niedziela, 14 listopada 2010

Mentalna walka ze swiatem robotów.

Mentalna walka ze swiatem robotów wymęczyła mnie ostro.

 Spędziłam wieczór i prawie całą noc na jednym wielkim wkurzeniu.
 Starałam się przekazać hakiu chociaż odrobinę innego spojrzenia na rzeczywistość. Naprawdę jestem w stanie zrozumieć, że człowiek świadomie pragnie i wybiera ciężkie studiowanie po kilkanaście godzin dziennie po to aby dostać się do życia w korporacji, w Samsungu, w którym spędzi resztę swojego życia – od poniedziałku do soboty po kolejnych kilkanaście godzin na dobę. Po to aby mieć pieniądze, status, odpowiednie małżeństwo i srodki na wychowanie swoich dzieci.
  Jednak nie jestem w stanie pojąć dlaczego ci wszyscy ludzie mają jeden właściwy opis rzeczywistości, wydaje im się, że MUSZĄ się zachowywać wyłącznie w ten sposób i ich sukces w wyścigu szczurów oznacza spełnienie w życiu.
  Koreańczycy z reguły są tak mało elastyczni, zupełnie pozbawieni fantazji. Gdy nauczą się wracać jedną drogą do swojego domu – nigdy jej nie zmieniają. Każdy wieczór również spędzają tak samo. Siedząc w pubie i pijąc. Nie wyobrażają sobie, aby istniały jakiekolwiek alternatywy. Mam już czasami dosyć.
  Poszlismy na spacer z hakiu. Akurat natrafiliśmy na grupę tradycyjnych koreańskich bębniarzy Samunari. Przystanełam i zachwycałam się ich transowaniem, tym jak bardzo w tym płynęli. Hakiu stwierdził, no że no fajnie grają sobie i zapytał czy chcę to oglądać? Powinnam jeszcze podać mu dokładną liczbę minut jaką planuję przeznaczyć na stanie w tym miejscu i przyglądanie się.
  Boże, ludzie naprawdę są wolni i powinni zadać sobie pytanie czego chcą w tym życiu. Powinni spytać sami siebie, a nie czuć się skazani.
  Nie wytrzymałam i na hakiowy sms „good night” odpowiedziałam dosyć brutalną litanią oddającą mój stosunek do tego co widzę wokół. Nie wydaje mi się, aby ci ludzie naprawdę wiedzieli co znaczy ENJOY the life. Czy żeby żyli ze świadomością, że każdy dzień może być ich ostatnim, a oni dali z siebie wszystko aby żyć tak jak naprawdę by chcieli.
  Hakiu próbował mi wyjaśnić, że takie są czasy i aby przetrwać w społeczeństwie – tak to wygląda. Że to się zmieni i wtedy można będzie inaczej. Co się zmieni? Czy oni mają w tej Korei tylko ryż i umierają z głodu? Każdy rząd chce mieć w swoim państwie małe zaprogramowane robociki zapierdalające pod dyktando.
  Przydałoby mi się jeszcze więcej lekcji pokory. To tak jak jeden z najlepszych filmów, które widziałam ostatnio – Solista. Albo jak ciągłe burzliwe rozmowy na gg z Hovkiem. Hakiu nie doświadczył nigdy czegos innego, więc jak może zrozumieć to co staram się mu przekazać? A zarazem jakie ja mam prawo chcieć to przekazać? Jeśli oni tego nie chcą i jest im z tym wygodnie.
   Czuję się tylko zmęczona. Zmęczona tym, że ludzie w okół to zaprogramowane roboty.

  Aby poczuć się wreszcie zdrowa i wolna spakowałam plecak, wziełam Esrę pod rękę i ruszyłyśmy przed siebie. Poczatkowo do Seoulu na G20. Zgadać się z koreańskimi aktywistami.
  Stojąc na tej oszalałej ulicy z plecakiem, burzą rozwianych blond dreadów poczułam się znowu poza tym zaprogramowanym społeczeństwem. Zdrowa i wolna. Co za ulga zrzucić ten ciężar chociaż na chwilę..

