wtorek, 5 października 2010

The Universe is laughing at us. Hitchiking through Korea.

Własnie wróciłysmy z naszej podrozy..

 Ostatni dzień i zdanie sobie sprawy, ze powrot do stacjonarności będzie niczym obudzenie się z zajebistego snu i spojrzenie prosto w scianę.

 Doczłapałysmy sie do kampusu i przez kilka godzin chcialo mi sie plakac. 

 I to nie o to chodzi, że jest tutaj źle czy niewygodnie (noo.. może troche wieziennie z tymi szarymi korytarzami i nazwiskami na drzwiach ;p) ale o to, że podróż jest prawdziwym życiem. Kiedy wychodzisz na ulicę bez planu, jestes totalnie wolny, nie nosisz zadnych platykietek ani balastu, masz tylko szeroko otwarte oczy i dajesz się poniesc życiu..
 (a w dodatku jak to powiedział mój ulubiony profesor James Lewis, którego zaraz poznanie: 'ooh my God!  In Korea I can go everywhere, do everything and they all gonna help me!' ;)
  I to jest życie.
  Just jump into it.



  Podczas tej podróży jak to mawiałysmy z Esrą.. The Universe is laughing at us. on every step :)

 .. i spróbuję to teraz opisać..


   dzień 1.

 Pierwszego dnia zbieranie się szło mozolnie. Jakos ciezko bylo mi uwierzyc znowu w wolnosc i podroz.. Autobus z Suwonu człapał się w korkach chiusoku.. W Korei jest to specjalny czas swiat kiedy wszystkie spoleczne kontakty zanikaja, a ludzie zamykają się w swoich domkach aby skupic sie calkowicie na rodzince. Wiec kazdy odradzal nam podroz w tym szalonym okresie.. :)
  Umowilam sie z Michaelem na skrzypce w Seulu.
  Fajnie znaleźć kogos kto pokaże to do czego dochodzenie samemu w domu zajmowało godziny.. ;)

  Wyladowalam spozniona w Seuolu o jakies dwie godziny.. Brak koreanskiego telefonu.. zatłoczone ulice i co teraz hmm.. jak zagubiony bohater  w filmie.
 Jednak nie można zapomniec ze jest się w Korei :) Pierwsza zaczepiona osoba na ulicy uzycza telefony z wyraźnym  ‘no problem’ (urok kolektywistycznych kultur:P)
  W 5min zjawił się Michael, który rzucając luźno textem, że własnie siedzi w herbaciarni ze starszymi panami i może mam ochote dołączyć?

  Ceremonia Picia Herbaty.

 Przywitało nas kilku starszych panów. Jeden koreańczyk oprócz tego, że gadał wysmienicie po angielsku rzucal polskimi texcikami za sprawą Esperanto. Esperanto jest dosyć popularne albo takie odnoszę bynajmniej wrażenie ;) Nie jest on pierwszą osobą którą spotkałam, a zna Polskę przez Zamenhoffa.

 Mistrzem Ceremoni był pan w łososiowej koszuli w plastikowych klapkach i skarpetkach z palcami. W sumie nie tak sobie to wyobrażałam to z zewnątrz. Wygladali jak normalni wyluzowani ludzie.
  Jednak to nie przeszkadzało.. Ci starsi panowie byli tak staranni w kazdym ruchu, w kazdym gescie, tak niewyobrazalnie uwazni i swiadomi kazdej chwili.. To aż wisiało w powietrzu.

 Nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo mi tego brakowało i w jak wielkiej nierównowadze się znalazłam. Studenckie szalenie ma swoje uroki, ale człowiek staje się nieuważny i obojętny. A gdy znajdzie się w okolicznościach w ktorych każdy gest ma znaczenie, a zycie jest jedna wielka celebracja.. wszystko nabiera duuużego sensu :)

 To co ci panowie właściwie wyprawiali?

