albo zaciekawione przyglądają mi się głupio śmiejąc. Prawie każda dziewczynka chce mnie potrzymać za rękę. Chłopaki w sumie też i to może nawet bardziej. Dosyć szybko nauczyłam się ich angielskich imion. I część dzieciaków została moimi ulubionymi.
      Annie to dziewczynka ze starszej klasy, która napisała do mnie list. Juliet tak jak inne dzieciaki przygotowuje się do ich przedstawienia, które będzie miało miejsce za 2tygodnie. Biega z kolorowymi wachlarzami i chce żeby jej pokazywać tricki, które nauczyłam się na naszym polskim fireshole. Mickey Mouse to słodki chłopaczek, totalnie roześmiany i głupkowaty. Ludzie wokół pozwalają mu na wszystko ze względu na jego niewinną słodycz, wydaje się więc być jeszcze głupszy niż w rzeczywistości. Zazwyczaj muszę go dosłownie usadzić na krześle, żeby tam siedział. Jest jedna gruba Emy, która bardzo chce być lubiana. I rozbrajający swoją wiedzą Uri z odstającymi uszami. W wieku 6lat potrafi do mnie gadać. I to nawet sensownie. Kocham go za to. Mam mieszane uczucia odnośnie Sam’a. Ten dzieciak tutaj rządzi i zawsze musi pokazać innym jaki jest szalony. Zarazem ma w sobie masę energii, którą mogę fajnie wykorzystać. No i się we mnie zakochał. Nie mogę zapomnieć o Josephie, który patrzy na mnie swoimi przelęknionymi oczami pełnymi dziwnych pokrętnych emocji. I Karl, który będzie bez wątpienia artystą jeśli tylko nie da sobie włożyć żadnych bzdur do głowy przez to sfrustrowane społeczeństwo.. Karl nie interesuje się angielskim. Tylko rysowaniem dinozaurów i robotów. Nawet gdy ma numerować obrazki to rysuje. I rysuje wszęęęędzie.. Jedno dziecko chciałabym adoptować. Daniela. Powala mnie z nóg. Na początku prawie go nie zauważałam.. siedzi sobie taki, zamyślony. Jak się chce to się bawi i szaleje z innymi, a jak nie to zajmuje się sobą. Jest wolny i w odróżnieniu od innych dzieci robiących to co się od nich wymaga lub to czego się nauczyły i głupio skopiowały od innych.. ten dzieciak jest autentyczny. Nie gada głupot po to aby inne dzieci miały go za równego gościa. Jest po prostu sobą. I to w wieku 6lat.

    Koreańskie przedszkole różni się od polskiej przechowalni dla dzieci którą pamiętam za czasów swojego dzieciaka. Te dzieci robią totalnie wszystko. Jak możecie wytłumaczyć to, że w wieku 5lat uczą się nie tylko pisać, rysować i liczyć, ale również mają lekcje gotowania, gry na pianinie czy nawet robienia na drutach? Wiedzą co to kosmos i znają planety, uczą się przestrzennego myślenia , mają prawdziwe podstawy rysunku. Przedstawienie do którego się przygotowują to nie tylko jeden głupi taniec. To przedstawienie z całą choreografią i kostiumami, podczas którego dzieciaki nie tylko tańczą ale i grają muzykę na różnego typu bębnach, przeszkadzajkach czy nawet mini gitarach. Nic dziwnego, że koreańscy są tacy wszechstronni.

 
  Dzieciaki widzą wszystko. Dziurę w spodniach, krzywe zęby (bo one jako obywatele kraju wysokorozwiniętego takowych nie mają..), gacie na wierzchu gdy siedzę z nimi na stołówce.. Nie robi mi to. Czasami tylko padam od jazgotu. Żeby utrzymać ich uwagę moduluję głos na wszystkie możliwe sposoby. Lubię to, ale tak czy inaczej prowadzi to do nieuchronnej utraty głosu.
 Wiem, że z czasem nauczę się jak wydatkować rozsądnie energię i pozostawać aktywnym bez padania na ryj po porannym maratonie z 5latkami.


