środa, 10 listopada 2010

DMZ - Demilitary Zone.


   Korea północna. Państwo, którego chyba nie jestem w stanie pojąć swoim wychowanym na zachodzie umysłem.
   Na początku myślałam ok.. nie mają komórek, Internetu, a ich szef jest psycholem.
 Teraz jednak myslę, że ci ludzie w większosci wierzą w to, że żyją w najlepszym miejscu na Ziemi, a ich drogi przywódzca jest bogiem, któremu to zawdzięczają. Różnica pomiędzy ludźmi, którzy szczerze dziękują mu za wybawienie i każdy gest dobroci który ich spotyka, a tymi którzy dziękują, bo nie mają innego wyboru jeśli nie chcą zginąć poprzez zesłanie do obozów koncentracyjnych - jest niewidoczna.
  2-3 mln ludzi umarło z głodu, co stanowi 10% populacji!! A ponieważ są najbardziej odizolowany krajem na swiecie – nie zgodzili się na przyjęcie pomocy humanitarnej z zewnątrz.
  Co dopiero mówić o sprzęcie medycznym..
  Chociaż na armie mają kasę. Czwarta co do wielkości armia na swiecie plus broń nuklearna której myslę, że nie zawahają się użyć ze swoim dogmatyzmem w głowach.
  Propaganda jednak działa. Monumentalne obeliski, 6pasmowe puste autostrady, bo nie ma aut..
  Prawie jedyne książki w księgarniach są autorstwa Kim Dżong Il’a lub jego syna Kim Dżong II drugiego. To samo telewizja. Programy o życiu wspaniałego przywódzcy. W szkole podstawowej dzieci zamiast uczyć się o historii czy kulturze – uczą się anegdotek z życia przywódzcy stanowiące o jego męstwie.
  Po ulicach biegają „Rządowi Opiekunowie”, którzy swoją funkcją przypominają mi Agentów Smithów z Matrixa. Nie zawahają się wsadzić cię do obozu koncentracyjnego za to, że nie pokłoniłes się przed portretem wodza czy usiadłes tyłkiem na gazecie z jego wizerunkiem (autentycznie!)
  Korea Płn widzi cały swiat jako swoich wrogów. Czy aż tak bardzo dostała po dupie?
  10% kraju umiera z głodu, a swiat nic sobie z tego nie robi.


  Zolnierze siedzą od 50lat w okopach, nieprzerwanie wyczekując ruchów przeciwnika. Dzień i noc. Bez przerwy.
  Tak naprawdę to są trzy granice. Pierwszą można przekroczyć busikiem, aby obejrzeć trochę propagandy dla ciekawskich. Ostatnia to czerwona linia o grubości 2,5km naszprycowana minami, bazami wojskowymi i będąca pod ciągłym nadzorem.
  Życie jednak nic sobie z tego nie robi. Ludzie siedzą nieruchomo, a cały ekosystem tętni życiem.


   Ruszamy!!
   Nasze wolne koreańskie chłopaki dały się namówić.
Wybierając się na wycieczkę do DMZ oczywiście wypada  mieć ze sobą paszport.
Mój paszport leżał już trzy tygodnie w Alien Registration Office.  Wziełam ze sobą resztkę czystych ubrań i wyskoczyłam szybko na ulicę złapać taxówkę. Kierowca nie wiedział co to jest, poprosiłam więc młodych chłopaków  przy budce z kawą o ekspresowe tłumaczenie. W rezultacie dałam cieciowi 6000 wonów, a on dalej nie wiedział gdzie mnie wyrzucić. Wylądowałam w odpowiedniej okolicy, jednak wszystkie ulice w okół są do siebie dosyć podobne.. bloki, krzykliwe reklamy, family markty… i ludzie nie wiedzący o jaki Office pytam..
Na szczęscie zazwyczaj zwracam uwagę na mało istotne pierdoły.. eee ten kowboj z reklamy? Kosmetyczka dla mężczyzn?
   W rezultacie dorwałam urzędasa przed zamknięciem i zostałam legalnym alienem na okres pół roku.
   W drodze powrotnej autobusikiem oglądałam reklamówki puszczane w autobusikowej telewizji. Hmm.. Jednak wszystkie kraje mają cos w sobie z Północnej Korei.. To jaką oni stworzyli piękną wizję ziemi obiecanej wchłonęło mnie dogłębnie. Festiwal.. jeden wielki taniec, dynamiczna muzyka, piękne kolory.. rodzinne spacerki po pięknych parkach z rodzinką, przez typowe wschodnie budyneczki, które tak kocham, a których już tutaj za bardzo nie ma. Tylko, że o dziwo pomiędzy nimi była jedna scena kiedy to starszy mężczyzna w garniturze z lekko podsiwiałymi włosami stoi na krawędzi wieżowca.. Widocznie zmęczony tym biurowym życiem, ciągłą   pracą i gonitwą. A w tle ukazane zapłakane rodziny mówiące „nie zostawiaj nas”. Widocznie to co mówią o wysokich odsetkach samobójstw jest prawdą.

