środa, 13 października 2010

Hitchhiking trip part II


   Cały dzień relaksu.. Dobra, już 19sta. Pora ruszyć na drogę ;)
  Do bramy kampusa odprowadził nas Mingu – koreański kumepl Esry. Ciekawe, że zawsze jak wyruszamy napotkani ludzie nie mogą wyjsc ze zdziwienia, że jak to? Przecież to niebezpieczne i niemożliwe w Korei. .  Pomimo lekkiego napięcia zanim sobie człowiek przypomni o co chodzi.. wiemy, że ma to sens ;)
   Nie zauważyłyśmy kiedy za nami zatrzymał się kierowca, stanął za naszymi plecami i spytał gdzie jedziemy. Oni wszyscy tak bardzo się martwią! Jak można przekazać im, że wszystko jest w porządku, po prostu żyjemy i jedziemy przed siebie? Styrany młody pan w garniturku wracający o 20 z pracy w biurze.. Spotyka dwóch ludzi opowiadających mu o tym, że jesteśmy wolni i dajemy się poniesc życiu? I wszystko jest ze sobą tak powiązane, że układa się w jedną przejrzystą całość.
  Zrozumiał, że to możliwe. Dobrze gadał po angielsku więc opowiedziałam mu o moim zdziwieniu współczesną Koreą, tym jak wszystko zapierdala.. Ta, zrozumiał to doskonale stwierdzając, że przez ostatnie sto lat zapomnieli o czyms.. Zgubili swojego ducha gdzies po drodze. Opowiedziałam mu o koreańskiej szkole Zen.. on zszokowany powiedział, ze wlasnie zanim nas spotkał wysłuchał audycji w radiu na temat Seung Sahn'a – człowieka, który przyniósł Zen do… Polski. Naprawdę wywarło to na nim wrażenie.  Zaczął używać takich słów jak  „the real truth” i podziękował za niesamowitą podróż, która przypomniała mu o czyms ważnym.

  Wyszlysmy z auta rozbrojone.. Esra tylko wrzesneła w ciemną noc: „Ahahahaa! It’s starting again!!!”  Magic ;) Universe is laughting.
   Kolejny kierowca był tak zwariowany jak typowy wspólnotowy Koreańczyk oszalały z niepokoju o nas. Zadzwonił do swojego 8letniego syna, żebyśmy sobie pogadali po angielsku (w komie dojrzałam jego zdjęcie w kimonku, więc pochwaliłam, że ćwiczy taekwondo ;). Potem telefon do kumpla.. potem gumy do żucia, wino z bagażnika, poszedł kupić nam dwie kawy.. kurde, w Korei bardzo niegrzeczne jest odmawiać starszym ich pomocy. Jak chcą zapłacić to koniec, nie ma dyskusji. Nalegał na autobus, powiedziałyśmy nie. Nasz biedny koreański musi się doszkolić ;p Wysiadł z nami z auta iii.. Zaczął dosłownie GONIĆ samochody. My stanęłyśmy ładnie z boku machając, a on dosłownie rzucał się pod każdy nadjeżdżający samochód próbując go zatrzymać jakby walczył o życie. Nie rozumiał, że „We will be fine”, musiał koniecznie znaleźć dla nas kierowcę. Aż nam się głupio zrobiło, bo przecież o to nam chodzi, że NIE MAMY ŻADNEGO PROBLEMU i dlatego własnie podróżujemy! :) A wszyscy ludzie w okół robią z tego duuuży problem ;) (no chyba, że załapią trochę klimatu od nas ;)
   Pan koreański kierowca dorwał ciężarówkę, wrzucił nas do srodka. W sumie było nam trochę głupio, bo nie wiedziałyśmy czy on chce z nami naprawdę jechać czy po prostu został zgwałcony przez naszego poprzedniego kierowcę.
   Podzieliłysmy się kawą i z podręcznikiem „survival In Korean” próbowałyśmy swoich ubogich koreańskich sił ;) Nie znalazłam odpowiedniego zwrotu więc siedząc z laptopem na kolanach powiedziałam mu: „I’m writting a novel” ;) .. podręczniki dla obcokrajowców bywają niepraktyczne ;)
  Wylądowałysmy na kolejnym Hyugeso (Rest point) w srodku nocy zastając otwartą kanciapę z panem sprzedającym koreańskie disco polo. Przykleiłysmy się do ekraniku próbując naśladować koreańskie karaoke „imniiiiiiiidaaa…” „yoo yee yooo saraaan saaran…” ;)
  Pan sprzedawca też zasługuje na trochę rozrywki podczas tych samotnych nocy na parkingu..
  I tutaj spotkałyśmy na swojej drodze Hyong So. Jechał w odwiedziny do swojej rodziny na południe, chociaż jak większość Koreańczyków mieszkał w Seoulu. Ciężko opisać ten klimat… mkniemy przez noc wsłuchując się w koreański pop i zaczynamy czuć czym tak naprawdę żyje Korea. Zresztą sami możecie się przekonać ;) www.youtube.com/watch?v=BrR_gaatQoM. Podczas moich obserwacji koreańczyków to co mnie urzekło to.. ich niesamowita delikatność w ruchach.. Nasz kierowca gdy tylko zmieniał stację w radiu, chwytał za kierownicę, sięgał po komórkę czy drapał się po policzku.. robił to z taką niewyobrażalną GRACJĄ, uważnością, że oszalałam. . Jakby przemawiał przez niego jeden wielki spokój duszy. Przy mojej ciągłej życiowej gonitwie i walce zdawał się być ostoją harmonii, opieki i czułości.  Prawdziwym dowodem na to, że można się kiedys zatrzymać.
   Hyong So nadłożył drogi i zatrzymał się przy naszym Cultural Center gdzie odbywał się Music World Festival. Aktualnie nie odbywało się nic oprócz przesiadywania na krzesełkach kilku ochroniarzy.. Obeszłysmy budynek w okół i ponieważ nie chciało nam się szukać kolejnej sauny do spania (oczywiście 24h) czy wędrować do baru w poszukiwaniu chętnych do przygarnięcia nas Koreańczyków.. Rozłożyłysmy się w ogrodzie naprzeciwko głównego wejścia. W sumie nie było to w ogóle perfidne,  bo miejsce było ładnie osłonięte od ciekawskich oczu, a  w tym kraju nie kojarzy się to ze społecznymi wyrzutkami ;) Ile razy idąc główną ulicą spotykałysmy się z widokiem śpiących napitych ludzi, którzy polegli na swojej drodze do domu..