   Siedziałam na murku stukając na laptopie i wywolujac przy okazji poruszenie pośród przechodzącego anonimowego tłumu. Z zawieszenia w swoim swiecie wyrwało mnie dwoch amerykanow pytających o  Myongton market, podobno bardzo znany i tani tradycyjny rynek. Po drodze minęłyśmy festiwal latarni – Seoul Lantern Festival. Na prawie całej długości małej rzeczki płynącej w samym sercu Seoulu unoszą się nad powierzchnią kilumetrowe rzeźby z papieru swiecące od wewnątrz. Zerwała się wichura, zaczęło grzmić. Było bardzo ciemno.. i niesamowicie. Światła miasta zdawały mi się wreszcie kojące. Ogromne mole handlowe przyozdobione malutkimi rozproszonymi światełkami tworzyły takie eteryczne poczucie zawieszenia i ciepła.
   Wszedzie na ulicach było pełno glin. Ostatnio cos takiego widziałam z tatą w USA.
 Chociaż Seoul Station nie był miejscem gdzie odbywało się G20, jakis prezydent miał tędy przejeżdżać. Policja nie zamknęła drogi. Tylko obstawiła jej skraje robiąc w sumie tyle dziur, że spokojnie czatowałyśmy z Esrą w samym sercu wydarzeń. W okół nas przyczaiła się cała gromadka studentów w białych koszulkach. Zagadalismy do nich co tutaj robią. Za co walczą?
  Wcale nie walczyli. Była to ekipa przywitalna dla prezydenta Arabii Saudyjskiej której misją specjalną było „Cheer up”, czyli krzyczenie „kooochamy cie wielki prezydencie!” i machanie chorągiewkami. Zastanawiam się kto był bardziej naiwny. My czy oni.

   Chciałysmy obejrzeć jakis koreanski film, zrelaksować się. Przegapiłysmy już dzisiejszą akcję aktywistów. Lotte Mol, Lotte World Amusement Park, Lotte Magic Island, Lotte Chocolate, Lotte Cinema.. Lotte to i tamto. Kapitalizm.
   W kinie nie zrozumiałybyśmy żadnych dialogów, poszłyśmy więc do DVD Bang, gdzie koreańskie filmy zaopatrzone są w angielskie napisy. Dużo tutaj Bangów – Jimjil Bang (Swiat saun i Spa), Nore Bang (karaoke).. DVD Bang to plątanina korytarzy z małymi pokoikami kinowymi. Duży ekran, duże dwuosobowe wyro i dużo romantycznych parek chcących się poprzytulać w odosobnieniu.
   Po godzinnym wybieraniu filmu wybrałyśmy jakąs kichę. Przerażał mnie każdy film opisujący dobijającą normalność.. Pod koniec gdy wreszcie koreańskie FBI osaczyło wioskę morderców, wszyscy polegli, a główny bohater biegał z otwartą dziurą w brzuchu – zasnełam słodko. Wystarczył mały 20minutowy reset i już swiat wydawał się piękny.
   Miałam małe wyrzuty sumienia względem Hakiu. Przecież nie rozumiemy ich swiata. Mają swoje własne osobiste znaczenia.
   Zapomniałam wspomnieć o tym, że dzisiaj jest.. Pepero Day!!
 Trochę mniej hardkorowa wersja walentynek i całe szczęscie, bo w tym cukierkowym swiecie to święto musiałoby być szczególnie przesłodzone.
  Pepero to takie słodkie paluszki w czekoladzie. Parki kupują je sobie nawzajem i zajadają się słodko. Ewakuowałam się z Suwonu, żeby nie zrobić hakiu przykrości.
  Kolejny spacerek po ulicach zaofiarował nam kolejną dozę doznań świątyni konsumpcji. Miejsce gdzie można zrobić sobie cukierkowe foteczki w kolorowych ramkach, sklepy gdzie twoi ukochani popowi piosenkarze sprzedają kosmetyki, które sprawią, że staniesz się tak piękna (lub w tym przypadku również piękny) jak oni..
  Przynajmniej w tym kraju nie ma problemu ze spaniem. Jakies 12złotych i można spać w SPA. Zresztą w knajpach też wszyscy spią.
  Po drodze wstąpiłyśmy do „Paris Baguettte” które można spotkać tutaj na każdym kroku. Bardzo radosnie przywitał nas właściciel ze swoją wizytówką „PRESIDENT”. Ponieważ był Pepero Day – wręczył nam dwa duże cukierkowe Pepero ciacha i zaofiarował swoją pomoc gdy tylko czegos byśmy w Korei potrzebowały. Bardzo dużo ludzi tak robi. Są dumni ze swojego kraju i chcą zaprezentować się jak od najlepszej strony.