   Stoimy z Esrą na ulicy i krzyczymy do chłopaków, że mają się chować . Wzięli to dosyć dosłownie przykucając za banerem tak że tylko plecaki lekko wystawaly. Kierowcy bali się lub nie potrafili rozmawiać po angielsku. Co jakis czas wołamy więc chłopaków, żeby podeszli pogadali. I w ten komiczny sposób wychodziło nasze małe oszustwo kiedy Joon podbiegał do kierowcy a tamten z nadzieją w głosie zadawał pytanie:  „Mówisz trochę po koreańsku?”.
   Stałysmy na ulicy już jakis czas, więc chłopaki wyszły z ukrycia nas zmienić. Nie to co my, grzecznie stojące z boku i czekające na łaskę. Oni dosłownie zdobywali ulicę. Dziki smiech i dzikie wymachiwanie nie przekonało jednak kierowców więc postanowili użyć koreańskiej metody. „Watch this girls!”
   Joon wybiegł do przodu w podskokach, dobiegł do stojącego na światłach auta i zapukał w szybę kłaniając się uniżenie. Dla mnie było to na skraju nachalnego pogwałcenia ich prywatności, jednak koreańscy kierowcy wykazywali się małą potrzebą eskalacji swojego ego poprzez maskę swojego samochodu, więc nie mieli za bardzo nic przeciwko. Totalnie mnie to zdziwiło, ale oni naprawdę nie mieli nic przeciwko, a im chłopaki były bardziej uniżone tym bardziej kierowcy chcieli nam pomóc. I to nie tylko z racji, że jesteśmy obcokrajowcami – chcieli pomóc innym Koreańczykom! W rezultacie podróżowaliśmy razem w cztery osoby z naszymi dużymi plecakami, nie rozdzielając się ani na chwilę. Nawet gdy miejsca było mało.
  Towarzyszyła nam przyspiewka „Heey Joon.. don’t be afraid” ;) tylko, że tym razem Joon nie był kobietą ;)
 
    Wylądowalismy pod sklepem. Kilku-pasmowa expresówka była pusta. Zaczelismy biegać, gonić się, wrzeszczeć oszaleli w ciemną noc. Bo to takie niesamowite, że w Korei znaleźliśmy pustą drogę, która tej nocy należy wyłącznie do nas.

   Plan na dzisiejszy nocleg: „Let’s find a church!” (Tak, tak.. katolicyzm szerzy się w Korei jak zaraza, a ci biedni azjatyccy ludzie ochoczo porzucają swoje buddyjskie korzenie). Podobno bardzo łatwo będąc podróżnikiem i prawie-katolikiem przekimać się w Korei w kosciele.. Toteż gdy nasze oczka dojrzały taki jeden wystający zza rogu rozpoczęliśmy swój najazd. Kosciol okazał się zabity dechami. I tym lepiej.
  Wdrapalismy się przez dobudówkę do srodka.. Chłopaki się zachwycały, że to taki stary budynek. W sumie nie dziwię im się.. wyrosli pomiedzy kapitalistycznymi drapaczami chmur. Wystarczy dorwać jakies zdjęcia z 70’ lat. Pojedyncze budynki pomiędzy polami. 30, 40lat później i BUUUUM… Betonowe miasto.
  Schody wiją się i wiją do góry, a wszędzie w okół otaczają nas tumany kurzu..
  Ostatni zawijas. Swieże powietrze. Koscielna wieża z niesamowitym widokiem na całą okolicę. Usiedlismy na murku, poleciały rytualne papieroski, a my rozkoszowaliśmy się cenną przestrzenią..