  Dzień drugi.
  Dzisiaj - drugiego dnia – miałam rozryczaną dziewczynkę, dzieciaka z krwotokiem z nosa i jednego panoszącego się szczyna.

   Faktycznie prawa biologii działają. Gdy krzyknę: „Kto dzisiaj jest czerwony?” to dzieciaczki rzucąją się pokazując mi swoje skarpetki, koszulki, spodenki czy nawet gacie tylko po to aby zostać zauważone. Przy okazji wrzeszczą jak oszalałe nazwy kolorków rozrywając mi głowę.
  Najbardziej podoba mi się zasada „No Taekwondo in the class”. I to jak 6latek podnosi w wyprostowanym apchagu nogę do góry i trzyma ją dumnie prezentując dzisiejszy kolor swojej skarpetki. Tak czy inaczej zapomninam czasami, że uczę w koreańskim przedszkolu i jestem dla nich kosmitą z niebieskimi oczami. Co chwilę patrzą mi w oczy.  Albo ciągnął za dready pytając czy są prawdziwe. Szczególnie na to pytanie znam trzy wersje odpowiedzi po koreańsku.


  Osiem godzin czy cztery godziny.. nie robi mi to większej różnicy. Padam już po czterech.
 Dzisiaj była lekcja gotowania. Robiliśmy razem kanapeczki, a moją misją było wydawanie im komend.. „Now take the cheese. Put it on the ham”… „Put cucumber on the top of the sandwich”. Wydaje się mało męczące ale jak dzieciaków jest ponad setka, a ty musisz się upewnić, że każde wie co to serek albo, że potrafi go otworzyć swoimi niezdarnymi paluchami…
  W przerwie przeszłam się do lasu. W sumie do „lasu”, bo to Korea przecież.
  Na samym szczycie znajdowały się oczywiście przyrządy do ćwiczeń dla kochających ruch koreańskich babcinek. I dużo ścieżek pomiędzy drzewami. Niebieskie niebo. Słońce. Powietrze. Brak wrzasków. Za takie chwile kocha się życie.



   Dzień czwarty.
    Doszłam do wniosku, że motywacją do pracy jest odwalanie w wolnym czasie. Gdy się nie wkłada specjalnie wysiłku w nic - czyli nie pracuje - to świrowanie brzydnie, a człowiek staje się flakiem bez siły przebicia. A gdy nie ma akcji świrowania to człowiek usycha. Pozostaje tylko utrzymanie balansu pomiędzy.
    Pierwszego dnia gdy jechałam prawie przejęta do pracy (a może bardziej starałam się przybrać pozę odpowiedzialności hmm..) czekałam na przystanku na autobus podrygując sobie to w lewo to w prawo. Dwa metry ode mnie stał koreaniec w rozciągniętym tshircie i uśmiechał się do mnie szeroko. Zagadałam go oczywiście.
   Kilka łamanych angielsko-koreańskich słówek i umówiliśmy się na nocną przejażdżkę nad ocean za dwa dni. No i ta noc właśnie nadeszła.
   Musicie wiedzieć jedno. Prowincja Korei jest niesamowicie brzydka. Brzydsza chyba niż sam Seul. Jednak gdy tylko mój nowy znajomy podjechał swoim sportowym wozem z podwójnym szyberdachem i dobrym sprzętem nagłośniającym, wiedziałam, że ta noc nie będzie wcale taka brzydka.
   Załadowałam się razem z Esrą oczywiście. Jego kumpel mówił już 50-100 słów po angielsku. Mkneliśmy przez noc, a ja załadowałam na USB kilka folderów transów, minimali i Rammsteina.
Oczywiście w dalszym ciągu nie umiem prowadzić i myślę, że się nie nauczę dopóki nie kupię swojej własnej bestii.
   Jednak pokusa była większa niż obawa o własne umiejętności toteż chłopaki dały mi prowadzić. Przyspieszenie fajne, hamulec super czuły. Czasami skakaliśmy na spowalniaczach. No i czasami ścinałam zakręty. To akurat mi wychodzi. Chłopaki nie były złe. Raczej były totalnie przerażone. Wznosili modły o nierozbicie się na pierwszym lepszym drzewie.
   Wróciliśmy z przejażdżki około 3ciej w nocy. O dziwo powędrowanie nad ranem do pracy po szalonej nocy wcale nie okazało się Armageddonem. Dzieciaki zdążyły już do mnie przywyknąć, więc nie szalały tak bardzo.  Żeby przykuć ich uwagę wymyśliłam, że pogramy w Twistera. I tak miały się uczyć kolorków.
   Stanęłam w pozycji sędziego gotowego do rozstrzygnięcia pojedynku. Podniosłam bojowo nogę w powietrze tłumacząc im, że na komendę „leg” mają być gotowi. Nie powiem, dzieciaki łyknęły łatwo wyzwanie. Zresztą 6latkom wszystko można sprzedać jako ekscytujące i ważne.. Nawet to, że kropeczki za aktywność na tablicy mają jakiekolwiek znaczenie.
   Co prawda dziecięce układy mafijne widać na pierwszy rzut oka. Tym bardziej jak gramy w Twistera.