Ustawili szereg małych szklanych filiżaneczek na drewnianym podwyższeniu. Pierwsza rundka herbaty służy wyłącznie do rozgrzania filiżanek i oczyszczenia ich z potencjalnych zanieczyszczeń, które mogłyby wpłynąć na smak . Po wylaniu pierwszej porcji rozlewa się wywar jednym ciurkiem jadąc równo po wszystkich kubeczkach. Każdy gosc dostaje filiżankę na chińskim spodku.
Zanim napije się herbaty należy wczuć się w aromat, barwę.. bardzo przypomina to degustację wina.
Czarna herbata o kolorze ‘pig liver’.
Następnie 12letni (!) Pu-erh.
Siedzielismy tak w skupionym zapomnieniu 3godziny rozmawiając po prostu o herbacie.. rodzajach, czasie zbiorów, o tym, że to wcale nie takie koreańskie bo pochodzi z Chin .. Dopóki nie skończyła się dana herbata w dzbanku mistrz ceremonii nalewał każdemu z osobna do jego filiżanki. Gdy tak nalewał każda osoba pukała kolejno dwoma palcami w blat wymawiając koreańską formułkę w stylu „shim shin”. Gdy skończyła się kolejka miszczu zbierał szczypcami filiżanki i wkładał do wrzątku wymieniając zastawę.
Co się działo z tą niewypitą herbatą? Na tym podwyższeniu był niezły artystyczny syf :)
W centrum stały dwie figurki świniaków nazywane pieszczotliwie „herbacianymi przyjaciółmi”. Można im było ofiarować swoją herbatę.
Potem była kolej na dziką herbatę na której produkcję mają pozwolenie tylko nieliczne plemiona żyjące w górach..
  I na moją ukochaną jasminową przy czym okazało się że.. jest to taka najgorszej jakości ;) Do dobrej zielonej herbaty nie trzeba dodawać aromatu.  
  Poprosili Michaela żeby zagrał cos na skrzypcach.. W takim otoczeniu brzmiało jeszcze bardziej wyjątkowo .. Następnie zagrała dziewczyna na tradycyjnym chinskim instrumencie Erhu (co oznacza po prostu „two strings”). To było nieźle klimatem z Hero..  Pierwsza piosenka o kobiecie falling in love, druga o kobiecie separated from her lover..
To co urzekło mnie najbardziej to mała roslinna kuleczka która wrzucili do szklanki wody.. W kilka sekund rozkwitła zmieniając się w okazały kwiat Jasminu. O ja pierdolę. To dopiero celebracja.

 Ciekawe czy jedzenie hamburgera też można celebrować? ;)