  SPA okazało się niezłe. Jeden basenik z podgrzewaną wodą miał powalający fluroescensyjny zielony kolor. Petit (mój brat) by się w nim zakochał.

   Nastepny dzień rano zaczełam dosyć dynamicznie – kilkadziesiąt pokłonów dla wypracowania pokory ;)
   Ruszyłysmy do COEXu – miejsca gdzie odbywa się własnie G20. Gliniarze przeszukali nam plecaki smiejąc się przy tym „oo jabłuszko!”. Swoją drogą lubię tych gliniarzy. Ciężko ich nie lubić.. są tacy ludzcy. Usmiechają się i krzyczą do ciebie „hello!” na każdym kroku. Nie to co nasi zgrywający poważanych twardzieli, których powinniśmy się my biedne robaczki bać. W miejscu G20 nie działo się zupełnie nic. Żadnej transmisji z obrad, wejscie na teren tylko na specjalne zaproszenie.. Żadnych manifestantów, debat..
   Może cos się dzieje pod City Hall’em?
  Po drodze w przejsciu podziemnym zaczepił nas jeden wysoki odstawiony Koreańczyk. Poszukiwał europejskich modelek do swojej kolekcji biżuterii. W sumie to był w 50% tylko pretekst aby zaprosić nas na kawę i nazwać się naszym przyjacielem. Tak czy inaczej spędziliśmy razem przyjemnie czas spijając piankę z cappuccino i pojawiła się przed nami perspektywa zarobienia „one, two hundred baksów”.
 City Hall. Znajduje się tam specjalny placyk na którym dopuszczane są legalne manifestacje. Jednak tego dnia wypełnili je, jakby specjalnie, kulturalnymi wydarzeniami. Kobiety w tradycyjnych sukniach siedzące na trawniku i serwujące herbatę. I to cały rządek, z 50 takich pań.
  Podszedł do nas amerykanin – John. Dziennikarz fotograf. „Hi guys! Did you hear something about protest?”. Był już na Seoul Station, gdzie wczoraj odbywała się duża manifestacja. Dzisiaj cisza. Przeszlismy się przez skrzyżowanie pooglądać inny festiwal. Ludzie odgrywali scenkę- cesarz i jego armia w tradycyjnych strojach. Przy okazji uderzali w ogrooomne koreańskie bębny. Bardzo budzący dźwięk.
  Pod drzewem siedział i medytował za pokój na swiecie jeden mężczyzna. Duży transparent o unifikacji i pokoju krzyczący: „World permanent peace, Peace walk for harmony of religious, Peaceful city without nuclear weapon… Huntsville G20 summit in Canada”. Dorwałysmy jeszcze jednego pana Koreańczyka przebranego za dużą rybę i protestującego przeciwko regulacji Han River. Nie znał naszych aktywistów z „Empty House”. Gdzieniegdzie wędrowali jeszcze z mikrofonami inni ludzie krzyczący cos o Jezusie. Kilku pojedynczych swirów na których wszyscy patrzyli jak na wariatów i tyle. Mało to zmienia.
   Poznałysmy jeszcze jednego Amerykanina wypytującego się gdzie są jakies protesty. Plus spotkałyśmy kumpla z Ajou, który spodziewał się czegos na skalę wydarzeń w Toronto. Wszyscy słodko rozczarowani i nie potrafiący się zorganizować.
   W tłumie usłyszałam dziewczynę krzyczącą „Mateusz!!”. Miałam opory żeby zagadać do polaków, nie czuję się specjalnie zżyta i obawiam się naszego polskiego wieśniactwa. Zagadali mnie na śmierć, chyba ponad godzinę. Byli genialni. Siedzieli teraz na jakims programie w Szanghaju i wpadli tylko na kilka dni zwiedzić Koreę i pouczestniczyć w kolejnych międzynarodowych warsztatach. A w ogóle wiecie, że w Szanghaju zablokowano Facebooka? ;)
  Ucieszyło mnie to spotkanie, głównie, że Mateusz jest aktualnie redaktorem dwumiesięcznika wydawanego przez wydział Azjatycki. Obiecałam mu podesłać opowiadanka.
  Historia się sama toczy, a mi zimno.
  Najbliżej miałyśmy do Muzeum Sztuki Współczesnej. Zupełnie jej nie rozumiem.