   Dzień w Kindargartenie po nocy spędzonej z Tengiem był chyba najbardziej psychodelicznym dniem. A zarazem takim w którym odnalazłam spokój umysłu.
   Wywaliłam Tenga do chaty około piątej, więc zostały mi niespełna trzy godziny snu. W dodatku trzy godziny snu po dniu w którym wróciłam do domu po 14godzinach. O dziwo po poruszających mocno momentach mój umysł się uspokoił. Wreszcie dostał tego czego chce. Czuje się żywy. Nie wdrożony w obowiązki. Żyje wyzwaniem i intensywnością bieżących przeżyć. Spełniony.
   W przedszkolu czułam się więc doskonale rozluźniona. Uśmiechnięta. Mniej zaspana i rozmarudzona niż po przespanej bezproduktywnie 8godzinnej nocy.
   Tej nocy zanurzyłam się zupełnie w umysł Teng’a. Nie umiem sobie tego odmówić, nawet jeśli wiąże się to z przywiązaniem i nieodzownym cierpieniem. Jest to jedno z najsilniejszych i najbardziej wzruszających doświadczeń jakie mogę  sobie zaserwować w życiu. Bycie blisko i czucie drugiej osoby całym sobą. A żeby poczuć kogoś całą sobą muszę również być zupełnie sobą. Bez żadnej asekuracji, bez żadnych gierek. Obupólne :$($$ dotykanie jądra człowieczeństwa. Patrzenie w lustro. Kochanie i przyjmowanie miłości. A jako dodatkowy element czyniący ten rytuał jeszcze mocniejszym.. zawsze wybieram pokręcone osoby. Kryjące się i z pozoru niedostępne. Teng jest jednym z najcięższych przypadków z jakim miałam do czynienia tak blisko. Rozmawialiśmy przez prawie całą noc. Jego światem jest muzyka i to co dzieje się w danej chwili. Jest jednym z najlepszych DJ w Korei. W momencie gdy zaczyna patrzeć w głąb siebie rozpoczyna się dla niego piekło. Gdy starał mi się to wyjaśnić użył sformułowania, że jest to tak jakby wkraczał w ciemną jaskinię z której zupełnie nie ma wyjścia. Po prostu nie ma. Leczył się kilka lat. Schizofrenia, ciężka depresja.. nie potrafi zasnąć. Nawet po kilku dniach. Zawsze musi chemicznie usypiać swój umysł. Nie wiem doprawdy jakim cudem, ale wiem co on musi czuć, gdy całe życie jest dla niego snem. Gdy nie jesteś w stanie przejąć się niczym. A jedyne co mu zostaje to bycie tu i teraz. Odrzuca umysł produkujący tyle cierpienia.
  Piękna chwila, a zarazem nie wiem ile mogę w to brnąć. Na ile poradzę sobie ze swoimi emocjami spotykając się z aż tak ogromnym nieprzejęciem i na ile on rzeczywiście mi na to pozwoli. Kocham go jednak takiego jaki jest. Ludzie są tacy piękni.
   Co prawda mój umysł był też dzisiaj zmęczony. W dalszym ciągu czuł umysł Teng’a.
 Przemieszczając się pomiędzy klasami wydawało mi się, że wrzaski „Lara Teacher” ze swoją nieokiełznaną siłą zaraz mnie zmiażdżą.
   Jeden dzieciaczek – Sam - wyznał mi dzisiaj miłość: Lara Teacher I love you! Jest największym Armandem z całej grupy. Wyrośnie na niezłego zarywacza. Jeszcze inny – Karl artysta - narysował ludzika z cyckami i ochoczo mi go pokazał komentując, że to ja. Cycki miałam większe niż nogi. Roześmiałam się. Co w tym złego.
  Podczas zajęć poprosiłam jednego chłopca aby podał koledze długopis. On na to niespodziewanie odpowiedział: „To nie mój kolega”. Pokłóciły się chłopaki? O co chodzi? Na moje pytanie dlaczego usłyszałam dosyć dziwną odpowiedź.. „Ja mam 7lat, a on ma 6”. Bezwzględna hierarchia. W koreańskim przedszkolu panują koreańskie zasady.