 Jako meeting point rozpoczynający naszą podróż z Esrą wybrałyśmy nasze magiczne miejsce bebniarskie w parku w Hong dae.
 Mielismy trochę czasu więc pograliśmy z Michaelem na skrzypcach.. potem szlajaliśmy się po okolicy naturalnie wkraczając na przyjacielską scieżkę. Nawet strzeliliśmy sobie foto pod jakas wystawa z napisem „True friends”, smieszne to było. Tak zupełnie szczerze i od serca.. 
Krąg bebniarzy jak zawsze dawał czadu. I meeega trans :D
Zaczepił nas chłopak o imieniu Ko opowiadając o bębniarskim festiwalu w przyszłą sobotę. Widzialysmy plakaty wczesniej, ale nasz koreański cos nie podziałał ;) Duża radosć z faktu, że ktos z sam siebie przyniósł nam ulotke z angielskim tłumaczeniem. Festiwal przyszedł do nas.
Wśród bębniarzy zjawiły się dwie nowe twarze braci, którzy zaciągneli nas w odwiedziny do Backpacker Family. Okazało się, że jest to cos w rodzaju hostelu (też mi backpackersowanie ;p) oblepionego na scianach listami od szalonych podróżników ;p Nawet jeden narysował mapkę 'Seoul Taekwondo Tour Program', a inny zostawił zdjęcie swojego jednoosobowego flashmob'a w Seulskim metrze, a też kurcze planowałysmy z Esrą to zrobić! Co prawda koles był przemyslny i wsrod przysypiajacych na siedzonkach koreanczykow rozstawił się na podlodze z posciela ;) No co. Przecież wszyscy i tak spia.
 Pijemy to całe Soju (słabe to słabe.. ;) ) i nagle zjawia się dziewczyna przedstawiająca się jako Ewa from Poland. Wow. Gadka szmatka (która była naprawdę fascynująca zwracając uwagę na to, że wreszcie z łatwoscia mogłam wyrazić słowami to co łazi mi po łbie ;p) i okazuje się, że jest to laska.. z tego samego grantu naukowego. Nawet wiedziała z której uczelni muszę być ;) Aa.. jest nas dosłownie 12scie osob w całej Korei, dziewczyna mieszka w Busan na drugim końcu kraju i tak o to nagle spotykamy się w Seulu (wpadła tutaj na 3dni pozwiedzać) w małym mieszkanku w 10mln miescie. No ładnie.
 Bracia okazali się niebywale przyjacielscy i dowiadując sie o naszych podróżniczych planach podarowali nam komórkę :) No bo jak można podróżować bez?
 Zbliżała się 4ta w nocy więc postanowiłysmy odnaleźć Michael'a grającego gdzies z ekipą na ulicy.
Chłopaki robiły niezły szoł. Dużo dobrych muzyków, jazzmanów, solistów.. Tylko, że cholera własnie solistów. Każdy dobijał się o swoje 5min przez co panował dosyć duży chaos ;)
 Spędziłysmy noc u Michaela. Esra spała na podłodze, a my leżelismy blisko siebie rozmawiając całą noc. Kontakt był samoistny. To tak jak za dnia z tą herbatą.. samo z siebie, naturalnie przepełnione było mocnym znaczeniem. Czułam się totalnie na chaju. Tak bardzo mi tego brakowało.. bliskosci i totalnego porozumienia kiedy granica miedzy ludzmi się zaciera..

dzień 2.

 Po dniu zapierdalającym z taką intensywnoscia oczywiscie wstałysmy pozno.. W dodatku lało, a mnie zalała kolejna fala żółtych niedoleczonych glutów z wymęczenia.
 Obudziłam się szczęsliwa. Czułam, że chcę zostać. Znowu udziela mi się obraz życia rodem z obrazków Kriszny. Tańczyć, dzielić się z ludźmi i być po prostu tą jedną chwilą. Enjoy. Sharing. Bez planów, tylko trans ponad wszystkim.. I wreszcie dzielenie się z kim, bycie bycie bycie razem..
 Ruszyłysmy dupy.
 Lało.
 Zapaliłam fajkę na mokrej ulicy.
 Michael z nami nie poszedł.