  Dzień następny.
 Słoneczko, leniwa obserwacja przechodniów z klimatyczną muzyczką w uszach i czekanie aż Esra się zbudzi.. Nie miałyśmy pojęcia o tym co się dzieje ciekawego za dnia w Ulsan więc postanowiłyśmy odnaleźć tzw. Centrum miasta. Pierwszy napotkany człowiek spytał się czy jesteśmy artystami którzy przyjechali grać na tym festiwalu? Widocznie granica pomiędzy artystami a błąkającymi się swirami jest nieznaczna ;)
  Spędziłysmy prawie dwie godziny na głównej ulicy miasta próbując znaleźć kogos kto znałby na tyle angielski aby zrozumiał co znaczy „Touristic Information Center”. Nawet Panowie w białych mundurkach za biurkami Samsunga nie za bardzo rozumieli co znaczą te trzy proste słowa ;)
  Wsiadłysmy do autobusu i pojechałyśmy we wskazaną stronę z nadzieją, że znajdziemy się w centrum miasta. Ulica się skończyła, a za nią nic tylko bloki..
  Wsiadłysmy do drugiego autobusu i pojechałyśmy z powrotem..  Jadąc w pierwszą stronę zauważyłyśmy jakies większe centrum handlowe z przyklejonym do niego czyms jak Diabelski Młyn z Parku Rozrywki.
  Ku naszemu zdziwieniu w sąsiedztwie zamkniętego jeszcze hipermarketu znajdowała się główna stacja Autobusowa co było jednoznaczne ze stoiskiem z mapkami. Rozłożyłysmy się z mapkami i ze sniadaniem na chodniku w sąsiedztwie leniwie stukającego w moktak mnicha i żebrającej pani. Jedyne co wydało się nam w miarę interesujące to Muzeum Wielorybów :D
  Ulsan jest obrzydliwym przemysłowym miastem reklamującycm się jako tętniąca życiem stolica technologii. Tak naprawdę nie było żadnego centrum.  Poczułam ogromną tęsknotę za europejskimi starówkami, gdzie po prostu toczy się życie. Siedzisz na ulicy, rozmawiasz, grasz muzykę, oddychasz, żyjesz i jestes w tym razem z innymi ludźmi. A tutaj tylko wysokie wieżowce, brudne ulice i wyrzucona na smieci (nieobsikana – co to to nie! To Korea! Nie Polska ;p) stara kanapa.
  Zaczeły się poszukiwania odpowiedniego przystanku. Prowadził nas koreański chłopak, który mieszkał w Seuolu, więc w sumie miał takie samo pojęcie o istnieniu autobusu co my. Dojrzałąm koreańską nazwę Pajang czy cos takiego na tablicy, jednak chłopak prowadził dalej.. w tąąą.. i w taaamtąąą..
   Po tej całej gmatwaninie i poszukiwaniach znalazłyśmy się nad morzem.
Zarówno ja jak i Esra mieszkamy nad morzem w naszych krajach,  to też poczułyśmy zajebistą ulgę gdy mogłyśmy nawdychać się wreszcie morskiej energii. Rozłożyłysmy się na drewnianych ławeczkach w słońcu i drzemałyśmy aż do momentu gdy przybyła cała kolonia skaczących dzieciaków pod przewodnictwem dwóch katolickich zakonnic. Na dzień dobry pani zakonnica zaserwowała nam dwie kawy. Dzieciaki latały jak szalone. Skakały z murków turlając się po drewnianej podłodze.  Były przy tym tak oszalało szczęsliwe, że od razu ubzdurało mi się.. a czemu by nie? Próbowałysmy swoich sił w skakaniu i innych le parkourach. Dzieciaki były lepsze ;) Tak to jest gdy człowiek uwierzy, że jest stary i zacznie się zastanawiać czy ubezpieczenie zdrowotne w tym kraju na pewno pokryje wszelkie koszty.
   Wtargnełysmy do muzeum z plecaczkami. Wieloryby są ogroooomne.. Oczywiście tam były tylko szkielety plus cała masa zdjęc, rysuneczków kopulujących wielorybów,  sprzętów do wyciskania tłuszczu z wieloryba gdy w końcu się już go złapie i wszystkich innych dziwactw..
  Hej kurde. Przez podróżowanie nabieram pewnego rodzaju etycznego dysonansu. Bo kim są kurde ludzie jeśli są w stanie zjesć wszystko co się rusza lub nawet niekoniecznie?
   Muzea są zazwyczaj nudne, to też po ewakuacji upatrzyłam wzgórze z jednym pięknym drzewkiem na szczycie. Miejsce wyglądało magicznie. Chciałam się tam znaleźć.
   Droga na wzgórze prowadziła przez podwórka kafejek, sklepów i przemysłowych warsztatów.. Pierwszy krok i przypomniało mi się, że pomimo super rozwoju technologicznego dalej jest to Azja. Jedno wielkie wysypisko smieci obrośnięte krzaczorami. Przy każdym kroku wpadało się pomiędzy plastikowe butelki, a w niebo wbijała się cała chmara tych szybkich zabójczych koreańskich komarów..  Po kilkunastu krokach znalazłyśmy się w otoczeniu prawdziwej miejsko- roślinnej dżungli, gdzie na drzewach wisiały ogromne zielono-żółto-czarne 7cm pająki. W dodatku ich sieci były również żółte. I grube jak nitki.
  Na szczycie faktycznie było drzewo, ale minuta postoju oznaczała pięć ugryzień na twarzy.