 Może faktycznie odkrywcze jest to, że sztuką może być wszystko, ale niech za tym do cholery kryje się jakies mistrzostwo. Wcinałam jabłuszko. Pan ochroniarz zwrócił mi uwagę, że nie powinno się jesc w muzum, ale na moje ochocze „Coome on! Jestem GŁOOODNA!!!! A na zewnatrz tak zimno!!!” oczywiście uśmiechnął się przychylnie i powiedział, że nie ma sprawy. Może nie wszyscy to roboty.
  Przy wyjsciu natknełysmy się znowu na Shon’a z gitarą szukającego w pobliżu drugiego Toronto. Podarte jeansy, anarchistyczna bluza i wyszczerzone zęby w pogardliwym uśmiechu.
   Eliza się odezwała. Tak ta sama Eliza Biała z Ulsan co ostatnio. Są w Seoulu.
  Po drodze na autobus zawitałyśmy jeszcze do rozstawionych namiotów pod hasłem „G20”.
 Efektem poszukiwania informacji było odkrycie wielkiego stoiska z najnowszą koreanską technologią. Minikomputerki wielkości komórki, w które wyposażony jest co drugi napotkany Koreańczyk. Elektroniczna książka, która przy przerzucaniu stron uruchamia program z komentarzami i wyświetlanymi schematami 3d prezentującymi szkielety dinozaurów. I wszyscy tacy dumni i uśmiechnięci.

   Itewon. Clubbing today.
 Pomimo tego, że smsowałam z Joeng Sukiem dzisiaj rano..  cisza.
 Klubowanie zaczyna się zazwyczaj późno w nocy, więc przeczekujemy u turasa na kebabie.. przeczekujemy w knajpce o dumnej nazwie „Woodstock” (noo, to akurat im wyszło!) i przeczekujemy w Irish Pubie z całym dostojeństwem białych piegowatych nawalonych i robiących wiochę grubych facetów.
  Woodstock był niezły. Bardzo dobra stara gitarowa muzyka, sciany pokryte rysunkami farbą fluorescencyjną robiące wrażenie zawieszenia w kosmosie (petit znowy był by zakochany. jak wróce to ci pomoge to namalować:). Potem wyskoczył zespół z Nowej Zelandii. No fajnie, ale my ciągle tylko obserwujemy. Rytm może i unosi, ale jak to rozpacza Esra „nie ma magii”.
  Zjawiła się Sun, poszliśmy do klubu. Tym razem klub był malutką klitką dla nastolatów z taką też muzyką (malutką i dla nastolatów).
  Niby chciałam ucieć od społeczeństwa a co widze w tym Itewonie.. Spacer po ulicy przypomniał mi wizytę w piekle. Biedne starsze kobiety smażące w srodku nocy na paleniskach na zewnątrz mięso, w tym całe pyski swin. Dziwki, transwestyci siedzący przed barami i wyczekujące mozliwosci sprzedania się. Wszystko smierdzące, brudne, zażygane i stanowiące taki smieszny, wprost komiczny kontrast z tymi młodziakami, tak sterylnie eleganckimi i odpindrzonymi na pudelki. Przy wejściu zaczepia nas karzeł krzycząć jedno słowo „Money, Money”. Dante Aligieri do cholery.
  I niby jest tak jak zawsze.. Gdzies tam z okna wystaje wysprejowany napis „ARTISTIC SHOW”.. Na głównej ulicy Itewon’u znajduję złotą płytkę z napisem „Dzień dobry! Polska”.. Kilka cieszących pierdów i zachwycać się można wszystkim. Ale to nie mój swiat.
  Zmęczone z Esrą wzięłyśmy taxówkę do Bin Jipu (Empty House’u). Było już bardzo późno.
 Jadąć tak przez noc z poczuciem, że nie dokonałyśmy w sumie niczego (no może porysowałam trochę z Elizą kwadraty wpisane w walce i elipsy wpisane w kwadraty..) zawitała mi jedna mysl w głowie. Chcę do świątyni. I tym razem nie konsumpcji.

 Bin Jip poranek.