 I znowu pytanie o sens iscia przed siebie..
 Nie uszlysmy nawet kilometra od chaty Michael'a w stronę Hong dae gdy naszą uwagę przykuły zdjęcia w dużym formacie przywieszone na scianie jakiegos rozwalonego budynku. Przystanelysmy próbując się domyslić o co może chodzić i niespodziewanie głos ze srodka zawołał do nas: "Yes, this is squat! Welcome!".
 Ocipiałysmy na kilka minut. Jak to możliwe, że szukamy squotu przez kilka tygodni wypytując wszystkich w okół, a tutaj nagle squot sam nas woła.
  W sumie nie zawołał nas squot, ale dope. Jak się okazało jest to koles ostro działający, jeden z najbardziej znanych koreańskich anarchistów, aktywistów. Triban (tak się nazywał squot) znajdował się przy głównej ulicy otoczony ogromnymi drapaczami chmur.. Historię ma taką, że znajdowała się w nim kiedys restauracja, która spokojnie funkcjonowała sobie w otoczeniu podobnych knajpek, sklepów, warsztatów, domów.. Jednak kapitalizm napierdala do przodu, ziemia drożeje i wszystko poznikało. Triban stoi przy głównej ulicy w pustym placku po zmiecionych w okół budynkach. Własciciele nie mieli dużo do gadania. Ma tu powstać kolejny symbol potęgi, a nie tam jakies miejsce życia normalnych ludzi. Wypierdalać ;p
  Kontakt z dopem zapowiadał się obiecująco.. dużo się tutaj dzieje.
  Dostałysmy od niego i od jeszcze jednego chłopaka, który zajmuje się dokumentowaniem na bieżąco tego co się dzieje z mieszkańcami podobnych miejsc (fuck, te koreanskie imiona mi nie wchodzą do głowy ;p) namiary na Binjip czyli.. Empty House ;) i to nie był akurat wcale squot ;p
  Narysowano nam mapkę i ruszyłysmy..
  Znalazłysmy sie w ciemnej stacji metra. Za dnia odbywały się tu jakies targi, bo wszedzie w okół stały puste stoiska obklejone balonami.. Efekt był upiorny.. niczym wesołe miasteczko z horroru.. Ruchome schody prowadziły dalej.. 70 stopniowe ogromne ruchome schody.. Przecinające się piętra z tymi wyjebanymi ogromnymi schodami.. Ciemno.. A na szczycie niczym wielki ołtarz wyrąbane mozaiki ze kolorowego szkła podswietlone oczojebnym swiatlem. (Szkło i swiatlo. Proste, a zajebisty efekt.) Uau. Jak taka swiatynia modernizmu. Nie wiem czemu odnioslam wrazenie, że w Polsce dawno by to obsikali i rozwalili..

 Lało dalej.. Ciemno, robią się potoki na ulicach..
Mijamy sklepik z koreańską ceramiką, oczywiscie otwarty (ci ludzie chyba nigdy nie spią) po czym poczułam znajomy kadzidełkowy zapach, a nasze oczy powędrowały w stronę swięcacej na żółto tablicy z napisem 'Verdic Cultural Center'. W srodku przywitał nas wesoły koles w hipi koszuli ostro zafixowany na punkcie Kriszny. Spytałam sie go czy wie może gdzie jest Empty House co zabrzmiało dosc komicznie po angielsku. Ponieważ lało wysłuchałysmy całej krisznowej filozofii.. nie ma to jak streszczenie religii w 15min ;) Spodobała mi się bardzo ich pokora, to jak potrafią służyć innym i to jak bardzo są nieprzywiązani do tej całej pogoni za posiadaniem. Mają to w dupie, siedzą sobie i spiewają. Ale z drugiej strony wkurzyło mnie to co mnie wkurza we wszystkich religiach. Nie rozumiem jak tacy wspaniali ludzie mogą się umartwiać oddając całą kontrolę i wyższosć jakiemus wyimaginowanemu obrazowi na zewnątrz zamiast cholera znaleźć ją w sobie. Kill the fucken Budda! Swietojebliwosc i dogmatyzm to owijanie w bawełnę i zwalanie odpowiedzialnosci gdzies na zewnatrz grrah ;p Oni też są zajebistymi krisznami.
 Tak czy inaczej każde miejsce w które ludzie pakują energię i uważnosc jest magiczne i ma pauera. Tamto też miało. 
 Binjip (Empty House) okazał się być blisko. Na wejsciu stały szklane drzwi z prostym rysunkiem z matowego szkła przedstawiającym azjatycką wioskę. Zczaiłam koncepcję. Znowu szkło i swiatło. Gdy padało przez te drzwi wewnątrz budynku na scianie rozgrywał się niesamowity teatr cieni :)
 Koncepcja Empty House okazuje się być prosta. Ktos tam podpisał umowę, ale nikt nie jest włascicielem.. Każdy mieszkający tam dłużej czy to kilka lat, czy krócej bo kilka dni.. Jest gosciem. Ludzie przychodzą i odchodzą, nie ma szefa. Otwarta chata.
 Usiadłysmy na ziemii.. i jakos.. gadka się nie kleiła :/
 Poczułam się zmęczona i bezsensu. Zawsze jak nie mam energii wszystko wydaje się być bezsensu. To takie normalne? Czy tylko ludzie żyjący akcją tak mają? Poszłysmy z Esrą na dach.. Też nie była w najlepszym nastroju, bo kończyła się jej kasa i marudziła, że ciężko znaleźć pracę..
 Zeszłysmy na dół.. wyciągnełysmy kołderki na drewnianej podłodze (spanie na ziemii oo tak.. azjaci wiedzą co dobre ;) i przysiadłysmy do kompa.. Esra wybuchneła smiechem. Własnie jej przyjaciel wysłał jej ofertę pracy z podpisem, że na bank się jej przyda ;p Jakos w poczuciu bezsensu człowieka ciężko zadziwić, więc dalej sobie w nim tkwiłam.. aż do momentu jak z książki leżącej na stole wypadła ulotka wystawy "URBAN EXCERPTS: Meditation on the Overlooked". Oszalałam. Meditation on the Overlook, Urban.. Medytacja nad przestrzenią. Jakbym chciała sprzedać sobie urbanistykę zanim się tym zajarałam to na bank użyłabym tych samych słów. I ten zajebisty misz masz kolorków.
 Dodatkowo znalazłysmy też mapę sciezek rowerowych w okół Seoulu.. Ruch i działanie zawsze ozdrawiają ;)