  Kilka dni przerwy z okazji Nowego Roku Księżycowego zleciały niesamowicie szybko.
  Wypustoszałe ulice, gdzieniegdzie tylko otwarte sklepy zamiast przerażać perspektywą nudy dały niesamowite ukojenie. Rodzinki można było spotkać tylko spacerujące gdzieniegdzie po lesie czy wydające swoją kasę w pobliskich centrach handlowych.
Nas też tam można było znaleźć. Plus oczywiście gdzieś w Seulu z załogą tworząc kolejne psyloty o których też możecie przeczytać…
  Pomimo tego, że poszłam ładnie spać przed 2gą..  nie przywitałam nowego dnia pełnią sił.
  Tak po prostu nie miałam siły iść do roboty. Powłóczyłam się leniwie na przystanek prawie spóźniając się na autobus.
  Chyba jednak nie wyleżałam do końca przeziębienia. Ciężko śpiewa się z zawalonym gardłem „If you happy and you know  it..” gromadce rozentuzjowanych skaczących wszędzie dzieciaczków.
   Po weekendzie została mi jedna trwała pamiątka. Moje nowe ubrania. Nareszcie czuję, że wyglądam jak ja. Zakryłam tylko dziary i kolczyki i powędrowałam odważnie w swoich spodniach z final fantasy i podartej kamizelce. Niech się trochę przedszkolanki wyluzują.. co będę udawać,  że moją osobowość wyrażają grzeczne sweterki?
   To samo z prowadzeniem lekcji.. Na początku podchodziłam do tego zza dużym przejęciem. Gdy jest się przejętym człowiek się spina, tworzy sztywne - mniej sztywne plany i przegapia okazję na płynięcie bieżąco z sytuacją.
    Pracowało mi się genialnie. Chyba taką samą miałam radochę z odgadywania słówek na tablicy jak dzieciaki. Wytyczyliśmy sobie misję i podeszliśmy do niej z dużą zajawką.
    Bo nauka nie może być martwa przecież.



    No i przyszedł dzień przeprowadzki do Seulu. Do naszego ukochanego Hongdae.
   Nawet wędrując ze stacji metra do miejsca Shaumy poczułam się jak w domu. Mijam moje ulubione miejsce z kurczakami, sklepy z masą odważnych, różnych ubrań. Dokładnie naprzeciwko studia Shaumy znajduje się dobre piercing studio, a tuż obok niego knajpka wyjęta rodem z Matrixa. Znajduje się w nim duuuże długie na ponad 3metry podwyższenie z materacem i barierkami, czyli moje wymarzone łóżko z masą poduch. I co ciekawe tą knajpę prowadzi nikt inny tylko Izraelczyk ;)