 Porozstawiane w okół na niskich naziemnych półeczkach komiksy tworzące swojski klimat, którego oczywiście nie rozumiemy.. Nawet tak pomyślałam sobie nad ranem, że jak my możemy cokolwiek zdziałać jeśli to nie nasze podwórko. Tak czy inaczej zaparzyłyśmy herbatkę na nasze zmęczone gardła i otworzyłyśmy kompa w poszukiwaniu „Temple Stay”. Lotus smakował dobrze jak zawsze, tylko że dopadł mnie biologiczny wkurw na siersc kota. Pora się wynosić.
  Dion zaproponowała, że możemy do nich dołączyć następnego dnia w małej wioseczce, gdzie będą pomagać rolnikom w zbiorach i zaprawach kimchi. Balsam na wymęczenie metropolią. Prawdziwe życie tak blisko natury.
   Dostałysmy namiary na pobliską swiatynię poza Seulem. Zadzwonili nawet dla nas z pytaniem o miejsca, których akurat było brak, my jednak nieprzejęte wiedziałyśmy że znajdziemy jakis sposób.
   Wysiadłysmy na ostatniej stacji metra po ponad godzinnej przejażdżce.. no prawie dwugodzinnej.
Przy wyjsciu ze stacji Esra miała problem ze swoją kartą miejską zwaną w Korei T-Money. Chłopaczek za nią uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Nie miałam więc problemu z wyborem osoby, którą zaczepić z pytaniami o dalszą drogę..
   Do Yongmunsa mielismy już bardzo blisko, zdecydowałyśmy się więc wziąć miejsko-podmiejski autobusik. Chłopaczki też mieszkały w Seoulu. Przedstawili się swoimi angielskimi imionami. Studenciaki spełniali swoją uniwersytecką tradycję jadąc na pewnego rodzaju piknik na prowincję. Mówili, że będą w cos grać („oo może w noge?! Soccer soccer?!”) Okazało się, że będąc grać w gry na pijackie. Jakie to kurde typowe.
   Poczulam do nich bardzo duza sympatię.
  Wystarczyło znaleźć się poza Seulem, a dworzec już przypominał swoim wyglądem Ukrainę. Odrapane sciany, rozsypujące się autobusy, pani przybijając pieczątki pracowicie produkowała na bieżąco bilety. Rozpakowałam miętową czy jabłkową gumę (to dopiero zagadka) z napisem „Orion” na papierku. Hah. Znalazłam się z powrotem w moim komunistycznych stronach.
   Pożegnałysmy się z Chrisem i Danem i ruszyłyśmy w kierunku świątyni..
   Zawsze przybywamy do buddyjskich świątyń po zmierzchu. Pod przykrywką mroku te miejsca zdają się być jeszcze bardziej magiczne. Zresztą samo wyjscie z autobusu wystarczyło. Prawdziwe powietrze, góry, wszystko tętni życiem…
   Rozpoczełysmy wdrapywanie się na wierzchołek. Wzdłuż sciezki płynął potężny strumień szumiąc między kamieniami. Przeszłysmy dwa mosty, w tym jeden wiszący. Na szczycie rosło cudo.. tysiąc letnie drzewo Ginko. Na tle rozświetlonego gwiazdami nieba wyglądało jak prawdziwy pomost pomiędzy ziemią a kosmosem. I te stare buddyjskie świątyńki..
   Nie było tak późno, jednak obawiałyśmy się, że nie znajdziemy już nikogo.
 Zza zakrętu wyłoniły się nagle dwie dziewczyny niosące maty i władające super angielskim. Zaprosiły nas do swojego klasztornego pokoju, częstując super sycącymi przekąskami. Były wolontariuszkami pomagającymi w weekendowym programie.
  Miejsca się znalazły, dziewczyna przyniosła kwestionariusze i świątynne ubranka plus informację, że za nocleg należy się.. 50tys wonów. Co oznacza 125złotych od osoby. Znowu to samo! Jak można tyle brać w świątyni?
  Odmówiłysmy przyjęcia oferty, zapytałyśmy jednak czy możemy uczestniczyć w porannej praktyce o 4 rano. Dziewczyna się zgodziła.
   Zeszłysmy w dół krętą drogą. Piękny las spał spokojnie w blasku księżyca.
  U stóp świątyni znajdowała się mała swiatynia konsumpcji. Knajpki, park rozrywki, straganiki.. Szukałysmy minbak’u – prywatnej kwaterki, gdzie można przespac się za małe pieniążki.