  Wydawało się być za zimno na spanie na zewnątrz, to też zawinełam się z Esrą do spania w tumanach kurzu. Przemarzłysmy jak jasna cholera.
  Nad ranem chłopaki zadowolone zawołały nas z wieżyczki.. Im jakos było cieplej tej nocy ;)

  Imgingang. Miasteczko przy granicy zamienione w turystyczną atrakcję.
Mamy nadzieję załapać trochę klimatu powagi i dotknąć realności, a nie turystycznej szopki.
Kilka monumentów, poustawiane czołgi i samoloty do oglądania, a pomiędzy nimi biegające stada przedszkolaków w kolorowych mundurkach. Fajnie obserwuje się bawiącą z dziećmi przedszkolankę pod samosterowalnymi nowoczesnymi rakietami typu NASA. Nic nie robiące sobie z tego życie i tak trwa dalej. Jak chmary muszek oblepiające własnie nasze spocone ciała.
  Mają nawet sklepik z exportowanymi towarami z Korei Północnej dla ciekawskich turystów. Zadziwiające skąd oni to wytrzasneli? Jakos ciężko uwierzyć mi w ich export.
  Można kupić nawet.. DMZ chocolate..  Co jest naprawdę wkurzające. Biznes można zrobić na wszystkim.
Pan sklepikowy wymachuje 100 wonowym banknotem tłumacząc, że tyle jest wart dzień pracy robotnika w Koreii Północnej.
  W okół jeździ mały Peace Train – kolejka dla zwiedzających. Tóż obok most ochrzczono mianem „Freedome Bridge”. Korea południowa reklamuje się jako ta chcąca pokoju i zjednoczenia.
  Nawet wybudowali stację koleji w razie gdyby Korea Północna zgodziła się na przejazd przez ich terytorium. W końcu nie byliby tacy odcięci od swiata.
  Gdzieniegdzie krzyczą napisy: „The Iron Horse Wants to Run!”
  Nie znoszę wycieczek. Przewodnik gada jakies bzdurki dla pospólstwa, a my z Esrą mamy czas żeby pomalować sobie  paznokcie.

   Próbowałam wypytać Bokmana czy ich służba wojskowa była taka poważna i czy jest w stanie głębiej poczuć to miejsce niż my. Faktycznie. On to rozumiał. Jednak pomimo dwóch lat spędzonych w okopach chętnie fotografował się z nami przy ogromnym banerze DMZ Zone.

  Tak jak na wszystkich wycieczkach szkolnych, dzieciaki szukają innych atrakcji niż te przewidziane w programie. W krótkim czasie obkleiło mnie całe grono koreańskich chłopaczków krzyczących głupie angielskie texciki. Biali byli dla nich większą atrakcją niż ta ciągła wojna bez wojny.

   Czas na relaks- rozłożylismy się na parkingu i zaczęłyśmy skakać do naszego kawałka z tej wyprawy.  I’m on the rooad…  I’m gonna be iron, like a Lion, In Zion! Nagle Joon wyskoczył na dwa metry wybijając  się za ramion Bonkman’a ;)  po czym Bookman próbował zademonstrować swoje taekwondowe umiejętnosci wyniesione z podstawówki ścigając go po parkingu;) Było to zachwycające, że wreszcie mogłyśmy zobaczyć wyluzowanych, wolnych, niekoniecznie pijanych - Koreańczyków w akcji. Po prostu się bawili. I jak to bywa w takich zajebistych momentach stop sam nas złapał i zabrał w dalszą drogę.
 