   Spałam znowu 3godziny.. nie wiedziałam ile czasu zajmie mi dotarcie do Suwonu. Zielona wewnętrzna linia metra, przesiadka na linię wylatującą poza miasto.. Dodatkowa przesiadka na miejscu..
   Wylądowałam godzinę przed czasem. Przynajmniej nauczyłam się zgrzewać plastiki z rysuneczkami. Co prawda nad ranem stanowiło to ogromne wyzwanie, więc oprócz tego, że krzywizna rzucała się dosyć mocno w oczy to rozgrzana folia przykleiła mi się do środka maszyny za cholerę nie dając się wyciągnąć.
    Dzieciaki były tylko trochę nieznośne.
    Na popołudniowych zajęciach kiedy to pracujemy z książeczkami, podszedł do mnie 7letni Daniel i rzucił textem: „Lara! My head!”. Stwierdziłam, że jak boli to mu przejdzie. A on na to: „No no!.. Lara… Too many things in my head..”. Totalnie wprawił mnie w osłupienie. I został moim ulubionym dzieciakiem.
    Jak ja żałuję, że mój koreański jest taki ubogi. To dopiero byłaby jazda. Mogłabym się z nimi normalnie porozumiewać i mieć pewność, że rozumieją więcej niż połowę z tego co do nich mówię.


  ‘Today is.. GAMEDAY!!!’
   Na początku nie protestowałam tylko dałam sobie rozerwać głowę. Ich szaleństwo było przeurocze. Graliśmy w Krzesła. Dzieciaki latały, wrzeszczały, śmiały się i tarzały po ziemii.
Robiliśmy sobie razem zdjęcia. Takie w koreańskim stylu z wyciągniętymi w V paluchami.
Pytałam się ich o różne rzeczy. Takie to było naturalne, szczęśliwe.. bez żadnej ściemy.
 W sumie nawet nie staram się naprawiać ich robocich mózgów. Po prostu nie programuję ich bardziej..
   Ciekawe jest to, że gdy otwieramy książki i próbuję z nich wyciągnąć jakieś sensowne odpowiedzi z bani to spotykam się tylko z pójściem na łatwiznę. Mnie też tego uczyli. Jeśli jest pytanie dlaczego autor napisał tą historyjkę to wcale się nad tym nie zastanawia. Raczej przepisuje się jeden bzdurny akapit z tekstu powyżej bez żadnego zrozumienia.
   Gdy raz się zapytali co narysować odpowiedziałam tylko ‘Something strange’. A nie kolejną laurkę.
 W sumie nie potrafię nauczyć się sztucznej powagi. Siadam na stole. Śmieję się do nich. Tylko w momencie gdy któreś przegnie – przykładowo.. przegra jakąś grę i pojawiają się w nim niezdrowe emocje – to wtedy moja wojownicza osobowość daje o sobie znać i staję się nieugięta. Patrzysz takiemu delikwentowi w oczy i widzisz jak zaczyna robić w gacie. Od razu spokój.
   Dzisiaj miałam bójkę na lekcji. Jeden dzieciak zaczął okładać drugiego pięściami. Jednak to ten drugi okładany wyraźnie go sprowokował. Bardziej płakał ten co bił. Rozdzieliłam je, jednak rozhisteryzowany dzieciak nie mógł się uspokoić. Jego honor ucierpiał i za wszelką cenę chciał udowodnić wszystkim, że jednak ma coś do powiedzenia w tej sprawie.