Zapukałysmy do jednego domku. Pani starsza przeszła się z nami do sąsiadki krzycząc przy wejściu „Ajuuuma! Ajuuuma! Chodz no tuu!”. Prywatna kwatera była starym tradycyjnym Koreańskim domkiem z przeuroczymi pokoikami. Rozsuwane drewniane drzwi i podłoga 2,5 na 3,5 metra. Nic pyzatym. Jedno okno i podgrzewanie podłogowe. Piękny minimalizm, bo co nam więcej potrzeba?

  Rozpoczełysmy mistrzowską rozmową z Ajumą. Chciała 30tysiecy, ale zapewniając jej niesamowity ubaw naszymi stwierdzeniami „Come on! Hakseng imnida!! (jesteśmy studentami!)”, „Han pundo opso! (nie mamy ani grosza)” i gestykulacjami, że zawiniemy się o 4 rano na pokłony do świątyni.. Spusciła nam do 20stu. Kobiety ryczały ze smiechu i z pobłażaniem poklepały nas po ramieniu.
  Rozłożyłysmy matę w naszej małej celi. Było akurat miejsca wystarczająco aby potrenować trochę poomse. A potem usnęłyśmy.
  3 w nocy pobudka. Trzeba wdrapać się jeszcze na górę.
  Księżyc dalej swieci.
  Znałazłysmy nasze dziewczęta.
 Rozpoczeła się ceremonia. Kłaniając się do koreańskich spiewów (Pradżnia paramita w oryginalnej wersji jest naprawdę poruszająca..) w otoczeniu malutkich lampioników w nocnym uspieniu.. odkryłam ponownie, że poza tym jednym momentem w którym znajduję się tutaj z tymi ludźmi i łączymy się w naszym działaniu.. nie istnieje nic.
  Mnichowie zawineli się na swoją własną praktykę. My siedziałyśmy dalej.
  Wyszłam na zewnętrzny placyk. Słońce jeszcze nie wstało. Otoczenie wyjęte rodem z chińskich filmów. Placyk świątynny – idealne miejsce do praktyki. Rozpoczełam trening. Unosząc się lekko nad ziemią starałam się z jak największą uwagą wykonać każdy ruch poomse.
  Zaproszono nas na sniadanie. 6 rano i prawdziwy wegetarianski posiłek. Zawsze będę kochać to jedzenie.
  Teraz była przerwa, postanowiłyśmy więc zejsc ponownie na dół do doliny.
 Po powrocie gdy zrobiło się już jasno spotkałyśmy całą grupkę praktykantów zbierających owoce z tysiącletniego drzewa Ginko. Towarzyszył temu niesamowity odór.
  Co właściwie robią ludzie w takiej świątyni?
  Wdrapalysmy się z nimi na jeden szczyt. Ścieżka prowadząca przez poustawiane kopce z kamieni doprowadziła nas do kolejnego placu obstawionego sprzętem treningowym. Chińskie miecze, włócznie, halabardy. Ponieważ byłam w spodniach od doboku i rozmawiałam z nimi wczesniej, mistrz chińskich sztuk walk zaprosił mnie na srodek. Moje poomse jeszcze nie wyglądają, więc jedynie zademonstrowałam kilka kopnięć ku uciesze koreańskich licealistów. Kopiąca blond dziewczyna. Mnichowie się smiali krzycząc „Heey pokaż poomse! Tylko tyle nauczyłas się przez 8lat?”. Mnich będący mistrzem chińskich sztuk walk chciał zademonstrować jakie to one są praktyczne więc poprosił mnie o sparing. Oczywiście w sportowym taekwondo olimpijskim nie używa się rąk, więc nie pozostało mi nic innego jak kopać i uciekać przed nim po placyku. Co jakis czas mnie dopadał i powalał na ziemię ku uciesze gawiedzi. Nie przeszkadzało mi to.
  Na srodek wyszedł inny mnich. Przez łagodne ruchy dłoni i skoncentrowany umysł przebijała ogromna siła. Unosił się w powietrzu płynąc w skupieniu.. Jego szaty tańczyły razem z nim wydając tak doskonale znany charakterystyczny dźwięk. Taegjun. Tradycyjna koreańska sztuka walki.