 dzień 3.

 Nasi współ-goscie okazali się ekoludkami.. Pierwsze w pełni wegetariańskie sniadanie jakie widziałam w Korei ;p Oprócz lisci sezamu dorwałam jakies brazowe plastry czegos z nieregularnymi dziurami o tak zajebistym smaku i tak sycace, że wydało mi się być najlepszą i najkonkretniejszą rzeczą jaką w życiu jadłam. Spytałam ich co to.. I haa.. nie zgadniecie.. Bulwa lotosu :) Taaaa.. wpierdalają lotos ;p
Już czaję dlaczego ta roslina jest uważana za swieta ;) Na dachu Binjip'u ziomy hodowały dwa lotosy.. Rosną sobie nad taflą wody z korzonkami w błotku.. Na bank chcę przywieźć do polski kilka sadzonek. Co prawda uprawa jest raczej trudna, nie wiem jak tam w Polsce takie Lotosy będą sobie rosnąć ;p A rosnie to cos dwa lata :) Co najwyzej z lisci mozna parzyc herbatę..
 Siedzielismy sobie na dachu (ale nie takim stromym, z braku miejsca koreanczycy maja tam tarasy ;p), a dokladniej na fajnie sklecionym podwyzszeniu, w otoczeniu monocykla, ogromnego zapasu Kolumbijskiej kawy wraz z maszyną do mielenia i innych ciekawych urządzeń..
Esra wypytywała ich o ostatnią Ecotopię.. 
Zaprosili nas na fajną akcję. Aktualnie w Korei jest to dosyć gorąca sprawa, bo dwie partie polityczne kłócą się o to czy regulować brzeg rzeki Han czy nie. Brzmi banalnie, ale wjeżdzają z buldożerami, obklejają betonem i wywalają farmerów. Konserwatysci chcą kontolować bieg rzekę.
 Tak czy inaczej co tydzień można się udać na imprezę na prowincję, popić z farmerami integrując się, dowiedzieć się to i owo, a następnego dnia rano pomóc im w pracy na farmie :) Dobre doswiadczenie..

 Spaaaaać..
 ciąg dalszy nastąpi. 
 I zdjęcia powrzucam, żeby za nudno nie było ;)