Na drogę powrotną wybrałyśmy ścieżkę idaca łagodnie w okół wzniesień.  Pola i lasek były prawdziwym laskiem i polami. Posrodku niczego znajdował się duży placyk z ustawionymi przyrządami do ćwiczeń. Za to bardzo podziwiam tą kulturę. W Polsce dawno już byłoby rozwalone i obsikane.  W sumie bardziej zainteresowała nas opona od traktora.
   Usiadłysmy przed Home Plusem na specjalnie ustawionych ławeczkach dla ludzi którzy od razu chcą zjesc to co kupili. Wcinałysmy tuńczyka w warzywach plus.. keczup.. o tak!
   Wróciłysmy na drewniany bulwar aby zaczepić kogos o autobus. Esra zaczepiła uczennicę w mundurku wołając „hey child!”. I tak poznałyśmy Ashley. Stwierdziła, że ma teraz wolne i z chęcią się z nami przejdzie po miescie w ramach ćwiczenia swojego angielskiego.
   Ashley  skoczyła jeszcze do muzeum. Zaczeło padać, więc ulokowałyśmy się przed ustawionym przy wyjsciu okrętem. Esra grała na swoim tureckim bębenku, a ja wyciągnęłam poiki.
    W Ulsan znajduje się duży park po którym jezdzi smieszny autobusik. Wiatr we włosach i krzyki do idących ulicą słodkich chłopaczków „heeey! Napumandziaaa!”. Znalazłysmy placyk z trampolinami do skakania. Był zamknięty, wlazłyśmy przez ogrodzenie. Chłopaki w wieku ok. 10lat ostro dawały prowokując nas do dalszych prób Le Parkoura ;) Nagle zza płotu doszedł nas komentarz wypowiedziany przez 13latka „hey, ale to dla dzieci! Nie możecie tutaj być”. Chłopak chociaż rozumiał co do siebie gadamy był tak zawstydzony że ciągle się chował to za płotem, to za parasolką. Rozpoczełysmy naszą 4osobową debatę na temat popowej koreańskiej muzyki. Chłopaczek pierwszy raz rozmawiał z obcokrajowcami i jak większość ludzi tutaj – był bardzo zainteresowany swiatem poza Koreą.
   Przyszedł czas na festiwal. Idąc ulicą dziewczyny ciągle spiewały smętną piosenkę „Falling slowly” jakiegos Irisha. Ashley jako typowa romantyczna nastolatka chciała nauczyć się dobrze tej piosenki, żeby zaśpiewać swojemu chłopakowi gdy takiego pozna.
    Zrobiłysmy się na bóstwo w publicznej toalecie i zatopiłyśmy w muzycznym folkorze…
 Pierwszy był zespół z Japonii.. Dziwna mieszanka bluesa z wpadającymi w ucho mantrami. Koles miał na koszulce magic mashroom, to też po koncercie podeszłam go pochwalić za pełen energii występ i za koszulkę oczywiście ;) Usmiechnał się porozumiewawczo i spytał kiedy jest.. mój koncert :D Tak, tak.. granica pomiędzy artystami a dziwnymi włóczącymi się ludzmi.. ;)
    Najbardziej czadu dała ekipa z Pakistanu. Wyli jak oszaleli zapewniając nam maksymalny trans..
 Przemawiał przez nich tak męski, dziki duch, że aż się spociłam.  Ich kobiety mają jednak dobrze ;)
   Ostatni zespół z Nowej Zelandii chociaż na początku zaczął taką komerchą, że aż poszłam spać.. Tak się rozkręcił, że poderwał wszystkich ludzi do skakania. Pierwszy raz widziałam to zjawisko w Korei. Zazwyczaj ludzie siedzą, machają i nagrywają filmiki. A oni skakali i wrzeszczeli ah ;)
Do tego chłopaki zaspiewali Arirang – bardzo starą koreańską piesń o której pochodzeniu nikt nic nie wie, oprócz tego, że istnieją już jej dziesiątki wersji.. Całe przedstawienie zakończyli zejściem ze sceny, pochodem i naprawdę - prawdziwą Sambą ;) caixa, cow bell’e i surda…
  Nie zgadniecie kto mnie znalazł w tłumie.. Koleżaneczka Polka – Eliza Biała. Po tym szaleństwie wszyscy już byli jedną wielką rodziną. Wliczając w to całą ekipę czarnych dreadziarzy.
  Jednak my zostałyśmy zaproszone już na nocleg do domu Ashley, więc zarządziłyśmy częsciową ewakuację. Przy budce z tureckim żarciem, gdzie jak zawsze Esra wywalczyła po znajomościach specjalne zniżki.. poznałyśmy dwóch pierwszych, wolnych Koreańczyków.
   W Korei obowiązuje służba wojskowa. Chłopaki mając 20kilka lat idą do wojska na dwa lata. Po skończeniu służby nie zawsze chcą wracać od razu na uczelnie, tak więc podróżują..
  Jeden z nich o pseudonimie Cultural Nomad wtargnął w tłum w momencie spiewania Arirangu. To był dopiero widok. Koles z typowo tramperskim (podróżniczym) oprzyrządowaniem i oklejonym flagami plecakiem. Drugi nazywał się „Lucky 7” po koreańsku.
  Chłopaki mają fantazję to też postanowili przejść z buta całą Koreę zarzekając się, że za tydzień, dwa przyjdą i do nas. Mam nadzieję, że poznacie ich bliżej podczas naszej wyprawy do demilitari zone, czyli granicy z Koreą Północną..
  Cała rodzina Ashley spała ładnie na swoich naziemnych łóżeczkach.
 Padłysmy.