  Trening był typowo pokazowy. W końcu ci wszyscy ludzie przyjechali tutaj tylko na weekend aby popatrzeć jak takie życie wygląda. Zostalismy sami na placu. Miszczu wyciągnął długie kije. Metoda mistrza z chińskiego filmu. Bierze kij do ręki i zaczyna nas okładać. Nie wyjasnia nic oprócz krzyków „trzymaj gardę!!”, „uważaj na kroki!!”. Miotałysmy się w szalonym tańcu w otoczeniu latających w powietrzu czerwonych szarf. Tak sobie to wyobrażałam.
  Zostałysmy na obiedzie. Przyjęłysmy też zaproszenie mnicha na herbatę do salonu herbacianego. Nie słyszał nigdy o tym, że w Europie też są szkoły Kwan Se Um. Bardzo spodobało nam się życie tutaj, a raczej jak się domyślacie.. Byłam ZAKOCHANA. Zasypałysmy go serią pytań o to czy możemy zostać tutaj miesiąc? Albo czy istnieje inne miejsce w Korei w którym można spędzić jakis sensowniejszy czas niż dwa dni na takim życiu. Codzienne poranne pokłony w świątyni przy niesamowitych buddyjskich spiewach. Praca w świątyni, medytacja i trenowanie w górach. Tak.
  Podobno nie istnieje taka możliwość. Jeśli chce się prowadzić takie życie.. trzeba zostać mnichem. Możemy zostać w świątyni jednak nie możemy praktykować z nimi. Mnichowie medytują wyłącznie ze sobą. Zrobiło mi się strasznie smutno. Że jak to. Zostałybysmy tutaj i żadnej zorganizowanej praktyki? Tylko tyle, że mogłybyśmy same z siebie wstawać i same z siebie isc się kłaniać? Myslałam, że takie życie polega na tym, aby robić to razem.. Trwałam w swoim zakochaniu i to nie tylko wyłącznie wynikającego z mojego ubzdurania w głowie. Ci mnisi mieli tak powalającą energię, aż promienieli. Przy każdej wymianie spojrzeń powalał mnie prąd. Całe moje centrum pulsowało i czułam, że znajduję się wreszcie w miejscu gdzie jest życie.
  Uda się nam.
  Pożegnanie. Dosyć smutne i bojownicze.
  Pani menadżer stwierdziła, że nasz pobyt tutaj byłby „uncomfortable”, bo nie rozmawiamy po koreańsku. Odparowałam jej litanią swoich poglądów na temat wspólnej praktyki zen. Że jak to możliwe, że nie zależy im na tym, aby ludzie praktykowali? Że taki weekend to jest zabawa, a nie praktyka. I od kiedy praktykowanie polega na gadaniu?
   Złapałysmy stopa do Seulu. Akurat w momencie kiedy jakas zaniepokojona pani krzyczała do nas, że po drugiej stronie jest autobus, co my robimy. Odwróciła się i smiała do koleżanek. Możliwe, możliwe.

  Tak czy inaczej pomimo możliwych problemów z Temple Stay widzę swoją bliską przyszłość dobrze. Za miesiąc egzamin na Black belta, więc w tym miesiącu codziennie cwiczę poomse odkrywając cos w czym mogę się spełniać już na zawsze. Po egzaminie uderzamy od razu na wyprawę na kraniec swiata - do Japonii i może po FIlipnach.. I pozostały miesiąc planuję spędzić w klasztorze w górach na idealnym życiu – praktykowaniu tradycyjnych sztuk walki i przełamywaniu barier swojego umysłu. Z mnichami czy bez. A potem chcę wrócić. Nie wyobrażam sobie życia w Seulu. Siedząc w przydrożnej kafeteryjce przy przeszklonej szybie z widokiem na ulicę i sącząć powoli kawę (no dobra, zawsze wypijam od razu ;) marzy mi się, żeby spędzać wolne wieczory na przesiadywaniu w klimatycznych kawiarenkach z laptopem i stertą projektów w głowie. Naprawdę chciałabym się dostać na tą architekturę. A jeśli to mi się uda.. na pewno spędzę niesamowite wakacje na samotnej (a może i tym razem nie?) wędrówce przez Francje i Hiszpanie do de Composteli. Kamienne miasteczka przesiąknięte aromatem słońca.. wspólnota wujaszka.. i na końcu ukonorowanie wędrówki hiszpańskim Rainbow. Czy to nie piękne?
   Zatopiłam się w Castanedzie doświadczając bardzo dziwnego stanu świadomości. Wiem, że językiem, którego muszę się nauczyć jest hiszpański… i to nie tylko ze względu na Hiszpanię ;)