 Piątek. Podobno po raz trzeci miał to być mój ostatni dzień tutaj.
 Nie jestem śpiąca, nie jestem zmęczona. Jestem po prostu nieżywa. Całkowity brak energii pozwala mi tylko na chwilowe wyrwania się z marazmu.
 Ok. Jestem chora. Śpię przeciętnie 5 godzin na dobę po czym spędzam dwie godziny w zapakowanej po brzegi metalowej puszce zwanej metrem aby dotrzeć do Suwonu. I cały dzień aż do 17 w przedszkolu gdzie żeby ogarnąć sytuację potrzebuję więcej energii niż podczas całonocnej imprezy czy podczas zbiorów kukurydzy na polu… Tak czy inaczej cieszę się, że są szczęśliwi.
 Oczywiście potem od razu biegnę na trening. Próbuję wyciągnąć te intensywne 2-3 godziny aby zapakować się z powrotem do metalowej puszki  i wylądować koło północy w domu.
 To co jest ciekawe to to, że w wolnych chwilach na kanapie w przedszkolu czy też w metalowej puszce ściśnięta jak sardynka.. wcale nie słucham relaksującej muzyki. Raczej bojowej rąbaniny resetującej skutecznie mój umysł.
 Nie brzmi to jak dreamlife. Jednak zastanawiam się czy moja historia tutaj została już zakończona.
 Niektórzy nazwaliby to ucieczką od normalnego życia. Dla mnie jednak jest to bardziej wyzwanie. Ogromne wyzwanie zwane wolnością.
  
Mój lekko pokręcony wczesnym porankiem umysł wysłał dość bezpośredni tekst do Moona. Jako odpowiedź dostałam coś napisane tak pokrętną angielszczyzną.. na temat karmy, braku przywiązań i dobrego życia, które czeka go w Indiach. I podsumowujące zdanie: „It’s the last call.. Let’s talk on email.” Byłam pewna, że jednak zdecydował się na Indie.
 Dotknęło mnie to mocno. Poczucie, że wspaniała osoba opuszcza. Poczułam to co niektórzy muszą czuć przeze mnie. Ukłucie w sercu i miłość do ludzi.
  Czasami zamykam oczy i widzę ponownie miejsca, które coraz bardziej chcę nazwać „swoimi”. Tułaczka po świecie leczy ze wszystkich uprzedzeń.


  Sam dzisiaj przegiął. Siedział znowu z Peterem i nakręcali się wzajemnie. Na moje pytanie co robi wzruszył ramionami. Nie chcieli otworzyć książek. Przykucnełam przy nim i spojrzałam poważnie w oczy nakazując otworzyć książkę. A ten do mnie z paluchem, że mam spierdalać – on tu rządzi.
   So-so Sam jest szefem tutejszej mafii. Ma we władaniu całe przedszkole. Co prawda jest jeden o wiele większy świr, który ma dopiero 4latka, ale jak podrośnie to na bank wyleci z tego przedszkola. 4lata i wszystko gdzieś. Robi to co chce robić i czemu ma się czymś przejmować? Gdy wszyscy ochoczo stają w kółeczku aby zaśpiewać angielską pioseneczkę – ten siedzi na środku na ziemi. I nie wstanie jak mu się nie chce. Tylko się uśmiecha. I albo zużyjesz całą energię aby okiełznać jednego takiego delikwenta, albo zostawisz go po prostu w spokoju i zajmiesz się grupą.



  Zaśpiewać pioseneczkę, powymyślać grę w kolorki i zwierzątka...
  No ale nie z 9latkami.
  Najgorsza grupa.
  Gruby zarozumiały Gilbert, który zawsze krzyczy „Me first!” i donosi na inne dzieciaki, że gadają na lekcji po koreańsku. Wydaje mu się, że skoro jest taki wspaniały, to wszystko mu się należy. Jak próbuję ukrócić jego panowanie wydziera się wniebogłosy „WHY!!!!???”. Szczerze nie lubię tego dzieciaka.
  Jest jeszcze Michael. Tego dnia inny nauczyciel angielskiego (Koreańczyk mieszkający 8lat w USA) doniósł mi, że rodzice skarżą się na oglądanie filmów na lekcji. Ja tam nie widzę w tym nic złego.. dzieciaki słuchają, pytają się co to znaczy. Sensowniejsze niż automatyczne wypełnianie luk w zdaniach w książce. Tak czy inaczej powiedziałam im, że filmu dzisiaj nie będzie, bo ich rodzicom się to nie podoba. Michael powiedziała, że jej rodzicom  wcale nie. Na moje zdziwienie dzieciaki odpowiedziały chórkiem, że mama Michael jest w Niebie. Poszła tam wczoraj. Spojrzałam na dziewczynkę. Trochę smutna, ale totalnie nieświadoma tego co to właściwie oznacza. Że oznacza to, że w wieku 9lat nie zobaczy nigdy więcej swojej mamy.