  Nastepnie zatrzymało się auto z… 4 osobami w srodku. Chłopaki zagadały po koreańsku. „Wsiadajcie wsiadajcie!”. Kierowca z wyglądem 24latka był już po 30sce. Twarz zasłonięta kapturem i niesamowicie unosząca transowa muzyką. Jak mi jej brakowało w Korei! Zaczełam się wypytywać czy są tutaj jakies festiwale? Co to za dj? Dj angielski a festiwali brak. I tak snuliśmy się wolno nad ziemią we mgle w 8 osób w aucie.

   Już od jakich czasów męczyłyśmy chłopaków opowiadaniami o „magic mashroom”. A chłopaki chociaż artyści nigdy o nich nie słyszeli. Jednak byli baaardzo ciekawieni i koniecznie chcieli spróbować nowego źródla inspiracji.
   Mając wolny czas i nic lepszego do roboty rozpoczęłyśmy nasze Magic Mashroom Hunting ze zdjęciem koreańskich grzybków na komórce.
Pomiędzy buszami nie było jednak grzybów, ale za to cała masa militarnych baz. Okopy, schrony, wszystko otoczone plątaniną kabli.  Nad drogą ustawione ogromne kamienne bloki naszprycowane ładunkami wybuchowymi. W razie natarcia wroga zrzucali je na ulicę blokując dojazd do miasta. Wszystko było jednak opustoszałe. Pełniło funkcję „w razie wu”.
  Na szczycie znajdował się stary buddyjski cmentarz, a w dolinie smierdząca nigdy niesprzątanym psim gównem farma.

  Rzeka pięknie swieciła odbitym swiatlem w ciemności.  Pizgało ostro.

  Utknelismy w małej mieścince pod sklepem. 1sza w nocy. Sklepikarz pijany w trzy dupy, ale ciągle na nogach w pracy. Zależało mu aby się z nami zaprzyjaźnić, więc wręczył nam całą paletę 30stu jajek. „Nie nie nie”. Stał tak długo aż wzięliśmy. Stwierdził, że to za mało i doniósł drugie tyle. No fajnie, mamy 60jajek.
  Noo! Ale to takie typowe koreańskie jajka :) Ich magia polega na tym, że są wrzucane na rozżarzone gorące kamienie i tak spreparowane przybierają ciemno-brązowy kolor. Boję się ich.
  Pan pijany zaczął wciskać nam kluczyki do swojego auta „No no no”. Mineła godzina. „Ok”.
Wsiedlismy do jego koreańskiego jeepa z automatyczną skrzynią biegów i zgadnijcie kto był kierowcą :D Co prawda na początku wprawiłam chłopaków w lekki niepokój nie wiedząc jak się ją obsługuje, jednak wyjechaliśmy na prostą.
  Dobra stara amerykańska muzyka i pijany właściciel za plecami uwieszający mi się przez fotel na ramię. To dopiero komedia. Co jakis czas dyskoteka z tyłu na siedzeniach, a ja tutaj dzielnie prowadzę! W końcu spełniło się moje marzenie, żeby pojeździć autem po Korei. Odstawilismy pijanego sklepikarza do domu po dwóch przystankach po drodze i poszliśmy spać do sauny.
  Bokman szorował się 3godziny pod prysznicem (niby robiąc przy okazji pranie, ale on tak ma ;p). Zasnelismy więc sobie.
  Następnego dnia poranne leniwe saunowanie przerywałam co jakis czas oglądaniem koreańskiej dramy i próbami fireshowa.  Dzisiaj miałam występ z Ko.
  Seoul. Korea jest taka malutka, że dotarliśmy po 2godzinach jazdy jednym autem (i to w dodatku takim, który wracał ze slubu). Plus doliczyć 2,3 godziny stania w Seulskich korkach – dotarliśmy lekko spóźnieni.
  Ko wyszedł po nas na stację. W pospiechu wchłonęliśmy jedną solidną porcję Kimbap (koreańskie sushi) i przenieslismy się do jego studia. Naprawdę jest masterem perkusji.
  Ciekawą rzeczą jest to, że jego tata jest również muzykiem i to na czym gra to własnie perkusja. Logicznym wydawałoby się więc, że dziecko się zbuntuje i nie będzie chciało isć w rodzinne slady, jednak jego ojciec nie chciał aby syn był muzykiem i tak o to Ko się nim stał.
  Hongdae jak zawsze tętni życiem. Nie krępowałam się, ale z mojego fireshowa nie jestem dumna.  Założyłam, że skoro oni tego nie znają to mogę robić dużo kółeczek i duży ogień i będzie git. W rzeczy samej proste chwyty działały, aż w pewnym momencie wpadła jedyna ekipa fireshowa w Korei i koles odwalił wyćwiczoną pokazówkę ze wszystkimi bajerami swiata. Tak czy inaczej wiem, że jestem już w Hongdae rozpoznawalna :)
  Ko ma piękną ideę. Jego Uni-Fi band polega na tym, aby łączyć się w graniu z innymi ludźmi. Toteż zaprasza wszelakich artystów do tworzenia jednego big performensu. Była z nami np. dziewczyna, która maluje impresję pod wpływem muzyki plus cała ekipa tancerzy.
   Próbowałysmy też cos zarobić na ulicy, bo Japonia jest bardzo droga ;) Publika podłapała, ale jednak alternatywni ludzie zazwyczaj kasy nie mają. Wkurzyłam przy okazji Ko, który powiedział, że on mi kurde da te pieniądze, ale mam ruszyć dupę, bo wszyscy czekają.
  Koncert na ulicy dawał też punkowy zespół. Pełno ludzi w skórach i glanach, którzy.. stali. STALI?!
 Wzielismy chłopaków i odstawilismy chyba pierwsze pogo w Korei wciągając po koleji wszystkich Koreańczyków w młyn.
  Bębniarze dawali czadu jak co sobotę.