  Nad ranem mama ashley obudziła nas sniadaniem z Mc Donalda. Wiedzą jak dogodzić obcokrajowcom ;) Zjem wszystko tylko nie ryż.
  Jak każdy zajęty nastolatek Ashley powinna już o 9tej być na próbie swojego hip hopowego zespołu (druga miłosc Koreańczyków wliczając jeszcze pop). God damn it! Przecież była niedziela!
  Dostałysmy jej zdjęcie i  gorące zaproszenie do ponownej wizyty..
  Na zewnatrz było.. ponad 20 stopni.
  I cała plątanina autostrad przed nami.
  Aby dostać się na nią ładnie nadłożyłyśmy drogi. Pojechałysmy w przeciwnym kierunku do Busan. Starsi państwo z młodszą córką nie za bardzo rozumieli po angielsku więc wystawili nas w dosyć dziwnym miejscu.. Przy dworcu autobusowym. Jednak nie było to aż takie bezmyślne z ich strony. Ta droga wpadała później w krajówkę. Taxówkarze mieli niezłą polewę z nas: „gdzie wasze miniówki?! Jak wy chcecie tego stopa łapać?!”. Pomimo szczerych chęci kierowców nie było im za bardzo po drodze..  Zawsze gdy stoimy na stopa na obrzeżach miasta zatrzymuje się każda nadjeżdzajaca taxówka, a uwierzcie mi.. jest ich tutaj od zajebania. To też większość czasu spędzamy na machaniu „aniooo!! Anio!” (no no !) zamiast faktycznym łapaniu stopa.
  