   Lubię koreański system komunikacji. Nigdy nie patrzę na elektroniczny rozkład  jazdy autobusów, który wyświetla na bieżąco ich położenie z zamontowanych GPSów. Przyjeżdżają zawsze co 10, 15min. A jak już przyjadą to ludzie wskakują przez otwarte drzwi do środka. Nawet gdy autobus jest już w biegu. To jeden z elementów w których widać, że jest to Azja. Rozwinięta, ale w dalszym ciągu Azja. Tak samo jak brak koszy na śmieci na ulicach czy koreańskie mini-łazienki, które zamiast pryszniców mają wysoko zamontowany kran plus dziurę w podłodze.
   Obczaiłam bezpośredni autobus dnia trzeciego. Trochę szkoda. Lubię jeździć ich tanimi azjatyckimi taxówkami. Dzisiejszy taxówkarz był niesamowitym człowiekiem. Co prawda prawie każdy wypytuje mnie skąd jestem, co tutaj robię i jak mi się podoba. Ten jednak był magicznie urokliwy.



   Nadszedł dzień ostatni..
   Jako człowiek lubiący taplać się w różnych wymyślnych emocjach nawet mi to odpowiadało.
   Przypomniało mi się jak graliśmy w krzesła, robiliśmy sobie zdjęcia moim telefonem w „korean style”, a ja opowiadałam im różne dziwne historie. Od najstarszych dwóch dziewczynek dostałam plastikowy żółty pierścionek. Wręczyły mi go z hasełkiem, że oznacza to „couple”. Odpisałam też na list do Annie. Dzieciaki rzuciły się z zaciekawieniem, żeby go przeczytać. A ja ucieszyłam się na myśl o tym, że takie chwile z przedszkola się pamięta.
   Poczułam nawet chwilę smutku, że nie zobaczę już więcej Karla rysującego ludzika z cyckami, który na moje pytanie co to jest odpowiada, że Lara teacher. Ani genialnego Daniel’a, który jest tak spostrzegawczy i wrażliwy. I nie przejmuje się tym co robią inni. Ma swój świat. Tak samo jak Karl, który zamiast kreślić angielskie literki rysuje dinozaury z tyłu zeszytu. Czy mały Joseph psychopata z wystraszonymi oczkami. No i oczywiście So-so Sam z którym miałam niejedną utarczkę.
   Ostatniego dnia zapanowała anarchia. Dlatego, że ja siadałam na stole, na dowidzenia wszystkie dzieciaki usiadły. Daniel nawet na nim leżał i słodko chrapał.
   Ms Han – właścicielka przedszkola – zdziwiła się, że potraktowałam swoją pracę tak poważnie. Nie w sensie sztucznej powagi rodzącej niepotrzebny stres i wysiłek.. ale w sensie, że naprawdę włożyłam w to swoje serducho. Byłam również na przedstawieniu „swoich” dzieci. Moich moich. Było to niesamowite doświadczenie. Rodziców rozpierała duma na widok swoich uciech skaczących po scenie w strojach supermana czy grających na gitarkach. To co czułam ja to niesamowity sięgający czasów pierwotnych emocjonalny trójkąt. Rodzice zawierzają nauczycielom swoje dzieci. To od nich dzieci się uczą. I myślę, że ucząc je kochają je jak swoje.
  Wracając z ostatniego dnia w przedszkolu i słuchając żywiołowej polskiej muzyki napisałam jedno podsumowujące słowo w swoim notatniku.. „Freedome”. Na myśl, że coś się kończy zawsze pojawia się pustka prosząca o wypełnienie nowymi wyzwaniami. Krajobraz Korei był koszmarny.. Pora zwiewać ze świata robotów. Zza budynków dojrzałam jedną dziwnie znajomą powiewającą flagę. Dam sobie głowę uciąć, że to była polska flaga. Lub ewentualnie odwrócona polska flaga - flaga Indonezji.

 tara tam pam paaaam…