   Ruszylismy do „O bek’u”  zwanego po angielsku „five hundred”. Nasza druga swiatynia w tym miescie po Redemption. Schodząc schodami w dół do piwnicy zatapia się w innym swiecie. Przyciemnione światło, wszedzie w okół rozstawione swieczki. Ściagasz buty i wkraczasz do jamy. Sciany pokryte gliną. Drewniane antresole na których siedzi się na ziemii na poduchach. Do tego wielki parkiet z unoszącą transową muzyką lub ostrą elektroniczną nawalanką i przestrzeń wypełniona laserami. A jeśli akurat nie chce ci się miotać po parkiecie lub palić shishe z ludźmi na poduchach – możesz wziąsc w ręce którys z leżących na podłodze bębnów lub dorwać się do zestawu perkusyjnego tworząc z dj’em jeden wielki unoszący tłum rytm. Albo też po prostu zacząć grać w nogę piłką leżącą pod scianą czy malować na rozstawionych sztalugach.
  Taki mały swiat.

  Bokman spotkał się ze swoimi kumplami z ogólniaka. A może raczej z ekipą swojej byłej dziewczyny.. Cholera wie jaka mroczna historyjka kryje się za tymi ludzmi. Tak czy inaczej spotkali się z typkami z którymi się kiedys trzymali i chłopaki się nawaliły.
  Stali się jeszcze bardziej opiekuńczy. Wystarczyło, że jakikolwiek koles próbował wystartować do którejs z nas – od razu stawali dzielnie z boku chwytając nas pod ramie i tłumacząc mu, że ma spadać.
   Znajomi Bokmana nie byli takimi ześwirowanymi artystami jak nasi kompani, tylko nieśmiałymi chłopaczkami w sweterkach. I nie gadali po angielsku :)