Tym razem podjechał taxówkarz z którym rozmawiałyśmy wczesniej. Miał klienta, ale zgarnął nas do srodka obiecując że postara się nas wyrzucić przy autostradzie. Młoda panienka siedząca z tyłu ze mną i Esrą nie miała nic przeciwko. Dziwny kraj.
   Na wjezdzie na autostradę zatrzymał się młody, piekielnie przystojny chłopak. I oczywiście piekielnie zapracowany. Wysłuchał naszych historii z ogromną fascynacją i podziwem. Jechał do swojej dziewczyny do Yangsan oddalonego o jakies 30km od Busan. Co jednak nie przeszkodziło mu aby wziąć na nas namiary. W jego oczach również było widać tęsknotę..  Po dwóch dniach dostałam od niego wiadomość na facebook’u:

   thank you for showing your zealness to me .

i felt so many things after meeting you laides .
actually at that time , i exhausted whole my life .
endless working, studying for survive push me into tough .

after meeting you ,truly, there is no change in my life. same study , work, stress ,,,,, however , from bottom of my heart , my attitude to my life is change better steadly .

it was most greatest time i experience.
thank you.”

I w takich momentach naprawdę widzę sens podróżowania..
Esra ma urodziny dzisiaj! Zjadłysmy porządny urodzinowy obiad zaczepiając przy okazji grupkę osmiu kolesi siedzących przy stoliku obok („Heeey! Może to czerwone to jednak pomidorówka?!”). Okazało się, że są aktorami z Seoulu i wracali własnie ze swojego performensu na Busan International Film Festival. Mega zakręceni, wspaniali ludzie.. Co ciekawe kojarzyli Polszę dzięki metodzie Grotowskiego, która tak mocno jest wsiąknięta w moją hippisowską polską przeszłość ;)
Chłopaki chociaż z tego samego swiata – nie mieli miejsca w aucie. Wyczyscilysmy wiec z Esrą łapki w ultrafiolecie i zaległysmy na fotelach do masażu. Taak.. na stacjach benzynowych jest wszystko i za 2,50 można doznać 10minutowej rozkoszy.
  Udało się nam złapać kierowcę przejeżdżającego przez Suwon.
  Było miło nie powiem.
 
 I o to happy news:
      JOON IS COMING!!!  ;)
                         DMZ comes soon!