   Impreza się skończyła i zostaliśmy zaproszeni na nocleg do mieszkania kumpla Bokmana. Mieszkał on ze swoją mamą w typowej koreańskiej kliteczce. Na szczęscie mamuski nie było w domu więc udało nam się jakos pomieścić.
   Wstalismy jak było już ciemno.
 Jedyne co przyszło nam do głowy to posiedzieć nad brzegiem Hang River przy koreańskim winie.
 Na stacji metra dorwaliśmy wystawę rysunków zrobionych przez dzieciaki z ogólniaka. Niesamowicie wyraziste spojrzenie samurajów zerkające z metrowych płócień powaliło mnie na ziemię.
  Siedzenie i picie to to czego nie znosimy, więc bardzo ucieszyła nas perspektywa jazdy na dobrych kolażówkach którymi dysponowali chłopacy. Znalezlismy się na romantycznym koncerciku open-air. Siedzac tak nad brzegiem rzeki i zgrywając zdjęcia z aparatów zatańczyliśmy pożegnalne.. hmm.. tango? Poloneza? Cos tam.
  Esra brała kolejno chłopaków i uczyła ich tańczyć w tej niesamowicie fajnej scenerii do muzyki lajf. W koncu wszyscy powpadali w kałuże i zebralismy się stamtąd.
  Ostatnie metro do Suwonu odjeżdża o północy, a to już niedziela. Trzeba się jeszcze przesiąść z jakies trzy razy. Przyszła pora pożegnania..
               
  Koreans are crazy.
  Chyba nie wszyscy tak mają, ale przez swoje ciągłe zgrywanie twardziela, a raczej ciągłe motywowanie się do bycia twardzielem i zdobywania samodzielnie swiata – odczuwam czasami przeogromną potrzebę chwilowego odpuszczenia, pobycia kochaną rozmiękłością. Mam baaardzo dużą potrzebę przytulania się i podczas mojego już prawie 2 miesięcznego pobytu totalny jej brak (no może poza małym akcydentem z Michalem;) ) doprowadza mnie do szaleństwa.
  Esra nas opuściła zostając na noc u tureckiej rodziny, a ja wsiadłam z chłopakami w metro do Suwonu. Ciągle chodziła mi po głowie mysl, żeby się po prostu przytulić. Taka natarczywa, intruzyjna mysl nie dająca mi spokoju i trzymająca mnie w napięciu od dwóch dni. Wykańcza mnie to.
  Siedzimy na ziemi w metrze oparci o plecaki. Pytam się Bokmana czy mogę chwycić go za rękę. Nie zrozumiał, mówi, że ma brudną i spoconą. Mówię mu, że „I miss hugging”, biorę komórkę do ręki i pokazuję w słowniku słowo „miss”. On zaczyna gestykulować „miss” wymachując łapami, że oznacza to, że czegos nie ma. Pokazuję mu kartkę ze swojego notatnika z koreańską wersją „free hugs”, którą zresztą sam napisał dla mnie dwa dni temu. Joon przypatruje się z rozbawieniem całej scence z sąsiedniego rogu metra i w końcu nie wytrzymuje mówiąc „Lara wants free hugs cieciu” ;) Bokman się zawstydził, wyjął komórkę i zaczął rysować abstrakcyjne wzorki po czym grać w kucharza łapiącego spadające z nieba torty.
  Nie wiem jak dotrzeć do tych chłopaków w tym kraju. Jestem w pełni przekonana, że  Bokman z chęcią by mnie przytulił, jednak to jacy oni są oni są niesmiali i jak bardzo traktują moją burze blond dreadów jako nieosiągalną  – wprawia mnie w lekkie załamanie.
  Tak więc w pewien sposób odetchnęłam z ulgą gdy znalazłam się z daleka od tych ześwirowanych podróżników, których z całego serca kocham..
  Uff.. koniec napięcia.

  Minął niecały tydzień od czasu naszej podróży.. Joon wrzucił kilka zdjęć, to też zaczełam je podpisywać i poszukiwać profilu Bokmana.. to co ujrzały nasze piękne oczy przeszło wszelkie oczekiwania. Czy ten człowiek naprawdę jest tą samą osobą?!
  Podczas całej podróży zdawał się być lekko zapeszonym, momentami aż normalnym chłopaczkiem..
A tutaj nagle zdjęcia z jakimis wykreconymi freakami, zdjęcia jak oblepiają skrzynki na listy w ramach akcji artystycznych.. Bokman w punkowych ciuchach z długimi włosami?!
  Mysle że to dowód na to co służba wojskowa robi z chłopakami w tym kraju..
  Come on..
  You can not be so stone.

  Kocham was.